Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2016.07.17-18 Spotkanie z niedźwiedziem, Adirondack Mountains, NY
Uffff..... Co to był za dzień. Dużo się wydarzyło, myślę, że każdy z naszej trójki będzie to pamiętał do końca życia.
Ale od początku.... Śniadanie w schronisku John Brook w Adirondack jest serwowane o 7:30. Niestety ludzie już od 6 rano nie śpią, krzątają się, pakują swoje plecaki, chodzą do ubikacji. Powoduje to hałas przy którym ciężko jest dalej spać. Około 7 rano większość górołazów jest już na tarasie z kubkiem kawy lub herbaty w ręce.
Każdy opowiada o swoich planach na dzisiejszy dzień, sprawdza pogodę, cieszy się z pięknego dnia i nie może się doczekać, hiku który się niebawem zacznie.
My na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy duży i trudny hike. Planujemy zdobyć kolejne dwa szczyty z naszej listy i mieć na koncie już 25 zaliczonych czterotysięczników. Chcemy wyjść na Saddleback (4,515 stóp) i Basin (4,826 stóp). Ogólny dystans to 9.5 mili i 3,000 stóp do góry. Dobrze, że mieszkamy w schronisku, a nie idziemy z parkingu, bo wtedy dystans się wydłuża do przynajmniej 15 mil (zależy gdzie się uda zaparkować samochód) i wysokość dochodzi do 4,000 stóp. Wczoraj jak siedzieliśmy na tarasie to widzieliśmy ludzi którzy stamtąd wracali. Cali w błocie i z głowy ich się dymiło jak z kominów. 10 mil to może nie jest to dużo, ale szlak jest trudny i techniczny. Zwłaszcza pomiędzy szczytami, gdzie idzie się granią i trzeba bardzo uważać gdzie postawić stopę.
O 7:30 rano dzwonek nas wezwał do środka na śniadanie. Każdy z nas jadł ile mógł, bo wiedział, że dzisiaj spali parę tysięcy kalorii. Dostaliśmy też lunch na drogę w postaci kanapki i orzeszków.
Zaraz po śniadaniu gospodarz schroniska odczytał nam najnowsze informacje o pogodzie i stanie szlaków. Powiedział, że dalej jest trochę błota, będzie ciepło i słonecznie i że raczej nie będzie padać. Powiedział też żeby mieć krem od słońca i dużo wody. Wszystko to zapakowaliśmy do plecaków wraz z pyszną kanapeczką od nich i ruszyliśmy w drogę.
Pierwszy segment szlaku szedł wzdłuż strumyka i bardzo lekko podnosił się do góry. Było jeszcze rano, a więc temperatura nie była za wysoka, wilgotność powietrza niska, ogólnie świetnie nam się szło. Po drodze mijaliśmy parę namiotów, albo były już opuszczone, albo ludzie się właśnie wybierali w góry. Po jakiejś godzinie i półtorej mili doszliśmy nad wodospad Bushnell.
W tym miejscu dogoniliśmy Kanadyjczyków. To jest ta grupa z którą wczoraj wieczorem w schronisku fajnie nam się rozmawiało. Oni szli na inną górę, na Mt Marcy. Pierwsze trzy mile nasze szlaki się pokrywały, a potem zaraz po Slant Rock się rozgałęziały. Do wodospadu trzeba było zejść stromo w dół spory kawałek. Wiedząc, że poziom wody jest bardzo niski to zrezygnowaliśmy z oglądania wodospadu, zamieniliśmy z nimi parę zdań i ruszyliśmy dalej.
Przeszliśmy strumyk i pomału północnym zboczem zaczęliśmy wznosić się do góry. Mieliśmy dużo czasu, szliśmy wolniej, gadaliśmy, robiliśmy zdjęcia i nawet nie zauważyliśmy jak zleciała kolejna godzina, przeszliśmy kolejny strumyk, i doszliśmy do Slant Rock. Tam ściągnęliśmy plecaki i usiedliśmy na chwilę żeby odpocząć. Myślę, że siedzieliśmy 7-8 minut. Już wstawaliśmy, mieliśmy ubrać plecaki i iść dalej, aż tu nagle wydarzyło się coś, co pokrzyżowało nam dalszy hike i pewnie zostanie w naszej pamięci na całe życie. Dwa do trzech metrów za mną usłyszałem głośny ryk zwierzęcy. Natychmiast się obróciłem i zobaczyłem w krzakach czarnego niedźwiedzia który przeskakuje kamień i leci w moim kierunku. Instynktownie odskoczyłem na bok a zwierzę podleciało do mojego plecaka.
Pierwsza i najważniejsza zasada, to w takiej sytuacji nie wolno uciekać, bo wtedy włączy się w niedźwiedziu instynkt polowania i prawdopodobnie poleci za tobą. Zwierze to biegnie 50km na godzinę, więc na 100% dogoni człowieka i będzie chciało pokazać kto jest ważniejszy i silniejszy. Wycofaliśmy się kilkanaście metrów w tył. Była tam też czteroosobowa grupa i oczywiście uczyniła to samo.
Niedźwiedź dorwał się do mojego plecaka i zaczął go rozrywać w poszukiwaniu jedzenia. Myślę, że kanapka z tuńczykiem tak mu pachniała, że nawet się nie bał człowieka i smacznie sobie ją zajadał. Dogoniła nas grupa Kanadyjczyków, więc było nas z 15 osób. Krzyczeliśmy, gwizdaliśmy, podnosiliśmy ręce do góry, biliśmy kijami, nic nie pomagało. Po zjedzeniu kanapki i czekolady z mojego plecaka zabrał się za plecak Damiana i zrobił to samo. Niedźwiedzie z reguły boją się człowieka i blisko do niego nie podejdą, chyba, że je zaskoczysz. Tutaj o zaskoczeniu nie było mowy. Myśmy stali długo w jednym miejscu i na pewno byśmy go słyszeli jak by się skradał. W lesie słychać wiewiórkę jak idzie po liściach, a co dopiero kilkuset funtowego zwierzaka. On musiał cały czas tam być i wybrać odpowiedni moment na zaatakowanie.
Po jakiś paru minutach, przewodnik tej dużej grupy powiedział, że oni obchodzą misia strumykiem i idą dalej w góry. Tak też zrobili i zostawili nas samym z głodnym misiem, który to właśnie się "częstował" Damiana lunchem. Staliśmy tak kolejne 10 minut i za bardzo nie wiedzieliśmy co robić. Z jednej strony to najlepiej by było opuścić to miejsce i iść dalej. Z drugiej strony to fajnie by było odzyskać plecaki. Mamy tam wszystkie dokumenty, klucze od samochodu, drogi sprzęt, a poza tym, to dalej chcemy iść na hike. Tak staliśmy kolejne parę minut zanim niedźwiedź się dobrze nie najadł, obwąchał cały teren i pomału zaczął odchodzić. On dokładnie wiedział, że tam jesteśmy. One mają niesamowity węch, kilkadziesiąt razy lepszy niż psy tropicielskie, kilkaset razy lepszy niż człowiek. Potrafią nas wyczuć z odległości 10 mil. Pamięć też mają świetną. On będzie pamiętał przez wiele lat, że tu było jedzenie i będzie często wracał sprawdzić czy nie ma jakiś nowych, świeżych kanapeczek. Jak ktoś będzie szedł tym szlakiem to proponuje nie odpoczywać w okolicach Slant Rock. Pół godziny przed, albo pół godziny po tej skale zróbcie sobie odpoczynek. Obok jest mały camping, gdzie wiadomo, jak są ludzie to i jest jedzenie. Później się dowiedzieliśmy, że on już dzisiaj wstąpił do nich na śniadanie. Zaskoczył ich, także nie zdążyli zamknąć pojemnika w którym było jedzenie. Obowiązkiem każdego idącego do lasu na dłużej niż dzień jest posiadanie takiego pojemnika. Jest on duży i okrągły, więc niedźwiedź nie da rady go ugryźć. Misiu się dorwał do niego i zjadł im całe jedzenie, które było w niezamkniętym pojemniku. Na szczęście była to niedziela i w schronisku było parę miejsc wolnych, więc poszkodowani dostali wyżywienie i nocleg.
Obserwowaliśmy misia bacznie, aż się oddalił na kilkadziesiąt metrów i wróciliśmy po plecaki. Zapakowaliśmy do nich nasze porozrzucane rzeczy i oddaliliśmy się jakieś 100 metrów. Niestety niedźwiedź dokładnie splądrował nasze plecaki, zaglądnął wszędzie. Zjadł kanapki, czekoladę i poprzegryzał nasze pojemniki na wodę. Bez jedzenia, a zwłaszcza bez wody w ten upalny, letni dzień dalszy hike by był szaleństwem. Zwłaszcza, że większość hiku była jeszcze przed nami i to na niezalesionych graniach w słońcu. Ze łzami w oczach, ale szczęśliwi, że nam się nic nie stało podjęliśmy decyzje o powrocie. Nawet jak byśmy spotkali kogoś kto łazi po lesie dniami (a jest ich tu dużo), i ma filtr do wody, to my nawet nie mamy gdzie ją wlać. Głupi misiu.....
Około 13 dotarliśmy z powrotem do schroniska. Załoga jak usłyszała o naszej przygodzie, to powiedziała, że to pierwszy taki przypadek w tym sezonie i szybko zadzwonili po park rangera. Zrobili nam też kanapki, z tuńczykiem oczywiście.
W ciągu 15 minut ranger się zjawił i zaczął nas dokładnie wypytywać o całe zdarzenie. Porobił zdjęcia naszych plecaków, oglądnął nasze zdjęcia, wziął namiary, powiedział, że zachowaliśmy się prawidłowo i zaczął nam trochę opowiadać o niedźwiedziach. Na naszych zdjęciach zauważył białe odznaczenie na jednym z uszów misia. Powiedział, że to oznacza, że zwierze już kiedyś był niegrzeczne i za bardzo się zbliżało do ludzi. Widocznie przestał się ich bać, a to może być bardzo niebezpieczne. Będą teraz do niego strzelać z gumowych kul, żeby do misia dotarło, że człowiek oznacza ból. Jak to nie pomoże i dalej nie będzie się bał ludzi to jego drugie ucho dostanie takie same oznaczenie. Co to oznacza? To oznacza, że jak jesienią będzie sezon polowań, to myśliwi mogą go zastrzelić. Szkoda misia, ale niestety misiu nie może myśleć, że cały las jest jego.
Już trochę ochłonęliśmy po tym wszystkim, więc poszliśmy nad rzekę się zrelaksować i umyć.
Wróciliśmy do schroniska, usiedliśmy na tarasie i odpoczywaliśmy. Ludzie zaczęli z gór pomału schodzić i tu się zaczęły opowieści. Nie wiem jak to działa, jak nie ma serwisu na telefony, ale każdy wiedział o ataku niedźwiedzia. Ludzie w górach mają niesamowity dar komunikowania się. Im później ludzie wracali, tym ciekawsze słyszeliśmy opowieści. Pod koniec to już chodziły opowiadania, że misiu skoczył na mnie jak ja miałem ubrany plecak. Zerwał mi go z pleców i walczył ze mną o jedzenie. Nice..... ale jestem sławny, nie? Ciekawe, czy jak by tak naprawdę było to bym dalej tu siedział na tarasie. Ach ta ludzka wyobraźnia....
O 18:30 dzwonek wygonił wszystkich z tarasu i każdy udał się do jadalni na kolację. Wczoraj z nami przy stole siedział 70 letni pan, a dzisiaj go nie ma. On należał do tej dużej grupy z Kanady. Widziałem go dzisiaj rano na szlaku jak z nimi szedł na Mt. Marcy. Zapytałem się ich przewodnika co się z nim stało, a on mi odpowiedział, że on idzie wolniej i że za chwilę tu powinien być. Ponoć wcześniej mu przewodnik powiedział, że on idzie za wolno i nie zdąży wyjść na szczyt i wrócić na kolację. Wiadomo, pan nie chciał żeby wszyscy nie jedli kolacji, więc powiedział, że on sobie da radę i żeby się nim nie martwić.
Po kolacji siedzieliśmy trochę na tarasie, trochę w środku. Fajnie się siedziało, gadało, piło piwko, wino.... Dalej ludzie wracali z gór, większość szła dalej w kierunku parkingu, ale niestety nikt nie widział Ricka. Rick, to jest ten siedemdziesiąt-letni pan, który gdzieś tam jest w lesie. Zrobiło się już ciemno. Gospodarze postanowili poinformować park rangera o sytuacji. Ranger w ciągu pół godziny zjawił się w schronisku i wysłuchał opowieści o zaginionym mężczyźnie. Powiedział, że idzie na poszukiwania Ricka. Ja z Damianem zaoferowaliśmy pomoc w poszukiwaniu. Pójdziemy innymi trasami, wtedy zwiększymy szanse na jego znalezienie, powiedzieliśmy. Niestety ranger odrzucił naszą ofertę tłumacząc się brakiem dodatkowych radiów, a także tym, że teraz szukamy jednego człowieka, a za chwilę może być trzech.
Około 21 ranger wyszedł szlakiem do góry w poszukiwaniu Ricka. Około 22 doszedł do wodospadów Bushnell. Niestety tam napotkał naszego niedźwiedzia, który mu powiedział: "to jest mój las i spadaj stąd". Próbował go obejść, ale zwierzę zachowywało się i wydawało dźwięki jak by za chwilę miało atakować. Skontaktował się ze swoimi przełożonymi i zapytał się co ma robić. Tamci mu kazali wrócić i powiedzieli, że ponowią poszukiwania jutro z samego rana. Było już po 23 jak ranger wrócił i powiedział, że niestety nie udało się go znaleźć.
Wrócę jutro rano z posiłkami i zaczniemy poszukiwania od początku, powiedział.
Siedzieliśmy w świetlicy gdzieś do północy, ale niestety nie było żadnych śladów Ricka. Wyszliśmy na zewnątrz. Księżyc świecił w pełni, strumyk szeleścił po kamieniach w oddali, było już zimno i bardzo ciemno. Gdzieś tam, w tych głębokich, mrocznych lasach jest człowiek. Człowiek, który kocha góry ponad wszystko, który ryzykuje wiele żeby podążać za swoją pasją i szczęściem.
Miejmy nadzieję, że jego zamiłowanie do gór, go nie zabiło, że jutro rano przy śniadaniu będziemy się wszyscy śmiali jak on nam ze szczegółami będzie opowiadał przeżycia z ostatniej nocy.
Parę minut po północy udaliśmy się do łóżek. Na początku ciężko było zasnąć, wiedząc, że gdzieś tam jest człowiek który może potrzebuje pomocy, a my jesteśmy bezradni, bezsilni. Niestety nasz dzień też nie należał do łatwych i wyczerpani po paru minutach zasnęliśmy.
Około 1:30 rano ktoś wchodzi do pokoju. Natychmiast się przebudziliśmy. Było ciemno, więc nie wiedzieliśmy kto to jest. Ilonka zadała pytanie: Rick, to ty? Mężczyzna cichym i zmęczonym głosem powiedział tak, to ja.
Dobrze cię widzieć Rick, powiedziała Ilonka.
Dobrze być widzianym, powiedział Rick. Idę spać, jestem bardzo zmęczony. Jutro rano sobie pogadamy. Muszę wszystko się dowiedzieć o waszym misiu, dodał.
Rick musiał być zmęczony, musiał mieć ciężki i długi dzień, bo dosłownie jak się tylko położył to w pokoju zaczęło się roznosić jego donośne chrapanie.
Rano, jeszcze przed 7, wszyscy z kawą w ręce wyszli na taras, żeby posłuchać Ricka opowieści.
Wyszedł na szczyt Marcy. Schodząc w dół pomylił trasy i poszedł zupełnie w innym kierunku. Był tak pewny tego, że idzie dobrze, że nawet nie sprawdzał z mapą. Dopiero jak doszedł do Marcy Dam to skojarzył, że coś chyba jest nie tak. Wtedy zorientował się, że niestety do schroniska ma jeszcze wiele mil w innym kierunku. Robiło się już ciemno. Rick jest ponoć jakimś byłym wojskowym z Kanady i ma przeszkolenie jak przetrwać w lasach. Miał do tego cały sprzęt w plecaku. Nawet przechodził koło campingów i ludzie oferowali mu schronienie na noc. Odmówił, bo wiedział, że jak przed wschodem nie dotrze do schroniska to zaczną się niepotrzebne poszukiwania. Niestety w tych lasach nie ma serwisu na telefony, więc musiał iść. Bał się niedźwiedzi. Zwłaszcza jak wiedział co misiu zrobił z nami. Szedł i głośno śpiewał. Śmiał się sam do siebie, że nawet zna tyle piosenek i śpiew tak świetnie mu wychodził. Szedł szybko, ale nie za szybko, żeby nie wzbudzić podejrzeń u niedźwiedzi. Nie widział ich, ale czuł, że one go obserwują. Wiedział, że te zwierzaki w nocy są bardzo aktywne i musi być bardzo głośny żeby ich nie zaskoczyć. Odetchnął z ulgą jak zobaczył światła schroniska. Ponoć siedział z pół godziny na tarasie zanim wszedł do środka. Chciał odpocząć, odetchnąć, nacieszyć się tą pełnią księżyca, którą wcześniej nie miał czasu oglądać.
Po śniadaniu, spakowaliśmy duże plecaki i po pożegnaniu się z załogą zaczęliśmy się zbierać do schodzenia w dół do miasteczka. Rick się dowiedział, że chcieliśmy iść go w nocy szukać i w geście podziękowania zaprosił nas do Kanady. Mieszka gdzieś w rejonach Ottawy. Mówił, że możemy przyjechać, mieszkać u niego i na pewno pójdziemy na jakieś piwo i hiki. Miło z jego strony. W Ottawie jeszcze nie byliśmy, więc jak zawitamy w tamte rejony to na pewno go odwiedziny.
Dużo ludzi też dzisiaj opuszczało schronisko. Część szła tak jak my, prosto na dół na parking, a część jeszcze chciała jakąś górkę po drodze zaliczyć. Myśmy niestety musieli się spieszyć, bo o 12 Ilonka miała ważne spotkanie w pracy na które chciała się wdzwonić, a tutaj nigdzie nie ma serwisu na telefony. Inni ludzie wybrali Big Slide, to co myśmy robili dwa dni temu. Trochę mieli ciężko, bo nie dość, że tam jest stromo do góry, to na dodatek padał deszcz, co po śliskich skałach utrudnia wspinaczkę, zwłaszcza z ciężkim bazowym plecakiem.
Niedaleko schroniska znowu spotkaliśmy niedźwiedzia. Tym razem zupełnie się go nie baliśmy. Przecież już mamy doświadczenie jak się zachować, po drugie miałem przygotowany spray na misie, a po trzecie, to ten niedźwiadek w ogóle się nie ruszał.
Po 1.5h dotarliśmy na parking Garden. Tutaj by nasz hike się zakończył, gdyby dwa dni temu udało nam się tu znaleźć miejsce. Niestety nasz samochód stoi w miasteczku Keene Valley, do którego musieliśmy jeszcze zejść 1.5 mili. Teraz już było super łatwo, po asfalcie. Zajęło nam to może 0.5h i naszym oczom ukazał się nasz samochód, który grzecznie na nas czekał. W całym Keene Valley nie ma serwisu na telefony. Musieliśmy podjechać do pobliskiego miasteczka Lake Placid, gdzie w lokalnym browarze mieli zimne piwo i wi-fi. To co oboje potrzebowaliśmy. Ilonka do pracy, a ja do spisywania tego wszystkiego co wydarzyło się przez cały weekend, a było tego trochę.
Niestety nie zdobyliśmy tych dwóch ostatnich szczytów. Mamy niedosyt hików po tym weekendzie. Oczywiście planujemy tu wrócić, ale nie w lato, za gorąco. Jesień w górach jest piękna. Chłodniej, mniej komarów.... a niedźwiedzie? Są, one zawsze będą, to jest ich dom. Miejmy tylko nadzieję, że park rangers wykonają swoją pracę i nauczą te zwierzaki, że hiker to nie jest zły człowiek. On im krzywdy nie chce zrobić, a wręcz przeciwnie, będzie się starał im pomagać jak tylko one mu na to pozwolą i nie będą przeszkadzały w realizowaniu naszych marzeń.
Ps. Właśnie firma Osprey (ta od której mam plecak) odpowiedziała na mój email. Napisali mi, że się cieszą, że mi się nic nie stało i żebym im wysłał mój plecak. Postarają się go naprawić, a jak się nie uda, to mi wyślą nowy. Oczywiście wszystko za darmo. To się nazywa serwis. Kocham Osprey.....!
