2017.10.30-31 Islandia (dzień 3-4)

Dzień trzeci naszej przygody z krainą, lodu, ognia i wody. Pierwszy dzień był pod kątem wody i wodospadów. Drugi zdecydowanie pod kątem lodu. Teraz (trzeci dzień) przyszedł i nie mogło być inaczej jak zobaczyć trochę lawy.

Dziś opuszczaliśmy Park Narodowy, Vatnajokull i jechaliśmy do Rejkiawiku. Na śniadaniu znów zaskoczyli nas Polacy. Okazało się, że nawet w tym hotelu pośrodku niczego pracuje dwóch polaków. Naprawdę to częściej używaliśmy tu polskiego niż angielskiego. W każdej restauracji w której byliśmy był jakiś polak. Nawet przewodnik na lodowcach był polakiem. Widać, że Polacy skutecznie podbili Islandię. Ale wcale im się nie dziwię. Zarobić podobno się da a kraj jest całkiem ładny do mieszkania. No bo jak tu nie mieszkać w takim hoteliku gdzie trawa rośnie nawet na dachu.

Na Islandii jest ponad 30 aktywnych wulkanów. Ostatni duży wybuch był w 2010 roku ale inne mniejsze były również w następnych latach. Tak więc duża część Islandii pokryta jest skamieniałą lawą. Można by pomyśleć, że na lawie nic nie urośnie ale to nie prawda. Lawa jest bardzo żyzną glebą. Już teraz większość jest porośnięta mchem.

Niestety cokolwiek się odbuduje lawa zniszczy ponownie. Tak samo z drogami i pociągami. Pociągi tu nie istnieją i pewnie nigdy nie będą bo przy tych wybuchach i trzęsieniach ziemi jest to ciężkie do utrzymania. Dziś mieliśmy zaplanowany hike. Chcieliśmy przejść się po górkach i dolinach tej pięknej wyspy. Niestety skończył się asfalt – a z nim nasze plany wspinaczki. W Islandii jest jedna droga numer 1 która biegnie wokół całej wyspy. Przy niej są główne atrakcje. Ma ona w większości asfalt i jest ogólnie dostępna dla każdego. Natomiast, jak się chce naprawdę pozwiedzać to trzeba wjechać w głąb wyspy. Nie przypuszczaliśmy, że będą z tym jakieś problemy, więc skręciliśmy w prawo, lewo, podjechaliśmy prosto i upsss..... skończył się asfalt. Wjeżdżaliśmy na F-road (drogę F) na którą nasz samochodzik był w ogóle nie przystosowany.

Na drogi F, które są F-ucked up, zdecydowanie potrzebny jest samochód z wysokim podwodziem, dobrymi oponami i najlepiej jeszcze wydechem na dachu. Później dowiedzieliśmy się, że można pożyczyć takie auta w Sixt. Można wypożyczyć też u prywatnych firm ale są droższe (większe i lepsze ale droższe). Tak więc zawiedzeni, przyrzekliśmy sobie wrócić tu kiedyś z lepszym autem i namiotem. Przynajmniej zaoszczędzimy na noclegach, a w tych górkach nie ma misiów więc jest wszystko pod kontrolą. No chyba, że lawa nas wygoni.

Nie pozostało nam nic innego niż wrócić na bezpieczną drogę numer 1 i jechać w kierunku Rejkiawiku. Pogoda niestety nie dopisała więc za dużo przystanków nie robiliśmy, ale jak zobaczyliśmy parę unoszącą się z ziemi to musieliśmy się zatrzymać.

Ze względu na wulkaniczny charakter wyspy, znajduje się tam wiele gorących źródeł a para bucha z ziemi na każdym kroku. Jest to bardzo ciekawe zjawisko (zwłaszcza dla mieszczuchów jak my). W NY widujesz też czasem jak para unosi się z ulicy – tutaj jest to mało przyjemne i zdecydowanie nie pochodzi to z wnętrza ziemi.