2016.07.16 Big Slide, Adirondack Mountains, NY
Wyjazd do schroniska w Adirondack planowaliśmy już parę miesięcy temu, pewnie na jakiś nartach, albo zimowych hikach. Niestety w Stanach chodzenie po górach z możliwością zamieszkania w schroniskach było mało popularne i nie praktykowane. Może dlatego, że tutaj możesz rozbijać namiot prawie wszędzie w parkach i nie ma z tym większego problemu.
Noclegi w schroniskach stają się popularniejsze, więcej ludzi zaczyna to robić, ale niestety schronisk nie przybywa.
Jest ich naprawdę mało. W całych Adirondack są może 2 (dwa). A park jest tak duży, że kilkadziesiąt by się spokojnie zmieściło i dalej by były rzadziej rozlokowane niż w europejskich górach. W których jest ich dużo, są większe, nowocześniejsze, lepszy serwis (dobre winka), prysznice....
Dlatego żeby dostać łóżko w lato, w weekend, to miesiącami wcześniej musieliśmy to załatwiać. Dwa lata temu spędziliśmy 4 dni w Białych górach w stanie New Hampshire. Chodziliśmy od schroniska do schroniska, przepiękna wycieczka. Tak nam się to spodobało, że już odwiedziliśmy chatki górskie w Europie i Afryce. Teraz znowu pomysł padł na Stany. Tym razem stan New York, Adirondack park.
W tym parku byliśmy już wiele razy, lubimy tam jeździć. Chcemy zrobić wszystkie szczyty powyżej 4,000 stóp. Mamy już na koncie 22. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to dorzucimy trzy kolejne górki: Big Slide, Basin i Saddleback.
W tych górach dużo jest prywatnych terenów, to oznacza że w niektórych miejscach są problemy z parkingiem. Dlatego też wyjechaliśmy z miasta już w piątek wieczorem i po trzech godzinach dojechaliśmy do Albany gdzie wzięliśmy hotel. O piątej rano opuściliśmy hotel i po dwóch godzinach jazdy byliśmy na parkingu o nazwie Garden. Niestety było już za późno. Parking był pełny na maksa. Nic nam innego nie pozostało, jak zostawić kolegę z plecakami i zjechać samochodem na dół i gdzieś w miasteczku zaparkować. Z powrotem udało nam się złapać autobus który podwiózł nas na parking. Ubraliśmy ciężkie, bazowe plecaki i ruszyliśmy doznać nowej przygody.
Plan na dzisiejszy dzień był następujący: Dojść do schroniska John Brook's Lodge (3.5 mili), wyładować ciężkie rzeczy z plecaka i zrobić jakiś fajny hike. Parking opuściliśmy o 8:30 i łatwą trasą, lekko do góry, wzdłuż strumyka udaliśmy się w kierunku schroniska. Było jeszcze rano, więc temperatura nie była za wysoka. To dobrze, bo niesienie ciężkich plecaków w upale nie należy do przyjemności.
Około 10 rano i podniesieniu się 800 stóp naszym oczom ukazał się budynek schroniska. Nie jest ono duże, maksymalnie mieści 28 osób i 3 członków załogi. Zarejestrowaliśmy się, wybraliśmy nasze łóżka, odciążyliśmy plecaki i wyruszyliśmy na hike.
Wybraliśmy hike na Big Slide. Dwie mile z hakiem w każdą stronę i jakieś 2,000 stóp do góry. Żeby nie wracać tą samą trasą postanowiliśmy zrobić kółeczko i zrobić jeszcze jeden szczyt, Yard. Tym sposobem hike się wydłużył do ponad 6 mil. Ładna pogoda, lekkie plecaki, motywacja.... damy radę. W schronisku obsługa nam powiedziała w którym kierunku powinniśmy iść żeby było łatwiej.
Powiedzieli nam, że do góry będzie stromo i trudno, ale potem będzie łatwiej i płaściej. Rzeczywiście mieli rację. Prawie od samego schroniska trasa zaczęła się ostro wspinać do góry. Może nie było gorąco, ale duża wilgotność powietrza i insekty skutecznie nam utrudniały hike. Chodzenie po górach w lato nie należy do łatwych. Dodatkowym utrudnieniem było wielokrotne przekraczanie strumyka. Ja myślę, że na wiosnę, jak śniegi topnieją wyżej w górach to ten szlak chyba jest niedostępny.
W okolicach 4,000 stóp las się znacznie przerzedził, a lekki wiaterek zaczął ochładzać nasze spocone ciała. Szlak stał się bardziej stromy i były miejsca gdzie ręce też zaczęły pracować.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach osiągnęliśmy szczyt Big Slide, 4240 stóp wysokości. Jak to w lato na popularnych szczytach, ludzi było dużo. Znaleźliśmy miejsce na skale, położyliśmy się, podziwialiśmy widoki i odpoczywaliśmy tak chyba z godzinę.
Większość ludzi wracała tym samym szlakiem, ale myśmy oczywiście wybrali inną, dłuższą trasę, żeby się nie powtarzać. W schronisku nam powiedzieli, że ta część będzie mniej uczęszczana, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Trasa była bardzo zarośnięta i często musieliśmy się przedzierać przez chaszcze.
Oczywiście prawie nikt tędy nie szedł. Na całej długości spotkaliśmy może dwie osoby. Ogólnie trasa nie była stroma, ale były ostre spady, które czasami wymagały użycia głowy i rąk przed zejściem w dół.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do połączenia szlaków. Weszliśmy na jeden z główniejszych szlaków w Adirondack, który idzie od Adironack Loj (drugie schronisko) do John Brook’s Lodge, gdzie mieszkamy. Tu już było szeroko i łatwo, więc prawie zbiegając przez pół godziny, dotarliśmy do naszego schroniska.
Tak jak wcześniej pisałem, schronisko nie jest duże (28 osób), część ludzi już się relaksowała na werandzie, a część była dalej w górach. Niestety w amerykańskich schroniskach nie można kupić piwa ani winka. My wiedząc o tym, wynieśliśmy na naszych plecach potrzebne nam rzeczy do pełnego relaksu. Oczywiście tam nie ma lodówki na schładzanie piwa, ale obok schroniska przepływa lodowaty, górski strumyk, który idealnie spełnił swoje zadanie i już po paru minutach mogliśmy sobie usiąść na słynnych drewnianych Adirondack fotelach.
Tak sobie siedzieliśmy, popijaliśmy piwko i witaliśmy się z coraz to nowymi przybyszami. Niektórzy przychodzili prosto z parkingu, niektórzy z gór, jeszcze inni szli dalej rozbijać się gdzieś w lesie, ale na chwilę się zatrzymywali żeby odpocząć i zamienić parę zdań.
Około 17 większość ludzi już była w schronisku (a raczej na jego tarasie). Panowie z piwkami w puszkach, panie z winkami w kartonach, jeszcze inni z góralskimi herbatkami. Każdy z uśmiechem na ustach opowiadał wrażenia z dzisiejszego dnia. Była tam duża grupa hikerów z Kanady, którzy dosyć często przyjeżdżają w te rejony odpocząć i pochodzić po górkach. Z nimi większość czasu przesiedliśmy i prze-gaworzyliśmy o hikach i oczywiście o różnicach między Stanami a Kanadą.
Około 18 zaczęło coś ładnie pachnieć. Jak się później okazało to gospodarze schroniska zaczęli przygotowywać nam kolacje. Kurczak z grilla w bbq sosie tak ładnie pachniał, że chyba wszystkie niedźwiedzie z okolicy poczuły ten zapach.
Nie wiem czy jedzenia było takie dobre, czy my byliśmy wszyscy zmęczeni i głodni, ale wszystko zostało zjedzone. Po kolacji oczywiście jeszcze posiedzieliśmy i dalej „naprawialiśmy” świat z Kanadyjczykami. Dużo z tych ludzi chce zdobyć wszystkie 46 szczytów. Niektórzy są dopiero na początku, niektórzy tak jam my mają już trochę zaliczone (my po dzisiejszym dniu mamy dokładnie połowę, 23), a niektórzy już prawie kończą. Wszystkich łączy jedno, miłość do gór i otwartość na nowe przygody i znajomości. Około 22 załoga zaczęła gasić światła. W sumie to dobrze, bo jutro czeka nas duży i trudny dzień. Dobranoc, śniadanie o 7:30....
2016.07.04 Mt. Baker, WA
Samolot, redeye mamy dopiero o 10 wieczorem (mamy przynajmniej taką nadzieję), więc cały dzień chcieliśmy wykorzystać na zwiedzanie tego pięknego stanu. Pogoda nie zapowiadała się na najlepszą, ale my jak zwykle chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Godzinę na północ od naszego hotelu rozpoczyna się droga 542, którą można wyjechać na wysokość ponad 5,000 stóp.
Przepiękna, zawiła droga ciągnie się przez ponad 40 mil od poziomu Oceanu Spokojnego i kończy się na zboczach czynnego wulkanu Mt. Baker (10,781 stóp). Większość drogi prowadzi przez wilgotne lasy (rainforest), gdzie flora jest tak zielona i bujna, że często musieliśmy się zatrzymywać, podziwiać i oddychać tym jakże innym i nasyconym wilgotnością powietrzem. Oczywiście jak to w tym klimacie, padał deszcz, ale to tylko dodawało uroku otaczającemu nas lasowi.
Jeden z przystanków zrobiliśmy w rejonach wodospadów Nooksack. Mieliśmy szczęście i dzięki dalej topniejącym śniegom wysoko w górach, woda w North Fork Nooksack River była duża i rwąca. Minusem tego był wielki huk jaki ta spadająca woda powodowała, ale tego przecież na zdjęciach nie widać ani nie słychać.
Po jakieś kolejnej godzinie wyjechaliśmy z lasu, ale niestety wjechaliśmy w chmury, więc widoków dalej nie było.
W jakim byliśmy szoku (a zwłaszcza ja) jak pod koniec drogi zaczął się pojawiać śnieg, a na końcu było go już wiele metrów. Przecież to jest lipiec a nie marzec...!
W tych rejonach znajduje się też resort narciarski, Mt. Baker ski area. Resort, jak to resort na zachodzie, duże obszary, jazda ponad lasami.... Czym się wyróżnia? Ilością śniegu. Jest rekordzistą na świecie! Średnia ilość opadów śniegu w zimie to 640 inches (16 metrów). Rekord padł w 1998-99, spadło 1140 inchy (29 metrów) tego białego złota. Ale to musiało fajnie wyglądać. Szkoda, że mnie tu wtedy nie było. Jazda w takiej ilości śniegu musi być ciekawa. Teraz jest lipiec, a śniegu jest dalej mnóstwo.
Mieliśmy plany ubrać raki i trochę pochodzić po zboczach Mt. Baker. Niestety chmury i deszcz wybiły nam to z głowy. Trochę było to niebezpieczne. A szkoda, bo teren i widoki są ponoć oszałamiające. Mt. Baker, jak i cały park bardzo nam się spodobał i planujemy tu często wracać. Może nawet bardziej się przygotować i wyjść na szczyt, na który się idzie tylko dwa dni. Ludzie mówią, że zanim będziesz się wspinał na Mt. Rainer (14,410 stóp), to powinieneś się sprawdzić na Mt. Baker. Jeśli tu dasz radę, to masz szanse na Rainer'a. Mt. Rainer jest to wulkan, a zarazem najwyższa góra w stanie Washington. Dużo lodowców, idzie się parę dni, przewodnik i zezwolenie wymagane.
Pochodziliśmy trochę w klapkach wokół parkingu, ale deszcz szybko nas wygonił do samochodu.
Miejmy nadzieję, że następnym razem jak tu przyjedziemy będzie lepsza pogoda. Zjechaliśmy parę tysięcy stóp w dół, gdzie w przepięknym wilgotnym lesie strefy umiarkowanej zrobiliśmy sobie piknik.
Dostaliśmy informacje, że nasz samolot jest o godzinę opóźniony. Trochę nas to zdenerwowało, ale z drugiej strony mieliśmy jeszcze jedną więcej godzinę na zwiedzanie. Postanowiliśmy wracać do Seattle lokalnymi drogami, żeby coś więcej zobaczyć. Pierwsze wrażenie, wszędzie bardzo zielono, widać, że flora potrzebuje dużo deszczu, żeby być bujną. Małe domki, trochę przypominające letniskowe, ludzie w miasteczkach w swoim (zwolnionym) tempie wszystko załatwiają. Jak potrzebują się dostać do sąsiada na skróty na piwo, to mają tylko dwa rodzaje transportu:
Do Seattle dotarliśmy koło 6 po południu. Byliśmy „trochę” głodni, więc zanim pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód, Ilonka wyszukała fajną restaurację na kolację, Elliott's Oyster House. Dwa dni temu jedliśmy przepyszne ostrygi w innej knajpie w Seattle, tak nam zasmakowały, że teraz też mieliśmy na nie wielką ochotę. Oczywiście nie chcieliśmy wracać do tego samego miejsca, więc znaleźliśmy coś nowego. Mieli ponad 20 różnego rodzaju ostryg, były pyszne, ale chyba dwa dni temu, były jeszcze lepsze. Natomiast rybki mieli wyśmienite. Zamówiliśmy Łososia i Halibuta. Obie ryby były łowione w północnym oceanie spokojnym u wybrzeży Alaski, a nie z farm. Ale pychota, lekko wypieczone, rozpływały się w ustach. Polecamy to miejsce dla ludzi co lubią żyjątka z oceanów.
Oddaliśmy samochód na lotnisku, nadaliśmy bagaże i myśleliśmy, że to już koniec przygód jak na ten weekend. Upssss.... pomyliliśmy się! Samolot mieliśmy o 11 wieczorem, tym razem American Airlines. Około 10:30 pani mówi, że lot jest odwołany. Co?!? Każdy tak zareagował. Jak to odwołany, dlaczego, przecież stoi koło rękawa? Pani na te pytania, nie umiała odpowiedzieć.
Wszyscy natychmiast ustawili się w gigantycznej kolejce do zmiany biletu na inny samolot. Wiedzieliśmy, że już dzisiaj niewiele poleci samolotów na wschodnie wybrzeże, a że jest długi weekend to i tak pewnie większość miejsc będzie zarezerwowana. Zamiast stać w tej długiej kolejce i pewnie nic nie wystać, szybko zadzwoniliśmy do American Airlines i przedstawiliśmy jaka jest sytuacja.
Pan ze spokojnym głosem powiedział, że nam postara się pomóc, ale że już nic do Nowego Jorku dzisiaj nie leci, że są tylko przesiadki. Myśmy się na to zgodzili i zmienił nam lot, który wylatywał za godzinę ze Seattle do Philadelphia, a później za dwie godziny do Newark w NJ. Stamtąd w 45 minut pociągiem można dostać się na Manhattan. Tym oto sposobem, ominęła nas kolejna noc w Seattle.
Udało się, lecimy na wschód. Po wylądowaniu w Philadelphia zjedliśmy śniadanko na lotnisku i udaliśmy się na samolot do Newarku. Upssss.... kolejna przeszkoda, Ilonka już powinna być w pracy, a my jeszcze w Pensylwanii. Dzisiaj miała ważne spotkanie, na którym powinna być, przynajmniej telefonicznie. Akurat o tej porze by była w samolocie. Czyli.... znowu nie leci. Za dwie godziny leci samolot na Queens, na LaGuardie, sprawdziła czy są miejsca i poprosiła o przesunięcie. Ja już zostałem przy moim locie, bo się spieszyłem do pracy.
Wsiadłem do czegoś malutkiego i wzniosłem się do góry.
Lot trwał tylko 25 minut i wylądowałem prawie w domu. Jeszcze tylko pociągiem 45 minut i już byłem w pracy.
Naprawdę im się bardzo spieszyło, bo jest taka zasada, że dopóki pasażerowie są w samolocie to nie wolno go tankować. Chyba to nie dotyczy długich weekendów, bo tylko jak wylądował to podjechała cysterna i zaczęła lać paliwo.
Z reguły staramy się podróżować bez nadawania bagażów. Chyba, że robimy duże hiki i musimy mieć raki i kije, które nie mogą być w podręcznym bagażu. Tym razem mieliśmy taki sprzęt, więc oba plecaki nadaliśmy. Jak w Philadelphi wyszło, że Ilonka leci na Queens, to zmieniliśmy oba bagaże na nią, bo ląduje blisko domu i taksówką łatwo to wszystko zawiezie. Hmmmm....... to by było za piękne. Ja, po wylądowaniu w Newarku sprawdziłem na telefonie, że ja nie posiadam żadnego bagażu, oba ma Ilonka i żaden ze mną tu nie przyleciał. Super, pomyślałem, w końcu im się coś udało. Wyznając zasadę, że nie ufaj nikomu, to poszedłem z ciekawości zobaczyć na taśmę na której wyjeżdżają bagaże. I co widzę? Widzę dwa nasze plecaki jak się ładnie kręcą na taśmie. K....... pomyślałem i głośno powiedziałem. Gdybym tam nie poszedł, to znowu by były problemy z ich odzyskaniem lub z dostarczeniem.
Tak oto, tym sposobem, ja wylądowałem w Newarku, Ilonka na LaGuardii, a oczywiście nasz samochód jest na JFK, bo stamtąd startowałem i tam mieliśmy planowo wylądować. Dzisiaj po pracy pojechałem po niego, przecież jestem wypoczęty po długim weekendzie.
Dziękujemy bardzo Delta i American Airlines za wspaniały „długi” i bezstresowy weekend. Ja rozumiem, że w piątek w NYC był ostrzeżenie przed tornadem, że był to największy dzień w historii Stanów jeśli chodzi o ilość pasażerów na lotniskach. Wiem, że pogoda czasami spłata figle, że samoloty się psują, ja to wszystko rozumiem. Ale że dwie największe amerykańskie linie nie potrafią znaleźć pilota przez ponad 6 godzin, albo, że nie podstawią innego samolotu jak się jakiś zepsuje to chyba coś tu nie jest tak.
Myślę, że bossowie tych korporacji powinni mieć jakieś głębsze przeszkolenie gdzieś w Azji i nauczyć się jak szanować, respektować i nie tracić klientów. Już wielkie ptaki z największego kontynentu lądują na paru lotniskach w Stanach. Wiem, że chcą dalej wejść w amerykański rynek. Ostatnio Delta, AA i United przegrało rozprawę i rząd amerykański zezwolił azjatyckim linią latać więcej po Stanach. Wszyscy wiemy jak to się dalej potoczy..... ✈️✈️✈️ Nowsze, lepsze samoloty, więcej miejsca, super miła obsługa... Jak jeszcze dadzą bagaże za darmo i konkurencyjne ceny biletów to już wszyscy wiemy co się stanie.
Happy 4th of July.......!!!!!
2016.07.03 North Cascades NP, WA
Dzisiejszy dzień był dniem świstaka. Dlaczego?
Po wczorajszym dniu z przygodami, dziś nie mieliśmy ochoty na żadne niespodzianki. O 7 rano opuściliśmy nasz hotel i udaliśmy się do odległego o prawie 2h Parku Narodowego North Cascades. Park ten jest najbardziej dziki, odludny, i posiada najstromsze góry w całych Stanach poza Alaską. Po drodze na parking Ilona zapytała się mnie dlaczego ja tu jeszcze nie byłem, przecież tu jest przepięknie a ja w Stanach już trochę mieszkam. Jak to dlaczego? „Po prostu z najlepszymi parkami czekałem na Ciebie”.
Plan na dzisiejszy dzień, nie był łatwy. Do pokonania mieliśmy 12 mil i musieliśmy się wznieść 4500 ft. do góry, a to tylko, żeby dojść do lodowca Sahale Glacier. A co dalej to czas, warunki i energia pokażą. Parking był dosyć pełny, widać, że wybraliśmy jeden z bardziej popularnych hików w tym rejonie. Szlak na Sahale Arm rozpoczyna się z wysokości 3600 ft i od razu niezliczonymi serpentynami wspina się zalesionym zboczem stromo do góry.
Od razu zauważyliśmy wielką różnicę we florze, jaka tutaj się znajduje. Drzewa były potężne i wysokie, a ściółka leśna bujna i bardzo zielona. Widać, że w tym klimacie, w lecie słońce długo świeci a także opady są intensywne.
Szlak był stromy ale łatwy. Dobrze, że ktoś wpadł na pomysł i poprowadził szlak serpentynami, co znacznie ułatwiało wspinaczkę. Czasami tylko powywracane drzewa spowalniały nas trochę bo te olbrzymy nie łatwo było pokonać. Na wysokości około 5tys ft. zig-zag'ki i las zaczęły się pomału kończyć a co za tym idzie, pojawiało się więcej śniegu, a widoki zapierały dech w piersiach.
Przewaga tego parku nad parkami w Colorado, Californii i innych stanach jest taka, że góry nie są aż tak wysokie a co za tym idzie nie ma problemu z aklimatyzacją. Natomiast jest to najbardziej wysunięty park, na północ w kontynentalnej części Stanów, więc klimat (lodowce) i ukształtowanie gór przypominają bardziej Alpy czy Alaskę niż parki wysunięte bardziej na południe.
5400 ft. osiągnęliśmy ok. 11:30 rano. Większość ludzi dochodzi tylko do tego miejsca, pewnie dlatego, że dalej ilość śniegu się zwiększa (nawet w lipcu) i szlak staje się typowo górski czyli trudniejszy. Po krótkiej przerwie na uzupełnienie kalorii, rozpoczęliśmy wspinaczkę w kierunku lodowca. Rzeczywiście nachylenie trasy wzrosło a także strome płaty śniegu zmniejszyły naszą prędkość.
Na wysokości ok. 6300 ft. poczuliśmy prawdziwe góry. Wiatr zaczynał nam naprawdę przeszkadzać, czasami musieliśmy się obracać od wiatru, żeby złapać oddech. Kolejnym utrudnieniem stały się świstaki. Zaczęły się pojawiać w takich ilościach, że nie wiedzieliśmy w którą stronę kierować aparat i kamerę. Świstaki były tak oswojone i nie bały się ludzi, że podchodziły prawie pod nasze nogi.
Im wyżej tym niestety wiatr i ilość chmur się zwiększały. My, jako wprawieni górołazy, dopóki było w miarę bezpiecznie szliśmy dalej. Oczywiście, uważając i nie chodząc po bardzo stromych płatach śniegu.
Około drugiej po południu doszliśmy do base camp. Jest to miejsce do którego dochodzą ludzie, którzy następnego dnia planują zaatakować szczyt Sahale. Od tego momentu zaczyna się lodowiec. Jego początkowa część nie jest trudna, więc mieliśmy plany trochę się na nim „pobawić”. Niestety wiatr i chmury skutecznie wybiły nam ten pomysł z głowy. Chodząc po lodowcu gdzie nie widzi się prawie nic, po pierwsze nie ma sensu, a po drugie jest to bardzo niebezpieczne.
Stan Washington posiada 450 kilometrów kwadratowych lodowców co oczywiście jest niczym w porównaniu do Alaski, która ma ich 200 razy więcej. Natomiast stan ten jest rekordowy poza Alaską jeśli chodzi o ilość lodowców. Następny jest Wyoming, który to ma ich sześć razy mniej. My poza rakami nie mamy jeszcze sprzętu na lodowce (zamierzamy kupić) więc zajęliśmy się fotografowaniem kozicy.
Ci co mieli namioty, pochowali się do nich przed wiatrem, natomiast my jak i parę innych osób rozpoczęło schodzenie w dół. Im niżej tym robiło się cieplej, a także wiatr malał. Można było w końcu ściągnąć czapkę i rękawiczki i znowu podziwiać widoki, bo wyszliśmy z chmur. Jak ktoś potrzebuje się schłodzić w lato z upału południa to zapraszamy do Washington. Proszę nie zapomnieć ciepłej czapki i rękawiczek, nam to się bardzo przydało. Jak się pakowaliśmy to Ilonka pokazała mi kalendarz z miesiącem lipiec jak ładowałem czapkę i rękawiczki do plecaka. Natomiast w górach mi dziękowała.
Po kolejnej godzinie doszliśmy do jeziora gdzie było bezwietrznie, ciepło i wreszcie można było zrobić przerwę, gdzie zmrożone piwo z batonikiem Clif wyśmienicie smakowało.
Od tego momentu trasa była łatwa, więc szybko ubywała. Spotkaliśmy wiele ludzi, którzy dopiero szli w góry ale widać było po ich sprzęcie, że dzisiaj nie wracają. Najbardziej zaskoczyła nas para w której kobieta niosła dziewczynkę w nosidełku na brzuchu, a dziecko na pewno miało mniej niż 2 lata. Jej partner miał potężny plecak, a do niego przyczepiony sprzęt typu namioty, karimaty itp... Zdecydowanie zostawali na noc lub więcej w tych górach. Szacun na maksa!
Po 9h hiku dotarliśmy znowu na pełny parking. Widać, że masa ludzi poszła na więcej niż jeden dzień. Nawet nie da się opisać jak pozytywnie jesteśmy zaskoczeni tym parkiem. Dalej nie wiem dlaczego do tej pory mnie tu nie było. Ale jedno wiem, że teraz będziemy tu częściej wracać. Park jest duży i ma wiele atrakcji, od małych spacerków dolinami do wielodniowych wspinaczek po lodowcach.
2016.07.01-02 Seattle, WA
Podróżowanie w długie weekendy w Stanach jest masakrą, no ale jak tu gdzieś nie polecieć jak się ma tyle wolnego. Podobno w ten weekend jeszcze więcej ludzi się zdecydowało lecieć niż w Święto Dziękczynienia (największy dzień tranzytu). Niestety pogoda w NY nie współpracowała i tak oto po kolei każdy lot był odwoływany lub opóźniony.
Wszystko zaczęło się od mojego kolegi z pracy, który z przykrą miną przyszedł powiedzieć, że jego lot jest odwołany i tak mógł polecieć w sobotę wieczorem....ale jak lecisz tylko na długi weekend to jaki jest sens lecieć dzień później. Tak więc jego piękna perspektywa spędzenia weekendu w Miami zmieniła się na ponurą perspektywę Nowego Jorku.
Następnie przyszedł czas na mnie.....patrząc teraz z perspektywy innych wydarzeń uważam, że miałam dużo szczęścia ale podróż nie zapowiadała się fajnie. Najpierw dojechałam pociągiem z NYC do lotniska Newark...i tu pierwsza niespodzianka. Coś mówili, że AirTrain jeździ z opóźnieniami, że mogę jakiś autobus wziąć. Jeszcze dałam im szanse poczekałam na AirTrain który zamiast jeździć co 5-10 minut jeździł co 30 minut. Jak wreszcie pociąg przyjechał to już było tyle ludzi, że z moim dużym plecakiem ciężko było się zmieścić. Poszłam więc na autobus...no nic spróbuję szczęścia tam. Jak to bywa w autobusie...ciasno na maksa. Ludzie z walizkami, nie bardzo jest je gdzie układać, ciasno a tu jeszcze dopychają na siłę. Jakby nie mogli częściej podstawiać autobusów. Zwłaszcza, że następny był już w kolejce. No nic jakoś udało mi się dojechać na terminal. Już po drodze moja aplikacja mi powiedziała, że jesteśmy opóźnieni o prawie 2h...ehhh...no nic najpierw wkurzenie i emocje...potem jak posłuchałam ile ludzi się spóźni na samolot, ile z nich będzie musiało spędzić noc na lotnisku bo nie złapią już tego dnia żadnego samolotu...to mi się zrobiło ich żal i moja sytuacja nie wydała się najgorsza. Oficjalna wersja opóźnień – przeciążenie ruchu i burze. Książka...tylko to uratowało mnie od nerwów...zaczęłam czytać i nawet nie zauważyłam jak minęła godzina...nie było aż tak źle. Aż tu nagle kolejna niespodzianka. Dzwoni do mnie Pani z hotels.com, że mój hotel w Seattle jest overbooked...co???? Hotele też sprzedają więcej pokoi niż mają. Na szczęście, bez dodatkowych kosztów przenieśli mnie do hotelu Fiermont. Tak, że nie narzekałam bo Fiermonts hotels są moje ulubione więc wyszłam na tym całkiem dobrze.
Lot minął spokojnie i muszę przyznać, że Alaska Airlines się postarała i najpierw wysiedli ludzie którzy mają przesiadki, potem my. Walizki były dość szybko.....tak więc o północy byłam w hotelu. Wiem powinnam być co najmniej 2h wcześniej ale przynajmniej nie spóźniłam się na żaden inny samolot, prom czy cokolwiek innego.
Miałam nadzieje, że przynajmniej teraz Darek obleci bez problemów. Przecież nie możemy oboje mieć pecha. Darek miał samolot super wcześnie rano (7 rano) i miał lądować w Seattle o 10 rano. Aktualnie jest godzina 14 a on właśnie wystartował. Prawie 7h opóźnienia. Z tego wynika, że moja sytuacja była najlepsza. Darek leci Delta. Delta podpadła nam już tyle razy ale chyba ten raz był najgorszy. Jest dużo ludzi, którzy sobie chwalą Deltę...my mamy z nią tylko problemy. Wiem, po co w takim razie nią lecimy? Po była dogodna i chcieliśmy dać im ostatnią szansę....koniec. O ile jeszcze mogę zrozumieć burze, pioruny, bezpieczeństwo tak nie mogę zrozumieć braku pilota. Czy linie lotnicze nie wiedzą, że będą potrzebować pilota? Czy oni naprawdę musieli najpierw zapakować wszystkich do samolotu, żeby się zorientować, że nie mają pilota? I to nie, że pilot dostał jakiejś poważnej choroby i musieli go reanimować w kokpicie. Nie......pilota po prostu najzwyczajniej w świecie nie było.....Ja nie mogę tego zrozumieć, że Delta, która zatrudnia 80,000 ludzi i w NYC nie może znaleźć pilota przez ponad 6 godzin!
Ja miałam szczęście wyspać się w hotelu....Darek niestety musiał koczować pod ścianą na lotnisku. Mówi, że całe lotnisko wyglądało jak jakiś hostel. Ludzie spali gdzie popadnie, leżeli, część pewnie spędziła tam noc. Dużo lotów dzień wcześniej było odwołanych, więc musieli koczować na lotnisku. Po 6h czekania ludziom już nawet przestało zależeć na tym samolocie. Po spóźniali się na rejsy które wypływają z Seattle na Alaskę. Wspaniałe wakacje dla wielu skończyły się stratą pieniędzy. Przykro, że w takich czasach nie można polegać na liniach lotniczych a one nawet nie poczuwają się do odpowiedzialności aby pokryć część kosztów.
Ja w oczekiwaniu na Darka zwiedzałam miasto. Byłam nadal na jet-lagu więc już o 8 rano wyruszyłam na miasto. Mój hotel jest w samym centrum więc wszędzie na nogach w miarę blisko. Wyszłam na miasto a tu niespodzianka....czy ja na pewno jestem w Seattle? Wszystkie ulice są pagórkami....dokładnie jak w San Francisco. Góra – dól, góra – dół. Aż wywołało to uśmiech na mojej twarzy. Niedaleko mojego hotelu – dosłownie za rogiem, jest biblioteka publiczna. Niektórzy (w różnych artykułach, które czytałam) zachwycali się architekturą tego budynku. Zdecydowanie inny niż reszta i ciekawy ale jakoś tak ginie wśród innych budynków.
Idąc dalej zaczynałam czuć się coraz bardziej głodna.....no nie mogło być inaczej niż iść na kawę i śniadanie do Starbucks'a. To właśnie tutaj w Seattle powstał pierwszy Starbucks który okazał się światowym sukcesem a kawa ta jest kojarzona z bardzo dobrą jakością a nawet stylem życia.
Wzmocniona kaloriami ruszyłam dalej przed siebie. Kolejnym punktem na mapie był Pioneer Square. To tu osiedlili się pierwsi emigranci. Pioneer Square był początkiem miasta Seattle. Niewielki ale dość zielony plac jest nadal kolebką osadników.....tym razem niestety bezdomnych. Nie wiem czy to ze względu, że byłam tak wcześnie rano czy to miasto ogólnie ma dużo bezdomnych ale jest ich trochę. Jeśli chodzi o ilość to porównałabym z Budapesztem, tylko, że w Budapeszcie są inteligentni bezdomni bo prawie każdy z nich rozwiązuje krzyżówki.
Pike Market albo jak kto woli Publick Market jest chyba zaraz po wierzy najważniejszym punktem turystycznym w Seattle. Obawiając się tłumów postanowiłam tam przejść się w następnej kolejności. Plan przypomina polskie place targowe. Poczułam się przez chwilę jak na kleparzu w Krakowie gdzie jedna pani sprzedaje kwiatki a inna własnej roboty koce itp.
To tutaj też jest najstarszy na świecie Starbucks. Spodziewałam się kolejki i rzeczywiście.....był tłum ludzi...ale nadal nie rozumiem dlaczego? Jedną przecznice dalej jest większy Starbucks, serwujący tą samą kawę i oczywiście jest prawie pusty. Ja unikam kolejek jak mogę, więc zaczęłam iść dalej.
Parę kroków dalej trafiłam na stoisko rybne. Tłum ludzi oznaczał, że na coś czekają. Okazało się, że miejsce to jest słynne z latających ryb. Co jakiś czas jak ktoś kupi całą rybę, jeden z pracowników podaje ją drugiemu rzucając. Szacun...jak każdy wie ryby są śliskie i złapać taką, żeby się nie wyśliznęła to aż sztuka. Ja nie kupiłam świeżej ryby ale wędzony łosoś wylądował w moim plecaku....będzie na kolację.
Idąc dalej trafiłam na kolejną ciekawostkę kulinarną. Pączki....ale takie mini. Małe stoisko, które sprzedaje pączki przyciągnęło moją uwagę głównie ze względu na maszynę która robiła te pączki. Wszystko było zautomatyzowane. Z jednej strony dozownik kształtował pączka, którego dawał prosto do oleju. Pączki są małe więc szybciutko się robią i wskakują na taśmę, która następnie je zsypuje do pojemnika....i voila....gotowe do jedzenia. Mam nadzieję, że pączki osłodzą Darusiowi przygody z samolotem więc kupiłam ich z tuzin.
Po placu targowym przyszedł czas w końcu na wieżę. Kierując się na nogach w jej kierunku trafiłam na „dzielnicę handlową” czyli skrzyżowanie Pike street z 5 av. Widać, że i tu 5 av. kojarzona jest głównie ze sklepami z ciuchami. Ja jednak szłam dalej. Przecież te same sklepy mamy w NY. Jak to bywa z punktami widokowymi, są one zazwyczaj bardzo oblegane. Tak tez jest ze Space Niddle w Seattle. Znalazłam ją idąc za większością ludzi bo to przecież nie jest żadnym zaskoczeniem, że każdy chce ją zobaczyć. Zaskoczeniem jednak dla mnie była wysokość tej wieży. Miałam nadzieję, że widać ją z różnych punktów miasta. Niestety ginie ona wśród innych wysokich budynków. Jednak nadal podobno z niej można zobaczyć Mt. Rainer. Wieża ma wysokość 605' ft.
Ustawiłam się grzecznie w kolejce po bilety. Nawet kolejka szła dość szybko. Niestety limit ludzi jaki wpuszczają na każdą godzinę sprawił, że jak przyszedł mój czas pakowania to najwcześniejsze wejście było dopiero o 3 po południu.
Ponieważ i tak wiem, że wrócę tu kiedyś z Darkiem, olałam wieżę. Pospacerowałam jednak po okolicy. Mają tam park z fontannami, jakieś małe stadiony, muzeum dla dzieci i muzeum ESM . Muzeum to jest pewnie rajem dla miłośników szeroko pojętej pop kultury. Jest tam dużo o światowych trendach w muzyce, o zespołach takich jak Nirvana, Police, Beattles czy Pink Floyd. Muzeum to jednak nie skupia się tylko na muzyce i można zobaczyć wystawę dedykowaną Star Wars czy słynnemu Mario Bross.
Ja jednak wybrałam oglądanie meczu i piwko. W barze poznałam Włocha, który jak się dowiedział, że jestem za Włochami a nie za Niemcami to zaczął gadać jak to Włosi....ale ciekawie opowiadał. Widać, że zna się na piłce nożnej i śledzi ligi włoskie tak, że parę ciekawostek się dowiedziałam.
Czas mijał szybko, mecz był bardzo ciekawy więc fajnie się siedziało ale Daruś już się zbliżał do Seattle więc szybko po meczu odebrałam bagaż z hotelu i pojechałam na lotnisko. Seattle ma bardzo dobre połączenie na lotnisko pociągiem (kolejką podmiejską). Płaci się $3, jedzie ok. 30-40 minut do samego centrum. Jest kilka przystanków więc każdy może wysiąść tam gdzie mu pasuje. Pociąg jeździ co 10-15 minut więc nie był za bardo napchany. I tak w końcu się spotkaliśmy. Darek po 12 godzinach przepraw samolotem a ja po 12 godzinach spędzonych w Seattle na poznawaniu tego miasta. Jedno z pierwszych pytań jakie Darek zadał to oczywiście jak mi się podoba miasto? Hmmmmm......zdecydowanie podoba. Rano miałam mieszane uczucie co do bezdomnych ale w ciągu dnia już ich prawie w ogóle nie widziałam. Pogoda...mówią, że w Seattle zawsze pada ale ja deszczu nie doświadczyłam, a przeciwnie było ładne słoneczko i idealna temperatura (nie za ciepło, nie za zimno). Po mieście poruszałam się głównie na nogach ale komunikację miejską mają dość dobrze rozwiniętą. Tak, że hmmmm....ciężko dawać opinię po jednym dniu ale nie wiem czy Seattle nie dałabym minimalnie wyżej niż San Francisco.
Oboje z Darkiem zmęczeni naszymi dniami i jednocześnie szczęśliwi, że znów razem postanowiliśmy sobie to jakoś wynagrodzić i pojechaliśmy na kolację do Westward. Miejsce to poleciła nam Darka była szefowa i dobrze bo byśmy pewnie nigdy tam nie trafili. A warto tam trafić. Miejsce jest nad samą wodę i specjalizuje się w owocach morza. Na start zamówiliśmy ostrygi. Specami nie jesteśmy ale czasem jemy je tu i tam. Te natomiast były przepyszne i prawie rozpływały się w ustach. Mają 8-10 rodzajów ostryg. Większość z wysp albo zatok stanu Washington, ale były też z British Columbia i z północnej Kanady. Chyba najlepsze jakie do tej pory jedliśmy. Inne dania z rybek też były przepyszne. Czuć, że wszystko świeżutkie i dobrze przygotowane.
Jutro czeka nas duży hike więc po kolacji pojechaliśmy do hotelu Holiday Inn w Burlington, gdzie spędzimy kolejne dwie noce.
2016.06.12 Toronto, Canada (dzień 2)
Niedziela – dzień drugi naszej przygody z Toronto. Jak już wspominałam Toronto jest bardzo zielonym miastem dlatego na dziś mieliśmy zaplanowaną wycieczkę na wyspę Toronto. Wyspani, po bardzo dobrym śniadanku w restauracji Fran’s (polecamy!), wsiedliśmy do metra. Komunikacja miejska w Toronto to metro, autobusy i tramwaje. Metro ma 4 linie. Dwie z nich są dość krótkie natomiast dwie przechodzą przez środek miasta. Jedna wzdłuż, druga w szerz.
Metro jeździ od 6:30 rano do 1:30 w nocy w tygodniu i dopiero od 9:30 rano w niedziele. Dla Nowojorczyków wydaje się to dziwne ale nie do końca. W nocy i tak głównie wraca się taksówkami a zamykanie metra na noc pomaga utrzymać je w czystości, i tak właśnie jest. Metro w Toronto jest czyste i przyjemne. Poza metrem mają też tramwaje i autobusy, choć część ludzi i tak wybiera przemieszczanie się na nogach lub rowerze.
Toronto ogólnie jest nowym miastem. To znaczy budowle czy wagony metra wyglądają na dość nowe. Natomiast system płacenia za metro jest prehistoryczny. Oczywiście nadal masz karty miesięczne, tygodniowe itp. Problem albo przygoda (zależy od punktu patrzenia) zaczyna się jak chcesz się przejechać metrem tylko raz. Musisz bowiem kupić token. Token można kupić w automacie za wyliczone drobne. Jeśli jednak nie masz drobnych to idziesz do pana w budce, płacisz banknotem a pan ci daje dwie rzeczy. Po pierwsze resztę – zrozumiale, a po drugie mały pojemniczek z drobnymi. Czyli C$3.25 (tyle kosztuje przejazd) w monetach C$0.25. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie jak dostaliśmy dużo monet (bo przecież chcieliśmy dwa bilety) i pan powiedział, że mamy je wrzucić do jakiegoś pojemnika przed nami. Nie był to żaden pojemnik gdzie wrzucenie monet odblokowywało przejście. Pojemnik był przy okienku….hmmm….pewnie jak tylko przeszliśmy przez bramki pan to wyciągnął i znów ładnie poukładał żeby dać kolejnemu zabłąkanemu turyście. Dobrze, ze w Kanadzie mówią po angielsku bo jakby nam to ktoś próbował wytłumaczyć w Japonii to byśmy nigdy nie zrozumieli o co tej osobie chodzi. No bo nadal nie widzimy sensu przerzucania tych pieniędzy z jednego pojemnika do drugiego i tak w kolko.