No więc poszliśmy, przyglądnęliśmy się i jaki rezultat? Śmierdzi starymi jajkami i jest ciepło. Islandia w 100% wytwarza energię z odnawialnych źródeł. Źródła geo-termalne, wiatr i woda to główne źródła energii. Dlatego zaraz obok znajduje się „fabryka” i piękny krajobraz górzysty przemienia się w przemysłowy.

Zaraz przed wjazdem do Rejkiawiku postanowiliśmy zatrzymać się w browarze. Wcześniej widzieliśmy, że wycieczka po browarze jest możliwa ale trzeba zapłacić $70. Pomyśleliśmy, że po co nam jakaś wycieczka jak przecież można wejść i po testować piwka na miejscu – upss... nie ma łatwo, kraj znów nas zaskoczył. W browarze nie można napić się piwa.

Mogliśmy tylko popatrzeć przez szyby na halę produkcyjną ale o piwie mogliśmy zapomnieć. Zrozumieliśmy po raz kolejny trzemu na bezcłówce (po wylądowaniu) wszyscy – a głównie stewardesy kupowały alkohol litrami. W Islandii prochibicja trwała do 1989 roku – trochę długo, nie? W 1935 roku poluzowali trochę prawo i pozwolili sprzedawać piwo ale z zawartością alkoholu nie więcej niż 2.25%. Pomimo, że prohibicja mineła to nadal sprzedaż alkoholu jest trochę ograniczona – podobnie zresztą jak w Stanach. Widać, że najłatwiej dostać alkohol w Polsce bo u nas na szczęście nigdy prohibicja nie dotarła – a byłoby ciekawie gdyby dotarła. Połowa Polaków by umarła na suchoty pewnie w pierwszym roku. A druga połowa by sprowadzała piwo z Czech.

My na suchoty nie musieliśmy umierać, bo zaopatrzyliśmy się na bezcłówce w piwo a wino i whiskey przywieźliśmy z domu. Tak więc pojechaliśmy prosto pod nasz apartament (wynajęliśmy airbnb zamiast hotelu), odstawiliśmy grzecznie samochód i przystąpiliśmy do świętowania Darka i Witka urodzin. Tak się ustawiłam, że na jednym wyjeździe miałam dwóch jubilatów.

Rejkiawik nie ma wiele atrakcji turystycznych. Chyba najbardziej znany jest kościół, Hallgrimskirkja. Z zewnątrz bardzo ciekawa architekturą w środku dość surowy – ale też ładny. Jest to kościół luterański więc na wzór Martina Luther'a słynnych postulatów na drzwiach można przybijać tu swoje postulaty na drewnianej ścianie w kościele.

Po za kościołem jest jeszcze opera – bardzo ciekawy budynek pod względem architektury. Nawet jak nie zamierzasz uczestniczyć w operze to warto się tam przejść i zobaczyć to cudo architektoniczne.

My jednak chcieliśmy troszkę poimprezować. W końcu jak urodziny to urodziny. Słyszeliśmy, że Rejkiawik umie się bawić – przynajmniej podczas mistrzostw Europy co udało im się wygrać jakiś mecz to całe miasto imprezowało na rynku. Żeby jednak nie pić na głodniaka najpierw poszliśmy na hot-dogi. Podobno słynne w tym mieście. Spodziewałam się jakiś wypasionych mega hot dogów ale niestety dostaliśmy coś co przypomina amerykańskie lub z ikei hot dogi. Nie powiem, sosy były dobre ale $4 za takie coś małego to trochę przesada – choć z drugiej strony na Manhattanie jest podobnie. Płacisz za hot doga $5 tylko dlatego, że NY słynie z hot dogów.

Następny przystanek – Apteka. Jest to restauracja, która się tylko tak nazywa. Jedzenie podobno mają smaczne ale bardziej słyną z drinków. Muszę przyznać, że mój Gin z koperkiem był całkiem dobry. Najlepiej iść tam jak są happy hours – inaczej to zbrodnia w biały dzień.