Po metrze przyszedł czas na prom. Polecam kupić bilety wcześniej na internecie - link. Nie trzeba kupować ich na konkretną datę czy godzinę a przynajmniej potem nie trzeba stać w kolejkach.
Na wyspę Toronto płyną trzy promy mniej więcej co 15-30 minut. Zależy to od godzin szczytu i zapotrzebowania na promy. My popłynęliśmy na centralną część wyspy a wracaliśmy z Hanlan's Point. Na wyspie Toronto jest lotnisko a cała reszta to jeden wielki park. Widać, że jest to popularna rozrywka na weekendy bo ludzie na promie płynęli z cooler’ami, parasolami, kocami itp. Rzeczywiście w parku jest dużo miejsca na biwak. Można grillować w cieniu na trawce albo poleżeć w słońcu na plaży. Dla tych co wolą trochę aktywnie spędzać czas polecam wynajęcie rowerku, łódki, pobiegać albo pograć w różnego rodzaju piłki.
My wybraliśmy spacerek po zachodniej stronie wyspy. Po drodze mijaliśmy fontanny, molo z którego można podziwiać to niekończące się jezioro, najstarszą budowlę w Toronto, latarnię na Gibraltar Point, która ma ponad 200 lat, plażę dla nudystów i tych co jednak wolą nosić strój kąpielowy.
Zdecydowanie polecam wyspę Toronto jak i samą przejażdżkę promem. Na wyspę można dopłynąć innymi środkami transportu. Można wynająć taksówkę wodną, tiki bar taxi, opłynąć tylko wyspę na jednym ze statków wycieczkowych ale z tego co się orientowałam to prom jest najtańszą i najbardziej elastyczną opcją.
Sam rejs na wyspę jest atrakcją. Można podziwiać super panoramę miasta. Widać cały downtown z wieżą w centralnym punkcie. Oczywiście na promie wieje…ale tam w sumie w całym mieście wieje. Teraz już rozumiem dlaczego Chicago nazwane jest wietrznym miastem. Pewnie tam wieje jeszcze gorzej niż w Toronto bo przecież leży nad jeszcze większym jeziorem.
Ostatnim punktem na naszej liście było Distillery Historic District. Jest to dzielnica Toronto, która powstała poprzez zaadoptowanie byłych budynków Gooderham and Worts Distillery, kiedyś największej destylarni w Kanadzie. Destylarnia ta została założona pierwotnie w Suffolk w Anglii a później została przeniesiona do Toronto w roku 1831. Jednak dopiero w 1859 nowa destylarnia została wybudowana w miejscu, które teraz nazywamy Distillery District. Pod koniec XIX wieku sprzedaż zaczęła spadać ale już w latach 1923 szybko wzrosła dzięki prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Część przemytników zaopatrywała się właśnie tu aby potem sprzedawać towar nielegalnie w Stanach. W tym też okresie Gooderham and Worts Distillery zostało sprzedane. Paręnaście lat później, w 1990, kompleks budynków został oficjalnie zamknięty i przemieniony w Distillery Historic District.
Dzisiaj Distillery District to głównie restauracje, knajpki, galerie, małe sklepiki z unikatowymi produktami i oczywiście piękne apartamentowce. Dzielnica bardzo nam się podobała, wczoraj byliśmy tu w Mill’s brewery, ale dziś chętnie wróciliśmy aby zobaczyć więcej i pochodzić po tych klimatycznych uliczkach.
Na samych ulicach można znaleźć dużo rzeźb, starych samochodów (jako dekoracja) czy mozgi...akurat teraz była wystawa mózgów. Ciekawie to wyglądało. Tutaj tez spotkaliśmy się z naszymi innymi znajomymi i poszliśmy do fajnej meksykańskiej restauracji: El Catrin. Bardzo przyjemna meksykańska restauracja z dobrym jedzeniem, miłą obsługą i zimnym piwem....do tego fajne towarzystwo starych przyjaciół i czego można chcieć więcej....dobrze ze zdążyliśmy na samolot.
Ponownie 25 minut pociagiem na lotnisko i przejscie przez ochrone. Poniewaz byl to lot miedzynarodowy to oczywiscie TSA pre nie dziala a do tego musielismy przejsc przez cale emigration. Cala ta papierkowa robota zajela prawie tyle samo co sam lot. Bo lot trwa tylko 55 minut. Tak ze szybciej jest polecieć do Toronto niż pojechać na drugi koniec Nowego Jorku.
Jaka mamy opinie po tym krótkim pobycie? Zdecydowanie fajne miasto. To nie jest nic dziwnego, jak napiszemy, że miasto to jest czystsze. W porównaniu z Nowym Jorkiem każde miasto jest czystsze tak samo jak metro. Jest dużo zieleni, i to nie tylko w parkach ale też na ulicach, widać co jakiś czas posadzone drzewka. Natomiast z rzeczy, które naprawdę nas zaskoczyły to:
ilosc browarów – nie spodziewałam się, ze piwo z lokalnych mikro browarów jest tu az tak popularne
wielkość restauracji – gdzie nie weszliśmy to było miejsca na setki ludzi. Może oni tak dużo oglądają meczów sportowych, że duże restauracje/bary to podstawa
architektura – podobały mi się ich biurowce/wieżowce. Większość z nich wyglądała jakby była zbudowana z kolorowych klocków lego. Fajnie to komponuje się w całość, jest estetyczne i bynajmniej nie nudne.
Tak że wycieczkę polecamy każdemu zwłaszcza, że nie daleko, bilety nie są drogie a dolar kanadyjski dobrze stoi.
Wylądowaliśmy, po 1h lotu wylądowaliśmy w NY na lotnisku LGA. Pomimo, że jesteśmy lokalni a może dlatego właśnie, że tu mieszkamy nie ustawiliśmy się w długiej kolejce po taksówkę, nie zamówiliśmy też Ubera. Chcieliśmy za to sprawdzić jak lotnisko to jest przystosowane dla turystów (zwłaszcza tych z innych krajów). Tak więc, postawiliśmy na komunikację publiczną. I tu było mega rozczarowanie. Po pierwsze znaki na lotnisku w bardzo limitowany sposób pokazywały gdzie jest autobus. Jak już dotarliśmy na przystanek to nie mogliśmy kupić biletu. My na szczęście mieliśmy metro-card które pozwoliły nam pojechać autobusem. Jednak biedny turysta może kupić bilet tylko w jednym automacie ale tylko pod warunkiem, że ma wyliczoną kwotę w monetach. Automat niestety nie przyjmuje papierkowych pieniędzy nie mówiąc już o kartach kredytowych. Oczywiście automaty mają tylko dwa języki hiszpański i angielski. Jest to straszna różnica i czasami aż wstyd, że inne miasta potrafią mieć obsługę automatów w 6 lub więcej językach. Przyjmować różne formy płatności a oznaczenia są tak dokładne, że szybko się można zorientować co, gdzie i jak. No ale wracając do prymitywnej La Guardi, wzięliśmy autobus, który był zatłoczony na maksa. Myśmy się zastanawiali gdzie mamy wysiąść i musieliśmy miejscami użyć Google Maps bo ciężko było po nocy zorientować się gdzie aktualnie jesteśmy. Współczuję turystom, którzy próbują się zorientować gdzie mają wysiąść aby wziąść subway. Niestety podobne przeżycia mają Ci co lądują na JFK czy Newark. Ciekawe kiedy NY dojdzie do poziomu światowych miast i będzie miał transport tak rozwinięty i przyjazny turystom jak Londyn, Toronto, Madryt czy inne wielkie miasta.
2016.06.11 Toronto, Canada (dzień 1)
Toronto, albo jak lokalni mawiają Torono jest największym miastem w drugim co do wielkości kraju na świecie....tak, co do wielkości, bo co do ludności to Canada jest troszkę dalej na liście. W całej Kanadzie mieszka mniej ludzi niż w stanie California, który to stan jest z kolei 23 razy mniejszy od tego potężnego kraju.
Wycieczkę do tego miasta zaplanowaliśmy dość spontanicznie. Ja narzekałam, że dawno nigdzie nie lecieliśmy i, że w sumie to mało miast zwiedzamy, a Darek jest otwarty na wszelkie sugestie, żeby tylko wbić kolejną pinezkę w naszą mapę.
Tak więc bilety kupiliśmy miesiącami wcześniej, kiedy to jeszcze nie wiedzieliśmy, że polecimy do San Francisco. Toronto okazało się najtańszą opcją do 3h lotu. Połączenie super, wylecieliśmy z samego rana w sobotę a wylatywaliśmy w niedzielę wieczorem. Tak więc mieliśmy prawie pełne dwa dni.
Nie do końca wiedzieliśmy czego spodziewać się po Toronto. Z jednej strony największe miasto więc pewnie będzie dużo biurowców itp. Od innych słyszeliśmy mieszane opinie. Jedni opisywali to miasto jako pełne zieleni, życia, sportu itp., a inni, że jest nudne. Wiadomo, ile ludzi tyle opinii. Tak więc musieliśmy polecieć i wyrobić sobie własną opinię.
Toronto ma dwa lotniska: Pearson i Bishop. Lotnisko Bishop jest położone na wyspie Toronto i jest bardzo blisko centrum miasta. My jednak wylądowaliśmy na lotnisku Pearson, które to położone jest na obrzeżach miasta ale można się tam dostać w bardzo łatwy i miarę tani sposób. Na lotnisko Pearson jeździ pociąg, który kosztuje C$12 w jedną stronę i już w 25 minut możesz być w centrum miasta (Union Station). Jest to stosunkowo tanio bo Uber wycenił nam przejażdżkę na C$70. Pociąg jest bardzo wygodny, czysty, można podładować co potrzeba i nawet jest WiFi.
Bardzo szybko bo już o 10:30 rano dotarliśmy do centrum Toronto i naszym oczom ukazała się wieża (CN Tower). Jest to zdecydowanie symbol tego miasta i punkt orientacyjny, który widać z każdego zakątka. Wieża jednak musiała poczekać, bo przecież śniadanie jest ważniejsze. Niestety nie udało nam się znaleźć miejsca gdzie serwują typowe śniadania (czytaj jajka) więc poszliśmy do browaru (Amsterdam Brewery) i zamówiliśmy żeberka z piwem....w końcu na wakacjach można wszystko.
Amsterdam Brewery jest położone nad samym jeziorem. Ma bardzo ładny taras i widok dlatego szybko wszystkie stoliki się zapełniły. Jeśli jednak chodzi o jakość jedzenia czy piwa to było OK. Żeberka nie odchodziły od kości jak powinny a piwo było dobre ale w innych miejscach nam bardziej smakowało. Widok za to nie da się ukryć wyśmienity na jezioro, wyspę i lotnisko, które się tam znajduje.
Już planując wyjazd do Toronto zaskoczyła mnie ilość browarów. Potem tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że piwo i mikro-browary są tu bardzo popularne. Podobno w samym mieście jest około dwudziestu browarów. Zapowiada się intensywny pobyt – a myśleliśmy, że to jest rodzinne miasto.
W Toronto jak i całej prowincji Ontario, biznes alkoholowy kontrolowany jest przez rząd i alkohol może być sprzedawany tylko w specjalnej sieci sklepów. Niestety, jest to kontrolowane przez dużych producentów piwa więc nie każdy browar ma możliwość wybicia się. Dlatego coraz więcej powstaje browarów, które mogą mieć restaurację, bar a także mały sklepik gdzie można zaopatrzyć się w piwo. Co nas zdziwiło to wielkość tych barów jak i restauracji. Są one bardzo duże. W Nowym Jorku przywykliśmy raczej do mniejszych restauracji czy barów na parę dziesiątek ludzi. W Toronto restauracje są na setki ludzi.
Po śniadaniu przyszedł czas na wieżę. W Toronto wszystko jest w miarę w zasięgu ręki więc znad jeziora można spokojnie przejść się na nogach. Koło CN Tower jest Rogers center, gdzie akurat odbywał się mecz baseball oraz akwarium. My podążyliśmy prosto do wieży i wyjechaliśmy na ostatnie piętro Sky Pod. CN Tower została ukończona w 1976 roku i przez długi czas (34 lata) była najwyższą wieżą i wolno stojącą budowlą na świecie. Dopiero Burj Khalifa w Dubaju i Canton Tower w Chinach zepchnęły ją na 3 pozycję. Nadal jednak jest to najwyższa budowla wolno stojąca na półkuli zachodniej.
CN Tower ma kilka atrakcji. Podstawowy bilet kosztuje C$35 ale warto dopłacić C$12 i wyjechać na samą górę na tak zwany SkyPod. Jest to oszklony taras widokowy z panoramą na całe Toronto oraz oczywiście jezioro Ontario. Jezioro to jest najmniejszym jeziorem wchodzącym w skład Great Lakes. Nawet ze SkyPod nie widać końca tego jeziora...nam się wydawało ogromne a ono nadal jest najmniejsze. Okna nie są za duże więc robienie zdjęć nie jest tak efektowne jak na dolnym poziomie ale można poczuć jak wieża się kiwa pod wpływem wiatru. Podobno ta część ma odchylenie 0.5 m przy silnych wiatrach.
SkyPod znajduje się na wysokości 447m (1465 ft.) natomiast bardziej popularny taras widokowy jest prawie 100 metrów niżej, 346m (1136 ft.). Na niższym poziomie jest też więcej atrakcji. Jest restauracja gdzie można zjeść lunch/kolację. Wtedy wyjazd na ten poziom jest wliczony w cenę jedzenia. Jest to sposób na zaoszczędzenie paru dolarów ale wtedy SkyPod trzeba doliczyć osobno (albo sobie odpuścić). Myśmy po pierwsze chcieli wyjechać na samą górę (i nie żałujemy) a po drugie jak zobaczyliśmy, że lunch+deser w restauracji kosztuje C$55 to stwierdziliśmy, że nam się to nie opłaca. Na niższym poziomie można też wyjść na taras na zewnątrz. Jest on oczywiście ogrodzony siatką i otwarty tylko przy małym wietrze. Najpopularniejszą jednak atrakcją jest Edge Walk czyli spacer po krawędzi. W opcji tej można wyjść na platformę wokół wieży i przejść się na około. Oczywiście jesteś przypięty i zabezpieczony na wszelkie sposoby ale i tak bym się bała.
Dla tych mniej odważnych jest glass-floor. Podłoga zrobiona ze szkła, gdzie możesz popatrzyć w dół i widzisz ponad 300 metrów pod sobą ulicę i ludzi wyglądających jak mrówki. Ciekawe przeżycie. Pierwszy krok może być nie najłatwiejszy ale potem to już sama zabawa. Niestety jest to dość mały fragment i ludzie się tłoczą jeden na drugim.
Skoro bawimy się w turystów to się bawimy. Po raz pierwszy w życiu zdecydowaliśmy się wziąć autobus wycieczkowy. Wybraliśmy City Sightseeing, dwu poziomowy autobus, który jeździ po mieście od atrakcji do atrakcji a załoga opowiada co jest co, wplatając w to trochę historii i anegdotek. Brzmi ciekawie. Jest to też autobus hop-in, hop-off czyli można wsiadać i wysiadać na przystankach kiedy tylko się chce.
Pomimo, że wsiadaliśmy w dość popularnym miejscu udało nam się znaleźć miejsce na dachu. Miejscami było za gorąco ale z dołu mało widać i zdecydowanie ciężko jest robić zdjęcia. Na szczęście Toronto ma dużo mniejsze korki niż NY więc większość czasu jechaliśmy. Pani ciekawie opowiadała i dowiedzieliśmy się, że dawno dawno temu Toronto było nazywane York. Na wzór Nowego Yorku. Szybko jednak Toronto dostało przezwisko Dirty York, Stinky York etc.
Objechaliśmy parę atrakcji ale ponieważ jeden z przystanków był blisko naszego hotelu to postanowiliśmy wysiąść, zameldować się i wrócić do autobusu po małej przerwie. Upsss....nie było tak łatwo. Wyszliśmy na autobus, który podobno jeździ co 15 minut. Niestety my czekaliśmy pół godziny i nic się nie pojawiło. Tak więc zrezygnowani zdecydowaliśmy przejść się nad jezioro gdzie mieliśmy spotkać się ze znajomymi. Chyba już nigdy nie zdecydujemy się wziąć tego rodzaju autobusu. Jednak nie ma to jak zwiedzanie miasta na własnych nogach. Wycieczki nie udało nam się dokończyć ale i tak nie wiele atrakcji nas ominęło.
Wieczór spędziliśmy nadrabiając stracony czas z naszymi znajomymi. Wiadomo jak to bywa, fajnie się siedziało, gadało i wspominało. Zaczęliśmy w knajpce Slip, która niestety okazała się za głośna aby prowadzić rozmowy więc przenieśliśmy się do restauracji Moxie's. Restaurację tą poleciła nam koleżanka, która prowadzi bloga o jedzeniu więc wybór był wyśmienity. Nie spodziewaliśmy się, że w Toronto ryby są, aż tak popularne ale co ważniejsze świeże i dobrej jakości. Nie ma to jak tatar z tuńczyka czy łosoś z jeziora Lois.
Wieczór skończyliśmy w Mill Brewery. Jakoś bardziej podobał nam się ten browar od Amsterdam Brewery. Mieli dużo smaczniejsze piwka a obsługa też była szybsza i milsza.
2016.05.30 San Francisco, CA (dzień 10)
No i minęło 10 dni....kolejne dziesięć intensywnych dni, dużo się działo, dużo porobiliśmy zdjęć i ponagrywaliśmy filmu....znów spędzimy parę dni, żeby to wszystko nadrobić bo przecież wakacje nie kończą się w chwili wylądowania w Nowym Jorku. Wakacje, trwają nadal bo nadal żyją w nas wspomnienia....
Ostaniom noc spędziliśmy w Sacramento. Zdecydowanie miasto cieplejsze niż San Francisco. Jak to pogoda może się zmienić jak tylko trochę wjedzie się w ląd. Do domu wracaliśmy red-eye czyli nasz samolot dopiero odlatywał o 10 w nocy tak więc mieliśmy jeszcze dużo czasu na zobaczenie co nam się nie udało w SF. Zaczęliśmy od Napa Valley. Byliśmy tam 5 lat temu ale wtedy o winie wiedzieliśmy tylko, że jest białe i czerwone. Teraz znając się troszkę więcej inaczej na to patrzyliśmy i co pięć minut mówiliśmy....o popatrz tu jest Neyers, a tu Hoig....a tam Alpha Omega.... Teraz już bardziej rozpoznajemy winiarnie. Wiemy co lubimy i w czym się specjalizuje dana winiarnia. Zwłaszcza Darek, bo ja nadal próbuję go dogonić z wiedzą.
Niestety nasze ulubione winiarnie są dostępne tylko jak masz umówione spotkanie co było trudne do osiągnięcia w długi weekend – wiadomo każdy właściciel też chce sobie odpocząć. Inne winiarnie to niestety komercja jak w Justin.
Tak więc trochę pojeździliśmy po winiarniach. Zaglądnęliśmy tu i ówdzie przekonując się tylko coraz bardziej, że Napa to komercja a Paso Robles jest dużo lepsze. Oczywiście wszyscy kojarzą winiarnie tylko z Napa i mało kto w ogóle wie o istnieniu Paso ale jeśli chcesz być unikatowy i doświadczyć czegoś mniej komercyjnego to polecamy zdecydowanie Paso.
Tak jeżdżąc w kółko dojechaliśmy do miasteczka Sausalito. Miasteczko to jest niedaleko Golden Gate National Recreaction Area, które też mieliśmy w planie. Niestety zapomnieliśmy, że to jest przecież poniedziałek świąteczny i ludzie mają długi weekend. Najpierw zajechaliśmy do restauracji FISH z nadzieją na jakiś dobry lunch. Kolejka była tak długa, że nawet nie szukaliśmy miejsca na parking. Darek się zaczął śmiać, że znów znalazłam jakaś wypasioną knajpę pośrodku niczego do której są kolejki na kilometr. Nie sądziliśmy, że im dalej będziemy jechać tym będzie gorzej.
Przejechaliśmy dalej, ucieszyliśmy się, że przy wybrzeżu w samym centrum miasteczka jest parking. Byliśmy pewni, że sobie spokojnie zaparkujemy i pójdziemy się przejść. i znów się pomyliliśmy. Były trzy duże parkingi a każdy zajęty na maksa więc o miejscu można było zapomnieć. Samo miasteczko jest rzeczywiście bardzo fajne. Zaraz nad wodą, z dużą ilością deptaków, knajpek, małych lokalnych sklepików. Ale ta ilość ludzi....masakra....
Tak więc pojechaliśmy do Parku Golden Gate Recreaction Area. Przez cały park przebiega droga można przejechać, zatrzymać się co jakiś czas, zrobić większy lub mniejszy hike albo tylko pstryknąć zdjęcie. Jak to bywa w SF oczywiście była mgła i strasznie wiało tak więc najlepiej było się gdzieś przejść aby wejść w głąb lądu albo zejść niżej i być osłoniętym skałami. My zrobiliśmy to i to. Zatrzymaliśmy się w najwyższym punkcie drogi, pstryknęliśmy zdjęcia Golden Gate Bridge (jak typowi turyści) i poszliśmy troszkę dalej. Co prawda mostu już stamtąd nie było widać (dlatego pewnie było mniej ludzi) ale i tak widoki były fajne.
A potem na drodze był znak...uwaga bardzo stromo. Przed tym znakiem większość ludzi zawracała ale my oczywiście się nie wystraszyliśmy i pojechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do szlaku, który prowadzi na plażę z czarnym piaskiem. Prawie jak na Hawajach...ciekawe skąd on się tu wziął.
Nie do końca wyglądał jak piasek wulkaniczny...bardziej jak jakiś żwir ale nie jestem pewna. Chcieliśmy wracać na około przez tunel żeby nie wepchać się znów w ten korek turystów ale niestety nam tunel zamknęli i musieliśmy zjechać z góry ślimacząc się wraz z innymi turystami. No tak.....długie weekendy w Stanach. Mam nadzieję, że w następny długi weekend polecimy w jakieś odległe miejsce i nie będzie zbyt tłoczno.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu a w sumie nie odwiedziliśmy jeszcze parku Presidio. Tak więc to się stało naszą następną destynacją. Parkiem można dojść pod sam most Golden Gate chociaż najładniejszy widok na most jest jednak z góry. W parku jest muzeum rodziny Walta Disney'a oraz Palace of Fine Arts Theatre. To ostatnie to bardziej ruiny, które ładnie wyglądają i często są wykorzystywane przez parę młodą do sesji zdjęciowej.
Podobno jest tak też fontanna Yoda z Gwiezdnych Wojen ale nie udało nam się jej znaleźć. Takim oto sposobem zakończyliśmy naszą przygodę z San Francisco. W pierwszym wpisie pisałam, że jestem podekscytowana, że zawsze mnie to miasto fascynowało i może nawet kiedyś rozważę przeprowadzkę tu.
No i jakie mam wrażenie? Zdecydowanie pozytywne. Ludzie są bardziej wyluzowani. Widać, że nie ma tak dużo wypasionych restauracji i ludzi w garniturach. Młodzi ludzie mają kasę ale się nią bawią. Na pewno nie można generalizować, ale to co widziałam to ludzie raczej byli za imprezą, spędzeniem miło czasu niż za najnowszym gadżetem czy fancy restauracją. Może to tylko Cleo i jego znajomi.....może, ale popatrzcie na Zuckerberga czy Steva Jobs, oni też nie słyną z garniturów. Miasto samo w sobie jest bardziej przestrzenne i czystsze niż NY. Brakowało mi trochę komunikacji miejskiej, ale może po prostu większość tu jeździ Uberem czy na rowerze. W samym mieście korków nie widzieliśmy natomiast dojazd do miasta to zawsze autostrada ok. 5 pasów zakorkowana. No tak ludzie z Google pracują poza SF a pewnie mieszkają bliżej miasta... dokładnie odwrotnie niż w NY.
To co mi się jednak podoba najbardziej (zaraz poza czystością) to ludzie, którzy mają pasję. Tam prawie każdy ma jakąś pasję związaną z wodą lub górami. Każdy myśli bardziej o podróżach, o sporcie, o wolnym czasie niż o wyścigu szczurów. Moja opinia na pewno nie jest obiektywna bo byłam tam tylko parę dni ale chętnie przekonam się jak tam się żyje na dłuższą metę...może kiedyś....czas pokaże.
2016.05.29 Squaw Valley i Sacramento, CA (dzień 9)
Podczas planowania wypadu w rejon Lake Tahoe natknąłem się na resort narciarski Squaw Valley, który się reklamował, że będzie czynny przynajmniej do końca maja. W tym rejonie już byłem dwa razy na nartach, ale oczywiście nie mogłem sobie odmówić wiosennych nart w tak wspaniałych górach. Jeden dzień musiał być pod tym kątem zaplanowany. Zwłaszcza, że na wschodnim wybrzeżu zima dla narciarzy w tym roku była do dupy. A poza tym, w tym sezonie byłem tylko 19 dni na nartach. To stanowczo za mało w porównaniu do innych sezonów, 20 brzmi znacznie lepiej. Godzinka samochodem z hotelu i już byliśmy na parkingu w Squaw Valley. Warto też dodać, że w 1960 roku w tym resorcie odbyła się Olimpiada Zimowa.
Oczywiście nie miałem ze sobą nart ani butów, ale sprawdziłem wcześniej i dalej wypożyczalnie były czynne. Ubranie miałem z hików, więc byłem ok, a i tak temperatury zapowiadały się wysokie. Troszkę się zmartwiłem jak się dowiedziałem, że bilet kosztuje aż $99. Zwłaszcza, że mają tylko czynne 5 wyciągów i około 10 tras. Podchodzę do okienka i mówię miłej pani, że trochę drogo tu mają. Ona z uśmiechem na ustach mówi, że jak mam bilet na następny sezon albo jak kupię go teraz, to cena będzie tylko $19. Ja jej na to, że ja ze wschodniego wybrzeża i że ja tam na nartach jeżdżę. Na to pani mówi, czy ja mam jakiś bilet na sezon ze wschodniego wybrzeża? Odpowiedziałem, że tak, ale go nie mam przy sobie..... W końcu udało się. Jeszcze chwilę pogadaliśmy i wyszedłem z uśmiechem i z biletem za $19!
Zapakowałem się do wyciągu Funitel (taka większą gondola na dwóch linach, która może jeździć nawet podczas dużych wiatrów) i pojechałem w góry. Tu już było znacznie więcej śniegu niż na dole.
Wziąłem kolejny wyciąg i wyjechałem jeszcze wyżej. Jeszcze więcej śniegu. Tak się nie mogłem doczekać zjazdów, że nawet nie oglądałem widoków tylko szybko poleciałem na dół. Było ciepło, więc wiadomo, śnieg był miękki i mokry. Noc wcześniej musieli chyba ratrakami to wszystko ładnie ubić, bo nawet muldy nie były za wielkie jak na takie wiosenne narty.
Ludzi było nawet trochę, prawie wszyscy lokalni. Ich umiejętności narciarskie były na najwyższym poziomie. Widać, że w ciągu sezonu są 50+ dni na nartach. Skoki z obrotami 360, slalom po muldach czy przez las z taką prędkością to potrafią tylko najlepsi. Czasami kolejki się robiły do wyciągów, ale ja wskakiwałem na pojedynczą linię i od razu wsiadałem na wyciąg. Jak to na wiosnę, wszyscy na wyciągach uśmiechnięci, porozpinani z piwem w ręce i gotowi na dyskusje.
Dowiedziałem się wielu ciekawostek. Jedną z nich jest ilość śniegu. W tym sezonie zima w ich rejonie jest dobra (nie najlepsza), spadło lekko ponad 400 cali śniegu (10 metrów). Jak jest najlepsza zima, taka jak była 2010 i 2011 to mają jeszcze więcej śniegu i zimną wiosnę. Wtedy zamknięcie sezonu jest na 4 lipca (Independence day), kończące się wielką imprezą, bo wiedzą, że za parę miesięcy znowu zacznie sypać śnieg i kolejny sezon się zacznie.
Wszyscy pracownicy mieli ubrane koszulki z napisem "Thank you El Nino". Oni maja za co dziękować, dostali dużo śniegu. Pamiętam jak byłem w kwietniu na zakończenie sezonu u nas w Okemo, to też widziałem ludzi w koszulkach "Thank you El Nino, for nothing". Była to najgorsza zima na wschodnim wybrzeżu od kilkudziesięciu lat.
Wyciągi mieli czynne tylko do 14:30, więc nie było czasu na żaden lunch. Lokalni na wyciągach mówili, że to w sumie dobrze, bo mają więcej czasu na imprezę, albo mają czas zagrać w golfa na dole.
Zacząłem sobie jeździć dalej od uczęszczanych tras. Trochę lasami, trochę podchodziłem, trawersowałem dalej. Fajnie było, bo tu jeszcze był taki świeży śnieg i prawie nie było nikogo. Musiałem tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo dużo wyciągów była już zamknięta, a na sam dół się nie zjedzie. Musiałbym podchodzić na górę, co na tej wysokości i w butach narciarskich zajmuje trochę czasu, a muzyka i piwo na dole czeka.
Była już prawie druga po południu. Postanowiłem pomału się kierować na dół. Tym samym wyciągiem co wyjechałem na górę zjechałem na dół, gdzie było już jak w lato.
Ilonka też miała intensywny dzień na hikach, więc razem głodni i spragnieni zaatakowaliśmy pizzerię. Oczywiście nie chcieliśmy czekać z godzinę na stolik na zewnątrz, w środku zimne piwko też było zimne.
Posileni i ugasiwszy pragnienie poszwendaliśmy się jeszcze po miasteczku. Słońce świeciło, cieplutko, muzyka na żywo, lokalne browary serwowały co potrafią najlepiej zrobić, było jak w raju. Idealne zakończenie sezonu. Zakończenie? Ilonka się mnie spytała. Czy aby na pewno już w tym sezonie nie można nigdzie zjechać? Hmmm.... Niektóre resorty w Colorado są wyżej położone, może jeszcze mają śnieg! Albo to co lokalni mówili, że wyciągi może już zamkną, ale góry nie. Idealny sposób na wiosenne nartki. Hike na górę, a potem przepiękny zjazd. Trzeba to przemyśleć.
Niestety musieliśmy się pożegnać z imprezą, bo nas czekało jeszcze jakieś dwie godziny drogi do naszego kolejnego hotelu. Tym razem w Sacramento, stolicy Kalifornii. Po jakimś czasie wjechaliśmy na autostradę 80 i zobaczyliśmy fajny znak. Raczej dotyczył on samochodów ciężarowych, bo mówił żeby zredukować biegi bo będzie stromo na dół. Przez "jedyne" 40 mil (65 km).
Dwie godziny szybko zleciało i pustynne Sacramento przywitało nas przyjemną 96F (35C) temperaturą.
Szybka rejestracja w hotelu i na miasto. Nie mieliśmy za dużo czasu ani planów na miasto, więc wybraliśmy ich najbardziej popularną część, waterfront old city.
Nie nastawialiśmy się na super zwiedzanie miasta. Nawet nie mieliśmy przygotowanego planu. Skoro jednak już spaliśmy w tym mieście to dlaczego mielibyśmy nie wyjść i zobaczyć co się dzieje. I tu nasze zaskoczenie. Z hotelu podjechaliśmy samochodem w kierunku starego miasta. Jak sę okazało, miasto jest zamknięte dla samochodów ale jest duży parking blisko i nie ma problemu z parkowanie. Tak więc zaparkowaliśmy i poszliśmy w kierunku miasta a tu mały szok.....na ulicy pełno muzyki...i ludzi też. Ponieważ ulice są zamknięte dla samochodów to ludzie chodzą gdzie chcą, co krok są jacyś artyści, którzy śpiewają, tańczą czy robią inne sztuczki. Na pierwszy rzut oka przypominało mi to Nowy Orlean. Oczywiście knajpek i restauracji też nie brakowało.
Idąc w kierunku wody musisz przejść tory.....a na torach są ciufcie...w Sacramento jest muzeum kolejnictwa. Kiedyś przebiegała tędy słynna linia kolejowa Southern Pacific a teraz jest to tylko muzeum. Ale fajnie, że możesz tak sobie pochodzić między tymi pociągami.
Tak minęła nam godzinka. Stare miasto nie jest duże ale zdecydowanie fajnie się poszwendać po nim. Muszę przyznać, że zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni.
2016.05.28 Lake Tahoe, CA (dzień 8)
Ostatni dzień w Lake Tahoe, niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Po wczorajszych górach przyszedł czas na jezioro. Jak do tej pory widzieliśmy jezioro tylko z góry więc najwyższy czas było dotknąć wody.
Jak już pisaliśmy wielokrotnie Lake Tahoe jest największym jeziorem górskim w Północnej Ameryce. Tak więc nasz plan na dziś to objechać całe jezioro i pozatrzymywać się w miejscach widokowych, zrobić może mały spacerek no i najważniejsze dotknąć wody.
Objazd jeziora zaczęliśmy od miasteczka Stateline. Miasto jest to położone na granicy Nevady i Kalifornii dlatego z jednej strony miasta są duże hotele, kasyna itp...ale pięć minut spacerkiem dalej po drugiej stronie w stanie California są już drogie sklepy, lepsze hotele no i resort narciarski Heavenly. Niektórzy dobrze pamiętają ten resort....prawda Sis?
Nam jednak nie chodziło o kasyna ani o sklepy, więc ruszyliśmy dalej w kierunku miasteczka South Lake Tahoe i dalej na północny-zachód. Widać, że nie tylko my mieliśmy pomysł objechania całego jeziora bo turystów było multum. Większość jednak zatrzymywała się samochodem na poboczu, wychodziła aby pstryknąć zdjęcie i jechała dalej.
My jedna nie lubimy tłumów a wczoraj mieliśmy tak ładne widoki, że dziś ni musieliśmy się zatrzymywać i jechaliśmy dalej. Dopiero trasa Rubicon wydała nam się atrakcyjna. I rzeczywiście tak było. Parking był nie za duży ale też nie było na nim dużo samochodów. Polecamy tą trasę. Jest to droga ale zamknięta dla ruchu samochodowego więc się bardzo fajnie idzie. Widoki oczywiście oszałamiające i można zejść prawie do jeziora. My przeszliśmy tylko kawałek bo mieliśmy inne plany ale szacujemy, że się schodzi w dół jakieś 700 ft więc całkiem fajny spacerek, pewnie dlatego na parkingu nie było aż tyle samochodów.
Po spacerku pojechaliśmy dalej w kierunku północnym mijając kolejne małe miasteczka. Widać, że miasteczka te dopiero budziły się do życia i sezon dla nich się zaczyna W Lake Tahoe w lecie dużo ludzi uprawia sporty wodne. Oczywiście różnego rodzaju motorówki, żaglówki, jet-ski są na porządku dziennym, natomiast w zimie jest białe szaleństwo. Jest tu wiele resortów narciarskich no bo jak mogłoby być inaczej w tak wysokich górach. Niestety większość tych miasteczek przy jeziorze żyje tylko w czasie lata. Te miasteczka, które mają resort narciarski mają sezon cały rok i są zdecydowanie bardziej rozwinięte najlepszym przykładem jest Stateline i South Lake Tahoe, które mają resort Heavenly. Ale to tylko turyści zwracają uwagę jak daleko jest do wyciągu. Lokalnym nie przeszkadza czy mieszkają bliżej jeziora czy resortu narciarskiego. Oni sobie wyjeżdżają na przełęcz Mt. Rosa, wychodzą dalej z nartami na jakąś górkę i stamtąd zjeżdżają. Widzieliśmy parę ludzi, którzy w rejonach Mt. Rosa przebierali buty narciarskie. Oni muszą kochać górki...choć może tu chodzi o hike a narty pomagają tylko szybciej wrócić do auta...hmmm....
Jeżdżąc tak w około dojechaliśmy do miasteczka Incline Village. Znajduje się on po północno-wschodniej stronie jeziora i najbardziej chyba słynie z Sand Harbor. Jest to park stanowy z plażą piaszczystą i kamienistą. Ciekawie wygląda siedzenie na plaży i patrzenie na ośnieżone góry. Widać, że plaża jest dość popularna wśród lokalnych i turystów. Pewnie zjeżdżają się tu ludzie z okolicznych kempingów aby popływać, pograć w różne gry na plaży, popływać na kajakach, łódkach czy czym tylko mają ochotę i po prostu miło i aktywnie spędzić czas.
To tu wreszcie dotknęliśmy wody...była zimna.....ciekawe jak ci ludzie wytrzymują i się w niej kąpią. Było co prawda już pod wieczór ale i tak dużo ludzi nadal było w wodzie. My wybraliśmy jednak spacer na około. Przez cały park przechodzi bardzo fajny deptak z którego można podziwiać widoki na jezioro i góry. Przepiękne!
Po małym odpoczynku, piwku i relaksie, pojechaliśmy dalej w drogę. Zbliżał się koniec naszej przygody z Lake Tahoe, koniec dnia (czyt. pora kolacji) no a ja nadal nie miałam zdjęcia ładnego zachodu słońca. Tak więc wróciliśmy z powrotem do South Lake Tahoe i poszliśmy do Boathouse on the Pier. Restauracja na molo więc dość fajnie wysunięta w jezioro. Udało nam się zdobyć stolik na tarasie i tak podziwiając zachód słońca delektowaliśmy się naszą pożegnalną kolacją. Ja wybrałam rybę dnia....czyli to co rybak dziś złowił. I wybór padł na łososia....był tak pyszny jak wyglądał.
Cieszymy się, że wybraliśmy Lake Tahoe jako wypad na długi weekend z San Francisco. Inną opcją był Park Yosemite ale obawialiśmy się, że będzie tam za dużo ludzi jak na długi weekend. Tahoe było strzałem w dziesiątkę i spędziliśmy cudownie czas. Jutro jedziemy do Squwa Valley – podobno nadal mają tam otwarty resort narciarski więc Darek nie mógł przejść obok tego obojętnie. Bo przecież nie ma to jak narty pod koniec maja. Tym oto zachodem słońca żegnamy Lake Tahoe i ruszamy dalej w drogę.
2016.05.27 Mount Tallac, Sierra Nevada, CA (dzień 7)
Lake Tahoe, miejsce wypoczynku wielu amerykanów. Zwłaszcza tych mieszkających w San Francisco, Sacramento, San Jose, Reno i wielu innych lokalnych miasteczkach.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na nartach można jeździć przez pół roku, hiki i rowery są najbardziej popularne na wiosnę, lato i jesień. Lake Tahoe przyciąga również miłośników żeglugi, motorówek, jet-ski. Także plażowicze znajdą coś dla siebie. Jak już nic z tego nie lubisz robić to jest też wiele barów i kasyn, gdzie możesz wygrać fortunę albo ją zostawić.
Nas przyciągnęły dwie rzeczy, narty i hiki. Wszakże, byłem tu już na nartach dwa razy, ale nigdy na takich prawdziwych wiosennych. Niestety klimat nam się ociepla i jeżdżenie na nartach w Memorial weekend staje się już rzadkością. Kiedy ostatnio jeździliście na nartach końcem maja?
Drugą rzeczą są hiki. Tras na hiki w rejonie Lake Tahoe są setki, od łatwych godzinnych do wielo-tygodniowych.
Wczoraj aklimatyzowaliśmy się w rejonach góry Rose, na dzisiaj mamy zaplanowany duży hike na szczyt Tallac, 9,739 ft (2,968m). Na wspinaczkę na ten szczyt wymagany jest permit (zezwolenie). Na jeden dzień nie ma limitu osób i można nabyć permit na początku szlaku i przyczepić go do plecaka. Jest on za darmo. Natomiast jak się planuje spędzić w górach więcej niż jeden dzień to o zezwolenie trzeba się starać wcześniej i jest limit osób.
Około 8:30 rano jak wysiedliśmy z samochodu to przywitał nas wspaniały zapach sosny. Był tak intensywny, że aż staliśmy w miejscu i sobie oddychaliśmy. Wspinaczka na tą górę nie należy do łatwych, zwłaszcza w okresie wiosennym gdzie w wyższych partiach jest stromo i leży dużo śniegu. To już raczej nie jest hike tylko mountaineering. Musisz mieć raki, sprzęt do nawigacji (w wyższych partiach trasa jest zasypana śniegiem) i w niektórych miejscach jest tak stromo po śniegu, że jak się poślizgniesz to możesz sobie nieźle polecieć.
Samochód został na wysokości 6,500 ft, a my ruszyliśmy przed siebie łatwą, szeroką ścieżką. Wiedzieliśmy, że mamy do wyjścia ponad 3,000 ft i około 9 mil w dwie strony. Połowa z tego będzie w trudniejszych warunkach, bo granica śniegu zaczyna się od 8,000 ft. Piękna pogoda, słonecznie, 45-50F, ale będzie super dzień.