Happy hours się skończyły a z nimi nasz pobyt w Aptece. Ściemniało się już więc poszliśmy na oficjalną, uroczystą kolację – Fish Market. Islandia ma bardzo dobre ryb. Jeśli chodzi o czerwone mięso to raczej nie powala ale rybami zaskakuje na maksa. Jako przystawkę zamówiliśmy sushi z wieloryba – wow....nie spodziewałam się tak delikatnego mięsa po tak czerwonej i umięśnionej rybie. Zdjęcia niestety nie mamy bo jedzenie znikło zanim się zorientowaliśmy, że trzeba zrobić zdjęcie – tak apetycznie wyglądało. Na stole został tylko znany już wszystkim łosoś.

Restaurację Fish Market polecam każdemu. Można sobie wsiąść tasting menu, i po testować wszystkiego po trochę albo wybrać danie główne wg. własnego uznania. My zdecydowaliśmy się sami powybierać i wcale nie żałujemy naszych wyborów.

Po kolacji przyszedł czas na najtrudniejsze zadanie – gdzie tu można się napić dobrego i taniego piwa. Dobrze, że w Rejkiawiku wifi jest na każdym kroku i, że istnieje coś takiego jak Google. Udało nam się znaleźć bar gdzie piwo kosztowało tylko $6. Bar był raczej zwykły ale miał jeden mega plus – sprzedawali Tyskie.

Nie da się ukryć. Polacy podbijają Islandię na maksa. W barach można kupić Tyskie a prince polo jest w każdym sklepie spożywczym – nawet na lotnisku sprzedają prince polo. Uczymy się podbijać Europę. Z baru niestety zrezygnowaliśmy jak zrobili Comedy Show. Kabaret jaki tam prezentowali był niczym w porównaniu do Neonówki czy Kabaretu Młodych Panów na You Tube. Odwiedziliśmy jeszcze jeden czy dwa bary, doszliśmy do wniosku, że nie ma to jak Apteka, wróciliśmy tam ponownie a potem spłukani wróciliśmy do domku (drink kosztował $25) aby wreszcie zobaczyć prawdziwy kabaret na You Tube.

Ostatni dzień na Islandii spędziliśmy głównie zwiedzając samochodem. Pogoda zepsuła się na maksa (dobrze, że w ostatni a nie pierwszy dzień), więc nikt nie miał ochoty wychodzić z samochodu i łazić po deszczu. Niedaleko lotniska, na samym wybrzeżu jest małe miasteczko Grindavik. Podobno jest tam piękna latarnia i można się przejść klifowym wybrzeżem – pewnie tak jest, jak nie pada deszcz.

Miasteczka na Islandii są jedyne w swoim rodzaju. Restauracje, kafejki itp są raczej zamknięte – to znaczy, jest mało tarasów, stolików na zewnątrz itp – zresztą kogo to dziwi przy takiej pogodzie. Do tego nie ma jednoznaczego rynku. Wszystko jest jakoś tak rozrzucone. Miasteczko Grindavik ma jednak parę restauracji. Ta do której myśmy poszli była całkiem duża jak na takie wymarłe miasteczko ale chyba muszą tu jednak mieć ruch w sezonie.

Po objechaniu miasteczka postanowiliśmy objechać półwysep drogą numer 425. Lawę to tam można podziwiać ale nie wiele więcej – no chyba, że znów mgła zasłoniła nam połowę atrakcji.

Niestety czas się, żegnać z Islandią. Piękny kraj, bardzo dziewiczy i różnorodny pod względem przyrody. Niesamowite, że jest on tak blisko a jednocześnie tak daleko. Przykro, że jest on narażony na wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi ale pewnie gdyby nie to, kraj straciłby swój urok. Mam jednak nadzieję, że wkrótce tam wrócimy. Bardziej przygotowani (pod względem samochodu) i na więcej dni. No i nie zapominajmy, że z Islandii jest przecież bardzo blisko na Grenlandię....a tam to dopiero musi być dziewiczo, przepięknie...

Previous
Previous

2017.12.30 - 2018.01.01 Lake Placid, NY

Next
Next

2017.10.29 Islandia (dzień 2)