Na trasie spotkaliśmy parę osób, ale niewiele. W sumie wraz z nami szczyt zdobyło około 12 ludzi. Po około mili ukazała nam się górka. Jeszcze wysoko nad nami, ale pomału się zbliżaliśmy. Ścieżka zaczęła iść trochę stromiej do góry i pomału pojawiały się płaty śniegu. Na początku tak niewinnie, gdzieś w cieniu, a później coraz większe i stromsze.
Po drodze minęliśmy dwa małe, górskie jeziora. Od drugiego, Cathedral Lake, trasa zaczęła iść już stromiej do góry. Zaczęliśmy pomału wychodzić z sosnowego lasu i naszym oczom ukazywały się coraz to lepsze widoki.
Zaletą chodzenia po wysokich górach jest to, że większość czasu spędza się ponad lasami i widoki są oszałamiające. Jeszcze nawet nie doszliśmy do 8,000 ft a ilośc śniegu już była potężna i raki stały się koniecznością. Nachylenie stoku też stawało się coraz to większe i bez ich pomocy ślizgaliśmy się jak misie na lodzie.
Szlak idzie bardziej z prawej strony, południowym zboczem, gdzie niestety śnieg się często przeplata ze skałami. Częste ściąganie i zakładanie raków by zajęło za dużo czasu. Tak więc poszliśmy bardziej doliną, gdzie śnieg jest cały czas. Nie za duże nachylenie, totalny brak ludzi, bezwietrznie, słonecznie, prawie jak w raju.
Niestety dalszy spacer doliną stawał się niebezpieczny. Lewa strona doliny jest bardzo stroma, na górze wisiały wielkie zwały śniegu, które pod wpływem rosnącej temperatury w każdej chwili mogą się zerwać i spowodować lawinę. Nie chcieliśmy sprawdzać czy lawina doleci do nas, więc dalszą część hiku kontynuowaliśmy w lesie, pod osłoną drzew w razie lawiny. Tu już nie było tak łatwo, ale bezpieczniej.
Po wyjściu z lasu Ilonka usiadła sobie na kamieniu i powiedziała: WTF! ( co to k..... jest!) Przed nami ukazał się koniec doliny zakończonej z trzech stron bardzo stromymi, zaśnieżonymi ścianami. GPS nam powiedział, że jak chcemy iść dalej na Tallac to musimy jakoś tutaj wyjść.
Po odpoczynku i naładowaniu kalorii rozpoczęliśmy wspinaczkę. Niestety nie mieliśmy czekanów ani lin, więc musieliśmy tak iść, że w razie poślizgu zlecimy na płaski teren i tam się zatrzymamy, a nie wpadniemy w skały. Tak szliśmy zygzakami przez około 45 minut. Pomału, ale do przodu. Głęboko wbijając w śnieg buty z rakami dla lepszej stabilizacji. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się dla wyrównania oddechu i oglądania widoków. Trochę baliśmy się patrzeć w dół, ale musieliśmy, żeby wiedzieć czy bezpiecznie idziemy. W końcu zaczęło robić się płaściej i doszliśmy do skał.
Parę minut po skałach i już byliśmy na przełęczy. Trochę tu wiało, więc schowaliśmy się za skały. Byliśmy w okolicach 9,000 ft. Patrząc na topograficzne mapy na naszym GPS to już do szczytu poziomice nie wyglądały tak przerażająco jak przez ostatnie 1,000 ft. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i odpocząć. Nie odpoczywaliśmy sami, dołączył do nas gospodarz tych skał, Świstak. Najpierw był nieśmiały i bał się podchodzić, ale jak wyczaił, że go nie chcemy zjeść to podszedł do nas i zaczął pozować do zdjęć.
Fajnie tak się siedziało w słoneczku i oglądało widoki, ale niestety wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze dużo nieznanego terenu. Pożegnaliśmy się ze świstakiem i ruszyliśmy dalej.
Od tego momentu rzeczywiście teren był o wiele płaszczy i łatwiejszy. Niestety nasza prędkość nadal była wolna. Nie dlatego, że już byliśmy wysoko i brak tlenu powinien nas spowalniać. To nawet nas tak nie osłabiało, natomiast widoki były niesamowite.
Co chwile się zatrzymywaliśmy i robiliśmy zdjęcia, nagrywaliśmy video, czy po prostu staliśmy i się patrzyliśmy.
W końcu koło 2 po południu stanęliśmy na szczycie. Ale to było wspaniałe uczucie.... a te widoki...!!! W każdą stronę coś innego, jeziora, ośnieżone szczyty Sierra Nevada, lasy.... Oczywiście nie było nikogo na szczycie. Cala góra należała do nas.
Trochę wiało na samej górze, więc zeszliśmy parę metrów i w zaciszu skał zrobiliśmy sobie przerwę. Polska konserwa z musztardą na tej wysokości smakowała wyśmienicie.
Posiedzieliśmy chyba z godzinę. Jakoś tak nam się nie chciało z tego przepięknego miejsca ruszać. Niestety wiedzieliśmy, że przed nami jest długa droga. Droga na dół. Schodzenie po stromych, śnieżnych ścianach może nie jest takie meczące jak wychodzenie, ale bardziej niebezpieczne.
Pierwszy, milowy odcinek szybko pokonaliśmy i doszliśmy do słynnej ściany, którą musieliśmy zejść w dół. Z góry chyba jeszcze gorzej wyglądała niż z dołu.
Pomalutku, głęboko wbijając raki w śnieg zygzakami zaczęliśmy schodzić. Czasami były ślady innych ludzi, więc troszkę mieliśmy ułatwione zadanie. Po jakiś 15 minutach doszliśmy na dno doliny. Tutaj przybiliśmy sobie piątkę i prawie zbiegając dolecieliśmy do drugiego jeziora gdzie śnieg się skończył i mogliśmy ściągnąć raki.
Stąd wiedzieliśmy, że została nam już tylko godzinka do samochodu. Widoki jezior i gór w promieniach zachodzącego słońca były chyba jeszcze ładniejsze niż rano. Co zakręt to coś nowego się pojawiało, więc tempo tam spadło i do auta szliśmy ponad godzinę.
Wspaniały hike. W warunkach zimowych może nie jest łatwy, ale w lato polecamy go na 100%. Proponujemy tylko wyjść wcześnie rano, żeby w tym upale nie iść do góry. Proszę też nie zapomnieć kremu przeciw słońcu i kapelusza. Słońce na tej wysokości jest bardzo ostre, a większość czasu idzie się ponad lasami.
Na takim hiku człowiek spala 4,000-6,000 kalorii, więc trzeba to jakoś uzupełnić. W miasteczku South Lake Tahoe znaleźliśmy świetny Szkotski pub, Macduff's pub. Duże smaczne hamburgery i wiele lanych piw. Co więcej górołaz potrzebuje do szczęścia....
2016.05.26 Lake Tahoe, CA & Reno, Virginia City, NV (dzień 6)
Ostatnia część naszej wycieczki to Lake Tahoe. Po zakończeniu obowiązków służbowych, postanowiliśmy jak prawdziwi Kalifornijczycy spędzić długi weekend nad jeziorem Tahoe. Jezioro to jest największym górskim jeziorem w Ameryce Północnej, a do tego jest oczywiście przepiękne.
Na bazę wypadową wybraliśmy miasteczko Carson City w Nevadzie. Spodziewaliśmy się bardzo małego miasteczka z paroma ulicami, McDonaldem itp. A tu, ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że Carson City jest stolicą stanu Nevada i jest dużo większe niż myśleliśmy. Jakbyście się zastanawiali czemu stolicą nie jest Las Vegas czy Reno to pamiętajcie, że stolicami stanów zazwyczaj są średniej wielkości miasta i tak stolicą stanu California jest Sacramento, a stolicą stanu New York Albany.
Do tej pory na tych wakacjach wstawaliśmy dość wcześnie więc dziś postanowiliśmy się wyspać, zjeść porządne śniadanie i poszwendać się po okolicy. Mieliśmy też w planie zrobić mały hike, żeby się zaaklimatyzować i przyzwyczaić organizm do dużych wysokości. Jutro bowiem mamy w planach uderzyć na najdłuższy hike i będziemy się wspinać na niewiele poniżej 10tys feet. Tak więc nie spiesząc się, dzień rozpoczęliśmy od śniadania. Przy pomocy TripAdvisor i Pani w recepcji trafiliśmy do bardzo fajnej restauracji typu bistro: Peg's Glorified Ham'n'Eggs.
Po obfitym śniadaniu postanowiliśmy spalić kalorie i zrobić jakiś hike. Jak już wspomniałam chcieliśmy się zaaklimatyzować, więc wyjechaliśmy na najwyższy punkt w okolicy (przełęcz Mt. Rosa, 8911 ft). Wiedzieliśmy, że raczej mamy marne szanse wyjścia na sam szczyt ale chcieliśmy połazić po wyższej wysokości, więc ruszyliśmy przed siebie. Zaskoczyła nas niesamowicie ilość śniegu na trasie. Było chyba ponad 2m śniegu a sam śnieg był tak dziewiczy jak by dopiero w nocy spadł.
Dość szybko musieliśmy założyć raki a szlak który z początku fajnie lekko szedł do góry stawał się coraz bardziej stromy. My jednak nie poddawaliśmy się i szliśmy do przodu. Wiedzieliśmy, że oboje traktujemy to jako rozgrzewkę trening.
Niestety w pewnym momencie okazało się, że oddaliliśmy się od szlaku. Ponieważ cały czas szliśmy po śladach innych ludzi to widać, że nie tylko my się zgubiliśmy. Nic wielkiego się nie stało bo mieliśmy GPSa i wiedzieliśmy w którym kierunku mamy iść. Niestety przez zboczenie ze szlaku musieliśmy przejść przez małą górkę co dla nas było dodatkowym treningiem.
Po około godzinie udało nam się wejść z powrotem na szlak. Przynajmniej tak mówił GPS bo oznaczeń na drzewach nadal nie widzieliśmy. Ciekawe czy im się nie chce oznaczać czy naprawdę spadło tyle śniegu, że nawet zasypało oznaczenia szlaku. Wiem, że niektórzy nas teraz przestaną lubić ale my naprawdę w tym roku mamy za dużo śniegu. Gdziekolwiek polecimy/pojedziemy jest więcej śniegu niż się spodziewamy.
Tak więc pochodziliśmy 4h idąc co jakiś czas w dół co jakiś w górę. Zrobiliśmy ok. 1tys feet i 6 mil. Niezła rozgrzewka przed jutrzejszym dniem.
Ogólnie trasę polecam. Zresztą sądząc po wielkości parkingu jest ona bardzo popularna. Jeśli nie chcesz iść na sam szczyt, albo nie masz odpowiedniego sprzętu to nadal polecam przejść się co najmniej 1 mile (w jedną stronę) i popodziwiać widoki na jezioro i góry.
Tak więc spacer skończyliśmy w miarę szybko/wcześnie. Korzystając z wolnego popołudnia postanowiliśmy odwiedzić dwa miasta. Reno było pierwsze na naszej liście. Wszyscy mówią, że Reno to uboższa wersja Las Vegas. Skoro nigdy tam nie byłam to trzeba było tam pojechać, żeby wyrobić sobie opinię.
Tak więc, oczywiście jest tam dużo kasyn i hoteli a wszystko jest połączone tak, że można grać w paru kasynach i prawie w ogóle nie wychodzić na zewnątrz. Rzeczywiście jest to uboższa wersja Vegas ale za to ma lepszą dzielnicę mieszkalną. Nad rzeką jest zrobiony bardzo fajny deptak, widać, że obok budują się (albo już są) apartamentowce. W Reno jest też dużo zwykłych barów, kin itp. Miasto jest zdecydowanie bardziej zielone od Las Vegas, pewnie przez to, że Reno, znajduje się u zbocza gór Sierra Nevada i jest nawadniane przez wodę spływającą z gór. W przeciwieństwie do Reno, Las Vegas leży na totalnej pustyni. Widać, że normalne życie się tu toczy a kasyna to tylko dodatek dla turystów.
A wiecie dlaczego Nevada ma tak dużo kasyn i prostytucja jest tu legalna? Dawno temu, po czasach gorączki złota Nevada była bardzo wyludniałym stanem w całym stanie mieszkało 40tys ludzi. Czyli prawie nikt biorąc pod uwagę, jej powierzchnię równą prawie 300tys km2. Nevada ma przepiękne tereny i teraz zyskuje dużo poprzez turystykę ale w latach 40-stych mało ludzi podróżowało tylko po to, żeby zobaczyć jezioro czy górki. Ówczesny rząd stanu Nevada wpadł więc na pomysł aby zalegalizować prostytucję i hazard. Tymi „grzesznymi” usługami zaczęli ściągać do stanu ludzi (turystów) a także hotele i inwestorów. Takim sposobem wszystko się rozrosło i na pustyni powstały wielkie miasta jak Las Vegas czy Reno. Hazard legalny jest w całym stanie natomiast prostytucja wszędzie poza trzema miastami Las Vegas, Reno i oczywiście stolicą Carlson City. Legalna prostytucja to nie byle co. Domy publiczne muszą nie tylko płacić wysokie podatki ale też przechodzić kontrole, dbać o zdrowie i bezpieczeństwo kobiet itp. Oczywiście w Las Vegas czy Reno prostytucja istnieje ale jest nielegalna. Dlatego już pomału zastanawiają się nad zalegalizowaniem tego aby zwiększyć dochód stanu jak i mieć nad tym lepszą kontrolę....hmmm.....
Naszym ostatnim przystankiem była Virginia City. Jest to bardzo historyczne miasto. Powstało ono w czasach Gorączki złota i w ciągu paru dni ich populacja wzrosła do 25 tys mieszkańców. Był też okres kiedy to miasto było najbogatszym miastem w Stanach a kobiety ubierały na siebie sukienki ze złota. Czasy gorączki złota jednak się skończyły i populacja spadła do 400 ludzi. Miasto jednak się zachowało i teraz jest atrakcją turystyczną.
Tak naprawdę jest tam tylko kilka ulic. Jedna główna ulica zwana Ave. C, przechodzi przez całe miasto i to właśnie przy niej są wszystkie sklepy no i oczywiście Saloon's. My wybraliśmy Red Dog Saloon.
Fajny lokalny bar choć nie do końca przypomina Saloon ale można sobie wyobrazić jak to kiedyś było. Podobno mury są z lat 1840-stych i jest to jeden z najdłużej operujących Saloonów. Jak to bywa w barach.....szybko poznaliśmy 2 lokalnych i kelnerkę. Byłam zaskoczona bo prawie każdy tam podróżuje. Jedni bliżej jak San Francisco a inni dalej jak Europa. Fajnie było pogadać. Mam wrażenie, że przez chwilę to my byliśmy większą atrakcją dla nich niż oni dla nas.
Zjedliśmy pizze, wypiliśmy piwko i ruszyliśmy w drogę mijając kolejne stare „miasteczka”. Jedno nawet miało populację 69 ludzi...
2016.05.25 San Francisco, CA (dzień 5)
Jeżdżenie po San Francisco samochodem to jest naprawdę rozrywka. Chodząc na nogach po tych uliczkach to tak się tego nie czuje, ale jak się jest za kierownicą to wszystko wygląda inaczej.
Nachylenie dróg jest naprawdę duże. Na początku, się zastanawiałem czy mój samochód tu na pewno wyjedzie, albo czy wyhamuje na dole. Najgorsze jest chyba jak się jedzie do góry i się zatrzymujesz na światłach albo w korkach. Wtedy ruszanie do góry musi być bardzo energiczne. Dobrze, że tu nie mają śnieżnych zim, bo jazda by była chyba niemożliwa. Nawet jak deszcz popada to już jest ślisko.
Nawet te nowe automaty (jakim aktualnie jeździmy) ma blokadę na cofanie się do tyłu. Ale chyba producenci nie wzięli pod uwagę nachylenia ulic w tym mieście. Zawsze jak się podniesie nogę z hamulca i naciśnie się gaz, to autko zaczyna się toczyć do tyłu. Jazda biegówką to dopiero musi być zabawa. SF nie jest dużym miastem, coś jak Kraków, prawie milion mieszkańców. Niestety ma słabą komunikację miejską, więc większość ludzi jeździ do pracy samochodami albo taksówkami. Ku mojemu zaskoczeniu nawet nie było dużych korków, a jeździłem o różnych porach dnia. Płynność ruchu pewnie jest spowodowana, że duże korporacje nie mają swoich biur w centrum miasta, a także, że mają luźne godziny pracy. Nikt tutaj nie trąbi. Naprawdę nikt. Przez ostatnie parę dni nie usłyszałem żadnego klaksonu (tylko z tramwajów), a często się zatrzymywaliśmy i szukaliśmy gdzie dalej jechać. Po jeżdżeniu w Nowym Yorku to tutaj na ulicach jest naprawdę cisza
Fajnie też wyglądają samochody zaparkowane na ulicy. Wszyscy mają koła skręcone w stronę krawężnika, w razie jak coś w skrzyni biegów się zerwie, to żeby samochód nie stoczył się na dół. Często można parkować prostopadle do chodnika. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest, że aż tak nie trzeba się napocić parkując na tych stromych, ciasnych ulicach. Minusem natomiast jest wysiadanie z samochodu. Albo jesteś od dolnej strony, więc musisz uważać jak otwierasz drzwi żeby one nie poleciały i uderzyły w samochód pod tobą. Natomiast jak jesteś po górnej stronie to trzeba mieć trochę siły żeby pod taką górę z autka wysiąść.
Dzisiaj Ilonka miała tylko pół dnia konferencji, więc ja rano poszwendałem się po mieście i później są odebrałem. Dzisiaj jedziemy do Lake Tahoe, 200 mil na północny wschód od SF. Zanim to jednak zrobimy to chcieliśmy coś jeszcze więcej miasta zobaczyć.
Na początek wyjechaliśmy sobie na dwie górki które znajdują się w sercu miasta, Twin Peaks. Ze szczytów rozciąga się wspaniała panorama na całe SF. Oczywiście to miasto jest często pokryte we mgle, tak jak i dzisiaj, mgła często się przewijała przez szczyty, ale nawet czasami udało się coś zobaczyć i pstryknąć jakieś zdjęcie.
Zjeżdżając z góry postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedno ciekawe miejsce, Lands End. Jest to miejsce na samym cyplu południowej części Golden Gate. Skąd rozpościera się widok na cały kanał Golden Gate i na most o tej samej nazwie. Jest tu dużo ścieżek na spacery i na jazdę na rowerze.
Jak się ma szczęście (my niestety nie mieliśmy), to można oglądać jak mgła jest wpychana w ląd przez wiatr tym kanałem i jak otacza most. Dzięki zimnym, północnym prądom oceanicznym i ciepłemu powietrzu z lądu w ciągu paru minut z pięknej, słonecznej pogody może się zrobić gęsta mgła, która zaleje SF.
W sumie to SF ma wiele parków, jest bardzo zielonym i czystym miastem. Jak się jeszcze dołoży te wszystkie parki i góry które znajdują się wokół miasta to dla ludzi co lubią outdoor jest tu co robić. Kto wyznaje zasadę, że płaskie to nudne to proponuje tu zamieszkać.
Już było dużo po południu, a przed nami ponad 4 godziny drogi, więc postanowiliśmy opuścić San Francisco i udać się do Lake Tahoe. Jak wyjeżdżaliśmy z miasta to temperatura była 60F (15C). Gdzieś w połowie drogi, dalej od oceanu, rejony Sacramento, rozciepliło się do 80F (27C), a Lake Tahoe przywitało nas przyjemnymi 40F (4C).
Lake Tahoe zrobiło nam niespodziankę i przywitało mas przepiękną tęczą.
Te rejony są bardzo popularnym miejscem wypoczynku mieszkańców Kalifornii i Nevady, więc ceny hoteli są drogie. A teraz jest jeszcze długi weekend to ceny są jeszcze wyższe. Można znaleźć coś tańszego, ale warunki w jakich się mieszka zostawiają wiele do życzenia. My tu będziemy spać aż 4 noce (wiem, 4 noce w jednym hotelu! Jak dla nas to jest jakiś niespotykany luksus), więc chcieliśmy mieć jakieś znośne warunki i wybraliśmy Marriott Courtyard w Carson City.
Pół godziny samochodem od jeziora, już w stanie Nevada, jest Carson City (stolica Nevady). Można znaleźć ceny hoteli i restauracji znacznie taniej niż nad samym jeziorem. Carson City ma też dwie kolejne zalety. Jest blisko Reno i paru starych, zabytkowych miasteczek w Nevadzie, które zamierzamy odwiedzić. Druga zasada to aklimatyzacja z wysokością. Najszybciej się aklimatyzujesz jak chodzisz wysoko a śpisz nisko. Z tego miasteczka jest kilka fajnych hików. Tak więc jutro nas czeka pierwszy dzień aklimatyzacji z wysokością i dużą ilością śniegu, który jakoś po zimie nie chce topnieć. Po długiej trasie zjechaliśmy z jeziora w dół do miasteczka, wzięliśmy hotel Marriott, wypiliśmy winko z Paso Robles (Tablas Creek) i poszliśmy spać.
2016.05.23-24 Paso Robles i Sonoma Valley, CA (dzień 3-4)
Kalifornia to nie tylko San Francisco i potężne firmy komputerowe. To też wina i przepiękne parki narodowe.
Wiadomo, wyjazd ten zorganizowaliśmy pod kątem Ilonki Gogolowej konferencji w SF, ale jak się okazało, że z 3 dni można zrobić 10 to od razu poszły w ruch mapy i planowanie wakacji.
Postanowiliśmy odwiedzić trzy rejony słynne z produkcji win, Paso Robles, Sonoma i Napa Valley. Potem na parę dni pojechać w góry Sierra Nevada w rejon największego górskiego jeziora w północnej Ameryce, Lake Tahoe. Tam pozdobywać parę górskich szczytów a także zakończyć sezon narciarski wiosennymi nartami w Squaw Valley. Potem jak czas pozwoli to jeszcze odwiedzić Reno w Nevadzie i porównać czym się różni od Las Vegas w którym już byliśmy wiele razy.
Planów jak zwykle jest dużo, a co z tego uda się zobaczyć to nie wiemy. Miejmy nadzieję, że wszystko i ładnie na naszym blogu to opiszemy.
Rozpoczęliśmy od Rejonu położonego 200 mil na południe od San Francisco, Paso Robles. Rejon ten jest słynny z dobrych win i wielu winiarni (ponad 200). Można tu znaleźć dobrej jakości wina w cenie niższej niż te z Napa czy Sonoma.
Pierwsza winiarnia na naszej liście to Turley, znana z dobrych win Zinfandel. Mamy ich parę w sklepie, więc najwyższy czas spróbować ich więcej i może zwiększyć asortyment w naszym sklepie.
Po 20 minutach jazdy samochodem od hotelu w centrum Paso Robles dojechaliśmy do winiarni Turley. Winiarnie z reguły otwierają od 10 rano, więc oczywiście parę minut po 10 zameldowaliśmy się na parkingu. Ładnie położona winiarnia, otoczona wzgórzami które są oczywiście porośnięte winoroślami.
Testowanie win kosztuje $15 za osobę i jest wliczone około 5 win. Na szczęście pracując w businessie z reguły nic się nie płaci i często jest się lepiej traktowanym. Tak więc po standardowym testowaniu pięciu win ze szczepu Zinfandel zostaliśmy "poczęstowani" kolejnymi winami. Trochę bardziej unikatowymi, innymi, których produkcja jest bardzo mała i raczej nie są one osiągalne w sklepach. Nawet sprawdziłem czy są dostępne w NY i oczywiście, że nie, więc musieliśmy coś zakupić.
Turley słynie z Zinfandela, uważane jest za jedną z lepszych winiarni na świecie produkujących wina z tego szczepu. Piliśmy nawet wina z krzewów która mają 130 lat, one są bardzo unikatowe, a zarazem pyszne, bogate i o złożonym smaku. Szczególnie nam zasmakowało wino z Ueberroth Vineyard. Krzewy winogron do produkcji tego wina były zasadzone w 1885 roku. Super mała produkcja i raczej tylko do dostania w winiarni. Oczywiście butelka leci z nami do NY.
Następnym naszym celem była winiarnia Tablas Creek. Pół godziny samochodem po osłonecznionych wzgórzach przez winnice i już byliśmy na miejscu. Winiarnia słynie z win produkowanych ze szczepów z doliny Rhone z południowej Francji.
Jak zwykle po przedstawieniu się byliśmy potraktowani jak się należy. Nie dość, że manager otwierał i polewał nam co raz to lepsze wina to za chwilę sam właściciel się pojawił i trochę żeśmy sobie pogadali popijając dobre wina. Ich wina, jak i większość dobrych europejskich win, wymaga jedzenia, więc oczywiście kolejna butelka musiała być zakupiona żeby ją sprawdzić z jakimś dobrym mięskiem.
Fajne winka, kiedyś mieliśmy je w sklepie, ale jakoś teraz uszły nam uwadze. Oczywiście obiecałem właścicielowi, że postaram się znaleźć półkę na nie w sklepie i wznowimy ich sprzedaż. On ma być w NY w jesieni to obiecał, że nas odwiedzi z nowymi rocznikami.
Trzecią, ostatnią winiarnią na naszej liście była winiarnia Justin, która jest jedną z większych w Paso Robles.
Jak to w dużych winiarniach bywa, wielka komercja i zdecydowanie za szybka obsługa. Pięć minut na każdego i następny, następny.... Oczywiście mieliśmy za darmo testowanie win, ale nawet nie było z kimś porozmawiać o nich. Dobre wina, mamy jedno w sklepie, może niektóre za drogie, ale sposób w jaki obsługują klientów nam się nie spodobał. Po pięciu minutach wyszliśmy stamtąd i udaliśmy się na wybrzeże.
Jechaliśmy bardzo lokalnymi drogami, więc dopiero po godzinie dotarliśmy do drogi numer jeden, która idzie cały czas wybrzeżem Pacyfiku przez całą, długą Kalifornie.
Na dzień dobry przywitały nas zebry. Tak, dokładnie, zebry!!! Nie było to jakieś zoo czy safari, normalnie się pasły na łące razem z krowami.
Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do San Simeon. Malutkiego miasteczka, gdzie główną atrakcją są gigantyczne foki morskie (elephant seal).
Jest tam ich chyba tysiące i naprawdę są potężne. Męskie osobniki dochodzą do 11 stóp długości i ważą do 1600 lb. Większość czasu leżą na plaży i się osypują piaskiem żeby słońce ich za bardzo nie spaliło. Czasami jeden czy drugi głośno zaryczał, albo się bawił z drugim, albo poszedł na chwilę do wody się ochłodzić.
Wiewiórki i chipmunki też często mówiły nam hey i zapraszały na wybrzeże.
Droga numer jeden jest jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach. Ciągle jest przesuwana i zmieniana ze względu na trzęsienia ziemi, sztormy oceaniczne czy usuwania się gruntu. Jechaliśmy nią ponad 200 mil i co zakręt to nam się coś nowego pojawiało.
W rejonie Big Sur jest tak stromo, że góry prawie pionowo wpadają do oceanu, a tam jeszcze gdzieś tą drogę zmieścili. Fajnie to wszystko wygląda. Szkoda, że nie mieliśmy czasu iść na jakiś hike w góry i to wszystko oglądać z innej perspektywy.
Po drodze też są fajne miasteczka, jak Santa Cruz czy Half Moon Bay. W tym drugim Ilonka znalazła fajny browar z dobrym jedzeniem, Half Moon Bay Brewery, polecamy. Duży wybór własnej roboty piw (zwłaszcza IPA) i dobre jedzenie. Hamburger z Kobe beef czy pieczone kałamarnice były pyszne. Spodobał nam się kelner. Zapytałem się go jak się ma, a on powiedział: żyję w raju. Spytałem dlaczego tak mówi, kelner rozglądnął się i powiedział: pracuje w browarze. Szczęściarz, nie?
Późno dojechaliśmy do San Francisco, więc jak tylko dotarliśmy do hotelu to szybciutko poszliśmy spać.
Następnego dnia Ilonka miała konferencje Googla, więc cały dzień miałem wolny. Wyznając zasadę, że na wakacjach nie wolno się obijać tylko zwiedzać, odwiozłem rano żonę pod hotel gdzie ma być konferencja, a ja się wybrałem na wycieczkę. Wiedziałem, że szybko nie wróci, Google Ilonkę na pewno zaprosi na jakąś kolacje, więc mogłem pojechać na długą wycieczkę. Wybrałem się do Sonoma.
Sonoma znajduje się pomiędzy Pacyfikiem a doliną Napa i jest dwa razy większa niż Paso Robles. Jest tak zróżnicowana, że posiada aż 17 pod-rejonów w których są produkowane wina.
Szybko przejechałem most Golden Gate i po jakiejś godzinie wjechałem do Sonoma. Poszukałem mapy winiarni (jest ich ponad 400) i zabrałem się do roboty. Chciałem trochę połączyć winiarnie ze zwiedzaniem okolic. W Sonomie część winiarni (zwłaszcza tych lepszych), ma tylko testowania jak się wcześniej zamówi wizytę. Oczywiście nic takiego nie robiłem, bo skąd ja mogłem wiedzieć kiedy i gdzie będę. Na szczęście te lepsze mamy w sklepie, więc już nie raz je piłem.
Rzeczywiście jest tego dużo. Winiarnie są prawie na każdym zakręcie. Skupiłem się na dwóch rejonach, Russian River i Dry Creek Valley. Tak posuwałem się na północ czasami wstępując do winiarni, a czasami tylko przejeżdżając obok. Miałem tylko jeden dzień, więc nie chciałem go całego spędzić w winiarniach. I tak po jakiś paru godzinach dojechałem do Sonoma Lake.
Piękne sztuczne jezioro, położone w zalesionych górach w północnej Kalifornii. Krótka przerwa nad jeziorem i wyszukiwanie drogi którą się mogę dostać na wybrzeże. Google maps pokazało mi główne drogi, ale przecież one są mało ciekawe. Po głębszych poszukiwaniach znalazłem drogę Skaggs Spring Road, bardzo polecam. Droga jest asfaltowa, ale ma tyle zakrętów, że chyba jeszcze taką nie jechałem.
Przez około 50 mil cały czas po górach. Do góry i na dół. Na początku była duża tablica ostrzegająca, że przez następne 50 mil nie ma żadnego serwisu, żeby nie jechać żadnymi dużymi samochodami i że duża cześć drogi jest bardzo wąska, tylko na jeden samochód.
Te 50 mil jechałem przez 2 godziny. Po drodze spotkałem tylko dwa samochody i jakąś ekipę naprawiającą drogę, bo im się ziemia usunęła.
Niestety nie było za dużo ciekawych widoków bo cały czas się jechało lasami. Może i dobrze, bo było naprawdę wąsko i kręto, a potężne drzewa rosły prawie na drodze. Sekunda nieuwagi i ....... a tu nie ma serwisu na komórki.
I tak po dwóch godzinach dotarłem do Pacyfiku. Ponad 100 mil na północ od SF.
Tutaj też idzie ta słynna droga numer jeden, którą już jechałem do samego San Francisco. Ciągle oczywiście się zatrzymując i podziwiając widoki. Super, bo prawie ludzi nie było, więc całe wybrzeże należało do mnie i dosyć dużej ilości rowerzystów, którzy na swoich high-tech kolarzówkach bezszelestnie mknęli drogą.
Trochę inne wybrzeże niż na południe od SF. Mniejsze góry, więcej lasów, też pięknie. Podobały mi się skały które wystawały z wody, tworząc takie małe, pojedyncze, skalne wysepki na których ptactwo odpoczywało po obfitym łowieniu morskich żyjątek. To się dopiero nazywa świeże sushi!!!
Był już prawie wieczór, a ja dalej tylko po śniadaniu. Postanowiłem zrobić sobie w nagrodę ucztę i znalazłem lokalny In-n-Out. Animal style jak zawsze smakował wyśmienicie.
Ilonka w tym czasie była zaproszona przez Google do jednego z najlepszych steakhouse w San Francisco, Osso Steakhouse. Taki steak, dry aged z dobrym winem na pewno smakuje wyśmienicie, ale dwa podwójne, hamburgery animal style z dobrym, świeżym IPA też były pyszne.
2016.05.22 San Francisco, CA (dzień 2)
Na dzisiejszy dzień mieliśmy zaplanowaną największą atrakcję w San Francisco czyli wyspę Alcatraz. Alcatraz znane jest jako najbardziej surowe więzieine w Stanach. Istnieje nawet powiedzenie: „If you break rules you go to prison, if you break prison rules you go to Alcatraz.” (Jeśli złamiesz prawo idziesz do więzienia, jeśli złamiesz prawo więzienia – idziesz do Alcatraz).
Na wyspę Alcatraz można tylko dopłynąć statkiem. Jest tylko jeden statek któy daje Ci możliwość wejśca na ląd. Inne wycieczki tylko opływają wyspę. Tak więc upewnij się, że zarezerwowałeś swoją wycieczkę przez http://www.alcatrazcruises.com/
Nasz rejs odpływał o 10:30 rano tak, że mieliśmy czas na zwiedzenie pier 39 i zjedzenie tam śniadania. Pier 39 słynie głównie z fok, które się tam wylegują. Foki tak sobie upodobały to miejsce, że ludzie zrobili im drewniane pływające platformy. Na szczęście byliśmy tam wcześnie rano i jeszcze nie było dużo ludzi więc spokojnie mogliśmy sobie porobić zdjęcia. Popołudniu musi tam być masakra.
Na śniadanie wybraliśmy Eagle Cafe. Na jakimś blogu wyczytałam, że wśród tych wszystkich turystycznych restauracji jak Hard Rock Cafe przy Pier 39, Eagle Cafe jest najbardziej lokalna. Rzeczywiście, nie żałujemy wyboru. Jedzenie było pyszne a obsługa bardzo miła. Mieli nawet pozycję Polish Sausages (polska kiełbasa) ale niestety nie przypominała, prawdziwej polskiej kiełbasy. Za to Eggs Benedicts z Crab Cake były bardzo dobrym wyborem.
W końcu przyszedł czas na rejs. Nasz statek wypływał z pier 33 więc po krótkim spacerku ustawiliśmy się w kolejce. Wyspa Alcatraz nie zawsze była więzieniem. Na początku mało atrakcyjna i omijana przez większość, w czasach gorączki złota została przerobiona na fort. Dopiero w latach późniejszych wyspa została przerobiona na najbardziej strzeżone więzienie. Alcatraz było więzieniem już od 1859 roku z różnymi przerwami. Jednak od 1934 roku więzienie to stało się najbardziej strzeżonym więzieniem o największym rygorze. Dla bezpieczeństwa wizyty w więzieniu były bardzo limitowane i to pewnie sprawiło, że powstawały plotki o okropnych warunkach życia. Pomimo, że Alcatraz było najbardziej strzeżoną budowlą w Stanach jak i nie na świecie to warunki życia nie były najgorsze. Jedzenie było dobre a sam budynek dość czysty. Więzienie zostało zamknięte w 1963 roku ze względu na duże koszty utrzymania. Po tym okresie było wiele pomysłów jak wykorzystać wyspę. Jedni chcieli otworzyć tam molo handlowe, Indianie chcieli aby ta ziemia została im zwrócona. Na szczęście ostatecznie ziemia została w rękach rządu amerykańskiego i cały obszar został przekształcony na muzeum.
Na wyspie można spędzić tyle czasu ile się chce. Znajduje się tam nie tylko główne więzienie ale też budynek starego fortu i ruiny domów. Część pracowników więzienia wraz z rodzinami mieszkali na wyspie i prowadzili tam normalne życie. Tak więc zachęcam pochodzić i spędzić tam troszkę czasu.
Najważniejszy i najlepszy budynek to jest jednak Cell House (główny budynek więzienia). W ramach biletu zapewnione jest audio tour w paru językach. Normalnie nie jestem zwolenniczką słuchania nagrania jak oglądam jakieś muzeum. To nagranie jest jednak bardzo dobrze zrobione, opowiada o życiu w więzieniu jak i o próbach ucieczki i powstaniu więźniów. Bez tego chodzenie po muzeum jest możliwe ale nie aż tak ciekawe. Tak więc zdecydowanie polecamy wziąć audio tour na którym można również usłyszeć prawdziwe zeznania więźniów jak i odtworzone odgłosy dnia codziennego.
Chodząc po więzieniu dowiedzieliśmy się o znanych więźniach którymi byli Al "Scarface" Capone, "Doc" Barker, Alvin "Creepy" Karpis, George "Machine Gun" Kelly, Floyd Hamilton i Robert Stroud "Birdman of Alcatraz". Widzieliśmy cele więźniów, te lepsze gdzie docierało światło i można było przez okna oglądać świat zewnętrzny i te gorsze z podwójnymi drzwiami gdzie tylko mały promyk światła wpływał. Do niektórych mogliśmy wejść i choć przez sekundę poczuć to co więźniowie....choć to nigdy nie jest miłe doświadczenie.
W Alcatraz oczywiście było dużo ludzi ale każdy chodził sobie we własnym tempie i nawet tak bardzo nam to nie przeszkadzało.
Do dziś nie wiadomo czy ktokolwiek, kiedykolwiek uciekł z więzienia. Była jedna próba i trzech więźniów dotarło na dach budynku i wskoczyło do wody. Natomiast nigdy nie potwierdzono czy zginęli w lodowatej wodzie czy jednak udało im się dostać do Ameryki Południowej czy Meksyku. Podobno w więzieniu dość intensywnie uczyli się języka hiszpańskiego. Opowiadanie w głośnikach prowadzi nas do odpowiednich cel i możemy zobaczyć dokładnie przez którą dziurę uciekli i którymi rurami wdrapali się na dach budynku.
W więzieniu było też powstanie. No bo co Ci ludzie mieli do stracenia. Oni tak czy siak mieli umrzeć czy to w więzieniu czy w czasie ucieczki. Tak, że próbowali non-stop. Chodząc po budynku, słuchając nagrania i widząc te małe detale na które głos w słuchawkach każe nam zwrócić uwagę, można naprawdę wyobrazić sobie przebieg wydarzeń.
Więzienie to nie tylko więźniowie. To też strażnicy, którzy mieli rodziny i prawdziwe życie. Część z nich mieszkała na wyspie, część dopływała codziennie łódką. Na nagraniu jest głos dziewczynki, której tata był dyrektorem więzienia Która opowiadała o swoim domu. O tym jak się bawiła tuż przed budynkiem więzienia i tylko czasem słyszała głosy więźniów, którzy się buntowali od czasu do czasu.
Spędziliśmy na wyspie ponad 2h. Zdecydowanie polecamy to miejsce każdemu bo nie da się tego opisać nie będąc tam.
Pomimo, że dziś wieczorem planowaliśmy jechać do Paso Robles to nadal chcieliśmy zobaczyć trochę miasta. Tak więc będąc już na wybrzeżu podeszliśmy do Fisherman's Wharf. Jest to chyba najbardziej turystyczne miejsce z dużą ilością restauracji i sklepów z pamiątkami. Wśród tych wszystkich sieciowych restauracji jak Applebees, In-n-Out, McDonald etc. udało nam się znaleźć knajpkę Chowder Hut. Każde miasto ma swoje unikatowe jedzenie. Zazwyczaj nie jest to najlepsze jedzenie ale potrawa za którą tęsknisz jak tylko opuścisz miasto. Dla San Francisco taką potrawą jest zupa Clam Chowder serwowaną oczywiście w bułce. Miejsce, które znaleźliśmy serwuje zupę jak i inne owoce morza i pomimo, że jest bardziej restauracją typu fast-food to zupa była bardzo dobra.
Na Fisherman's Wharf jest dość ciekawe muzeum, Musee Mecanique. Jest to muzeum zabawek na monety. Najstarszy obiekt jest z roku 1889 i po wrzuceniu monety pokazuje obrazki jakby się ruszały. Zabawka ta pokazywała dziewczynkę skakającą na skakance. Proste i teraz wydaje nam się banalne ale prawie 130 lat temu to była wielka technologia.
Samo muzeum jest za darmo ale ponieważ wszystkie zabawki są na monety to ludzie wymieniają dolary na 25 centów i grają. Fajna zabawa dla wszystkich a jednocześnie edukacja czym zachwycali i bawili się nasi przodkowie.
Jest tam dużo maszyn przepowiadających przyszłość....mi wyszło, że będę popychadłem... LOL....można też iść na maszynę która powie ci jak dobra jesteś w łóżku albo zacznie się po prostu z ciebie śmiać. Nas bardziej interesowały flipery i stare poczciwe Atari.
Niby nie pozorne muzeum a jednak tyle frajdy. Cieszymy się, że weszliśmy do tego nie pozornego hangaru. W końcu przyszedł czas powrotu. Zaczęliśmy się kierować w kierunku hotelu spacerkiem. Ponieważ jednak byliśmy na wybrzeżu tak, że nasz spacer przemienił się w hike. Chyba każdy kojarzy strome ulice San Francisco. Zdecydowanie niezły trening przed hikiem. Tylko pomyśl, że mieszkasz w tym mieście i prawie w ogóle nie ma metra czyli częściej idziesz na nogach. Chyba każdy jest tu nieźle wysportowany.
Po drodze minęliśmy słynną, zakręconą Lombard street. Masakra....było tam tyle ludzi którzy robili sobie selfie, że szybko stamtąd uciekliśmy na Macondary Lane. Zdecydowanie przyjemniejsza uliczka, żeby się przejść. Ulica ta jest zamknięta dla ruchu samochodowego i jest mieszkalną uliczką, pełną drzew i ładnych widoków na zatokę.
Tak zakończyliśmy zwiedzanie San Francisco. Zostało jeszcze parę miejsc, które chcemy zobaczyć. Może wieczorem po konferencji się jeszcze gdzieś przejdziemy, może w drodze powrotnej uda nam się zrobić hike z widokiem na Golden Gate Bridge. Póki co jedziemy na jedną noc do Paso Robles poszukać nowych win do sklepu a potem dwa dni pracy – przynajmniej jak dla mnie.
2016.05.21 San Francisco, CA (dzień 1)
Google zrobiło mi prezent i zorganizowało konferencję zaraz przed długim weekendem. Mój szef zrobił mi drugi prezent i mnie na nią wysłał. Tak więc grzechem by było nie wziąć 3 dodatkowych dni wolnych i spędzić 10 dni w California. Nie ma to jak wakacje połączone z pracą. Przyjemne i pożyteczne a do tego bilet jest na koszt firmy. Konferencja jest w San Francisco więc od tego miasta zaczniemy zwiedzanie.
Nie tracąc czasu wzieliśmy samolot wcześnie rano i już o 10 wylądowaliśmy w SF. Byliśmy już wcześniej w tym mieście ale nie wystarczająco długo aby go tak naprawdę zwiedzić. Jednak z tego co go widziałam i o nim czytałam to jest to miasto do którego mnie ciągnie, do którego nawet rozważam się przeprowadzić. Zobaczymy jakie wrażenia będę mieć pod koniec pobytu i czy spodoba mi się bardziej niż NY.
San Francisco jak i cała dolina krzemowa jest najbardziej kojarzona z firmami jak Google, Facebook, Dell, Apple. To w tym rejonie powstają największe pomysły, tworzy się najwięcej start-up'ów a cały świat patrzy co nowego wymyśliła Dolina Krzemowa. San Francisco już wcześniej zyskało swoją sławę. Miasto pomimo że założone zostało w 1776 roku swój największy przyrost ludności miało w okresie Gorączki Złota (1849). W tym okresie jego populacja wzrosła z 300 ludzi do ponad 20tys. Tak nagły wzrost sprawił, że San Francisco stało się największym miastem na Zachodnim wybrzeżu. W późniejszych latach San Francisco zyskało swoją sławę jako najbardziej liberalne miasto. Każdy kojarzy dzieci kwiaty, hippis'ów itp. To właśnie tu zapoczątkowała się cała rewolucja seksualna.
My rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta od poszukiwania miejsca na lunch. Na mojej liście miałam dwa bary Saloon i Condor...oba okazały się zbyt lokalne. Condor był bardzo modnym klubem w latach 80-tych. Jest ciekawa historia związana z tym klubem. W 1983 roku ochroniarz klubu chciał mieć seks z kelnerką. Tak więc oboje zostali po godzinach i zaczęli się kochać na pianinie. Niestety w czasie stosunku poluzował się hydrauliczny przełącznik i pianino podniosło się pod sam sufit. Mężczyzna zginął na miejscu przygnieciony do sufity natomiast kobieta przeżyła ale została znaleziona dopiero nad ranem kiedy to reszta pracowników przyszła do pracy.
Saloon wyglądał bardziej na lokalną spelunę więc zdecydowanie nie chcieliśmy tam jeść. Ogólnie w San Francisco jest bardzo dużo bezdomnych. Nie zatrzepiają cię i w sumie nie żebrają ale jakoś tak nie do końca jest to przyjemne. Tak więc wylądowaliśmy we włoskiej knajpce i zjedliśmy pizze. Drugim minusem San Francisco jest komunikacja miejska. Metro jest tu bardzo małe i ciężko jest nim dojechać w każdy zakątek. Często trzeba gdzieś podejść. Tak więc i my poszliśmy na spacerek w kierunku Pier 1-3. Sam pier 3 jest dość ładny i jest to molo więc można wyjść w morze.
Jest to też miejsce dla wędkarzy. My mieliśmy szczęście bo jeden pan złowił rybę płaszczkę. Myślę, że będzie ją jadł bo spędził dobre parę minut wyciągając haczyk z niej a potem nie wrzucił jej do wody z powrotem. Biedna rybka.
Niedaleko portu jest Market street. Na której to spotykają się tramwaje, stare tramwaje (street car) i metro. San Francisco nie ma najlepiej rozwiązanej komunikacji miejskiej. Mają co prawda wszystkie rodzaje transportu: tramwaj, metro, autobusy, trolejbusy no i oczywiście słynne street car (na zdjęciu).
Problem jednak polega na tym, że metro ma mały zasięg i pomimo, że mają 4-5 linii to przez dłuższy odcinek one jadą tym samym tunelem. Autobusów jest dużo ale one z kolei muszą stać w korkach. Zostają tramwaje, których nie wypróbowaliśmy ale też mam wrażenie, że nie dojeżdżają w każde miejsce.
Tak więc my wzięliśmy metro, które jest krótkie – ma tylko 2-3 wagoniki ale dość szybko zawiozło nas pod park Golden Gate. Od przystanku do parku mieliśmy parę minut do przejścia ale trafiliśmy na bardzo ciekawą dzielnicę. Dzielnica była pod tytułem „make love not war”. Na drzwiach i oknach było dużo znaków pokoju, widać było parę miejsc gdzie uczą Cię medytacji i innych duchowych przeżyć. Ogólnie dzielnica czysta (tak jak i całe miasto), ciekawa i ładna.
Park Golden Gate jest 20% większy od Central Parku w New York. Kształtem i funkcjonalnością zdecydowanie przypomina Central Park. To co mnie zaskoczyło to ilość samochodów. Dużo jest tam dróg a ludzie przyjeżdżają samochodami do parku. Widać, że w SF prawie każdy ma samochód a nie jak w NY. Park ma do zaoferowania wiele atrakcji, jeziora, muzeum, japoński ogród, botaniczny ogród i wiele więcej. Myśmy doszli tylko do jeziora (czyli przeszliśmy 1/3 parku).
Jezioro znów zaoferowało nam parę atrakcji z dziedziny natura. Samo otoczenie jest piękne i można się tam zrelaksować, do tego jest tam dużo kaczek i złówików. Widzieliśmy nawet jak jedna kaczka złapała i połknęła całą rybę. Byliśmy w szoku, że taka mała kaczka połyka taką duża rybę i to w całości. Niestety akcja była tak szybka, że nie zdążyłam zmienić obiektywu. Z moim zapłonem udało mi się tylko zrobić zdjęcie leniwych żółwi.
W parku można spędzać godziny ale my byliśmy umówieni na kolację ze znajomymi więc musieliśmy wracać do hotelu. Wieczorem spotkaliśmy się z moim kolegom, który się przeprowadził z NY do SF. Cleo jak to Cleo zna wszystkich więc szybko zaczęło się przewijać dużo więcej ludzi. Najpierw poszliśmy do restauracji japońskiej. Na pierwszy rzut oka całkiem przyjazne miejsce. Z dużym wyborem whiskey, ciekawym jedzeniem i miłą atmosferą. Nihon Whiskey lounge był położony blisko centrum ale w bardziej mieszkalnej dzielnicy. Podobno słynie z dobrych happy hours. I rzeczywiście, drinki i jedzenie miały dość dobre ceny na promocji...natomiast my, niedoświadczeni zamówiliśmy piwo. I tu niespodzianka. Małe piwo kosztowało $12. Upsss......troszkę się przestraszyliśmy jak zobaczyliśmy rachunek. Dobrze, że nie siedzieliśmy tam za długo i przenieśliśmy się do Browaru, Southern Pacific. Zdecydowanie tańsze miejsce. Dobre piwa, które robią na miejscu, bardzo dużo lokalnych i można nawet coś przekąsić. Darkowi się bardzo spodobał dress code. Ponieważ w San Francisco jest bardzo dużo ludzi pracujących w e-commerce, IT i innych technologiach to ogólnie panuje luz. To nie to co NY i krawaty i garnitury. Tutaj najpopularniejszym strojem są jeansy i bluza z kapturem. W SF temperatura jest dość stabilna przez cały rok ale czasem zawieje wiatr więc bluza się przydaje. I tak chodzi się cały dzień. Do pracy, do baru czy do restauracji.
Tak minął nam wieczór. Do browaru przychodziło coraz to więcej znajomych Cleo bo ktoś tam miał urodziny tak, że fajnie było porozmawiać z lokalnymi, zobaczyć jak żyją. Bardzo fajni i wyluzowani ludzie. Większość z nich pracuje w tak zwanych start-upach. Czyli nowych projektach, które mają inwestorów więc na początku dużo płacą, mają fajną atmosferę pracy, są dość elastyczne jeśli chodzi o godziny pracy. Tak więc łatwo ściągają młodych ludzi i dają im dość duże pieniądze. Jednak po paru latach przychodzi czas prawdy. Albo projekt się uda i będzie wielkim sukcesem jak Facebook albo zniknie i ludzie o nim zapomną. Wtedy dla pracowników przychodzi czas na kolejny start-up. I tak się wszystko kręci. Dlatego San Francisco jest dość drogie, ceny mieszkań są porównywalne lub nawet droższe niż w New York, podobnie jest z całą reszta. Jednak jak pracujesz w e-commerce to sobie fajnie żyjesz bo odpowiednio zarabiasz.
2016.04.30 Mt. Colden - Adirondacks, NY
Adirondack Park, nasz ulubiony na wschodnim wybrzeżu. Czy wy wiecie, że ten park jest tak duży jak Dolina Śmierci, Grand Canyon, Glacier i Yosemite razem wzięte, i ma powierzchnię ponad 6 mln akrów. Góry te oddalone są od Nowego Jorku, jakieś 4h samochodem. Nie zniechęca nas to jednak aby być częstym gościem. Nie jesteśmy jedynymi, którzy uwielbiają ten park. Dużo ludzi z północno-wschodnich stanów i Kanady przyjeżdża tam odpocząć. Trudno się temu dziwić...piękne góry, jeziora, potężne, bezludne obszary a także tysiące mil ciekawych szlaków.
Na ten weekend wybraliśmy kolejny szczyt z listy 46-ciu najwyższych szczytów w tym parku. Tym razem padło na Mt. Colden, jedenasty co do wysokości szczyt. Z NY wyjechaliśmy w Sobotę nad ranem, więc na hike wyruszyliśmy dopiero parę minut przed 10. Parking na ten szlak jest w miejscu gdzie schodzi się wiele innych szlaków na bardzo popularne szczyty. W związku z tym poza parkingiem jest tam również punkt informacyjny, zajazd i kemping na którym oczywiście będziemy spać. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu kemping był prawie pełny. Mimo, że w nocy temperatury spadają poniżej zera to zapalonych górołazów nie brakuje. Wzięliśmy jedno z dwóch ostatnich miejsc, przywitaliśmy się z królikiem i wyruszyliśmy na hike.
Na szczyt prowadzą dwie trasy, krótsza-łatwiejsza i dłuższa-ciekawsza (trudniejsza). Myśmy je oczywiście połączyli i stworzyliśmy dosyć długi 13 milowy hike. Na rozgrzewkę zdecydowaliśmy się wyjść łatwiejszą trasą a zejść trudniejszą.
Pierwsze dwie mile szybko zleciały dobrze nam znaną trasą nad zaporę Marcy. Znad tamy po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt (to ten ośnieżony po lewej stronie).
Nie tracąc czasu na przerwy ruszyliśmy nowym nieznanym nam szlakiem prosto do góry. Po kolejnej mili dotarliśmy do rozgałęzienia szlaków skąd jeden idzie na górę a drugim zejdziemy. Od tego miejsca trasa zaczynała stromiej iść do góry a co za tym idzie, śniegu przybywało.
Aby nie ślizgać się jak niedźwiedź na lodowisku ubraliśmy raczki i poszliśmy dalej szukać niedźwiedzia. Misia nie udało nam się spotkać natomiast spotkaliśmy wiele zarośniętych ludzi, po których widać, że spędzają więcej niż jeden dzień w tych górach.
Około 12:30 dotarliśmy do Arnold lake (wys. 3700 ft n.p.m.) tu można było sobie zrobić przerwę, posilić się czekoladką, zamienić parę zdań z innymi hikerami i przygotować się na zaatakowanie szczytu.
Początek drogi od jeziora na szczyt idzie południowym zboczem, więc na szczęście śniegu prawie nie było. Szlak nie był techniczny ale widać, że nie należy on do bardzo uczęszczanych bo był wąski i troszkę zarośnięty. Po około godzinie wyszliśmy na “fake” szczyt, który dużo ludzi zwłaszcza przy złej pogodzie i ograniczonej widoczności bierze za właściwy. W takiej pięknej słonecznej pogodzie jaką mamy dziś mogliśmy zobaczyć prawdziwy szczyt Mt. Colden. Widać było nasz szlak, który wspinał się północnym zboczem a co za tym idzie cały był w śniegu i lodzie.
Od szczytu dzieliła nas mała dolinka, którą pokonaliśmy dość szybko i już po kolejnych 30 min. zdobyliśmy szczyt.
Szczyt ten jest dość płaski i ma wiele skał, miejsc widokowych. Warto więc spędzić na nim co najmniej pół godziny i nacieszyć się przepiękną panoramą. Szczyt Colden znajduje się pomiędzy dwoma najwyższymi górami w Adirondack, Marcy i Algonquin. Na górze spędziliśmy ponad pół godziny, odpoczywając posilając się batonikami energetycznymi i planując kolejne hiki.
Byśmy pewnie posiedzieli dłużej ale ludzie, którzy wychodzili od drugiej strony (tej którą my planujemy schodzić) mówili, że tam jest stromo....bardzo stromo. My już dobrze znamy Adirondack, mamy nadzieję, że wy też już po naszych wpisach, więc jak mówią, że jest bardzo stromo to znaczy, że jest prawie pionowo.
Pierwsze parę minut nie były takie złe. Można było skakać po suchych skałach, w słoneczku, z pięknymi widokami. Było stromo ale nie ślisko.
Natomiast jak weszliśmy w kosodrzewinę a później w las, zaczęły się drabinki, lód, śnieg, korzenie i śliskie skały po których płynęła woda....i co jeszcze natura potrafi wymyślać. Było ciekawie, a wiedzieliśmy, że nawet jak dojdziemy do jeziora to dalej będziemy musieli się rozciągać.
Różnica wzniesień między szczytem a jeziorem Colden jest ponad 2 tysiące stóp, a zejście zajęło nam prawie 2h.. Trasa była mega techniczna.
Stworzyliśmy nowe określenie na tego typu trasy....k....jaki tu burdel. Na trasie były powywracane drzewa, woda z topniejącego śniegu i lodu lała się gdzie popadnie, śliskie błoto mieszało się z oblodzonymi skałami a ostre pousychane gałęzie wbijały nam się w ręce. Kochamy Adirondack...czasami tylko troszkę mniej.
Udało się, dotarliśmy do jeziora Colden, a zaraz później do jeziora Avalanche. Krótka przerwa i przed nami trasa zwana potocznie „Misery Trail”.
Tą trasę już znaliśmy, bo kiedyś wziąłem tam moją teściową. Nie dlatego, że jej nie kocham ale dlatego, że wtedy tej trasy nie znałem. Ona jakoś nie do końca w to uwierzyła i myślała, że chciałem ją wykończyć. (Pozdrowienia dla Iwonki).
Trasa ta biegnie zachodnim brzegiem jeziora po wielkich rumowiskach skalnych gdzie drabinki i inne ułatwienia są na szczęście często umocowane. Niestety czasem tych ułatwień brakuje i trzeba się mocno zastanowić jak pokonać te ogromne głazy skalne.
I tak nam zleciało kolejne ponad pół godziny. Przed nami kolejny odcinek – przełęcz Avalanche, ok. 300 ft. do góry. Potem ostatnie 4 mile to już z górki na pazurki. W miarę łatwa trasa z którą łączyły się szlaki z innych szczytów. Co za tym idzie coraz tłoczniej robiło się na szlaku. Ludzie szli z różnej wielkości plecakami, ale to co nas wszystkich łączyło to ubłocone nie tylko spodnie i buty, ale cała reszta, uśmiech na twarzy i ogólne zadowolenie z dobrze zakończonego dnia. Każdy się cieszył, że pogoda dopisała i że zdobył zamierzony szczyt.
Po 10h w górach zrobiliśmy kółeczko i czując wszystkie mięśnie, zadowoleni usiedliśmy na ławce na naszym polu namiotowym. Uśmiech nam nie schodził całą noc, nawet fakt, że musieliśmy rozbijać wszystko po ciemku nie zepsuł nam nastroju.
Nagrodą za pokonane mile, zdobycie 22 szczytu z naszej listy 46 szczytów w Adirondack, była przepyszna kolacja z winkiem i oczywiście ognisko.
2016.03.26-27 Phelps - Adirondacks, NY
Tego hiku nam się bardzo chciało i bardzo potrzebowaliśmy. To, że kochamy góry to żadna nowość ale jakoś tak się złożyło, że od trzech miesięcy nie byliśmy na prawdziwym, dużym hiku. Najwyższy czas aby wywiać z głowy głupie myśli. Dlatego wiedzieliśmy, że hike nie jest opcją a koniecznością. Nie można przecież nie iść na duży hike przez 3 miesiące...sami nie rozumiemy jak mogliśmy do tego dopuścić. Tak więc pojechaliśmy do Adirondack, bo te góry zawsze mają dla nas jakieś niespodzianki. Ciekawe co przygotowały tym razem.
Zima nie jest najlepsza w tym roku więc nie spodziewaliśmy się wiele śniegu na szlakach. Będąc jednak przezornym postanowiliśmy wybrać średnio długi szlak i poszliśmy na szczyt Phelps.
Szczyt Phelps ma 4160 ft. i prowadzi na niego szlak długości 4.5 mili w każdą stronę. Szlak ten po części pokrywa się ze szlakiem na Mt. Marcy (najwyższy szczyt w stanie NY). Dopiero po ok. 3 milach szlak na Phelps odbija w lewo i wtedy zaczyna się prawdziwa wspinaczka.
Hike ten jak już wspomniałam, należy do średnio trudnych więc nie spieszyliśmy się, aż tak bardzo z wyjściem i postanowiliśmy naładować kalorie i zjeść śniadanko w lokalnej knajpce w Lake Placid.
I tak po wypiciu kawki i zjedzeniu bagla wyruszyliśmy w górki. Byliśmy w szoku jak dużo ludzi poszło dziś w góry. Pogoda zapowiadała się super, ale ilość aut na parkingu i tak nas zaskoczyła. Jednak to co naprawdę wywołało wrażenie na Darku to ilość ludzi z dużymi plecakami. Wielkość plecaków zdecydowanie świadczyła, że nie planują wrócić na noc do cywilizacji. Później spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy do plecaków mieli przymocowane narty. Podobno zjeżdżali ze szczytu Marcy....hmmm...oni muszą kochać narciarstwo.
Pierwsze dwie mile do Marcy Dam to po części spacerek w lesie. Teren miejscami idzie do góry, czasem w dół ale nie ma wielkich różnic wysokości a trasa w ogóle nie jest techniczna. Szliśmy jednak po zamarzniętym błocie więc raczki były przydatne...wiedzieliśmy też, że w ciągu dnia to wszystko się roztopi i droga powrotna będzie w dużym błocie.
Ale póki co szybko pokonaliśmy pierwsze dwie mile i już po godzinie byliśmy przyz tamie Marcy. Piękne słoneczko, piękne góry i dużo ludzi wylegujących się w słoneczku albo maszerujących dalej.
Kolejną milę zaczęliśmy się stopniowo podnosić. Nadal nachylenie nie było duże ale coraz więcej na trasie było wystających kamieni. Ten odcinek szedł północno-wschodnim zboczem więc dużo częściej pojawiały się płaty lodu. Tylko miejscami gdzie słoneczko dochodziło było błotko.
I takim sposobem doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Od rozgałęzienia do szczytu została nam tylko mila ale musieliśmy się podnieść prawie 1500 ft. Czyli tu już będzie ostro do góry. I nie rozczarowaliśmy się. Szlak na pewno nas nie rozpieszczał i prowadził prosto do góry. Im wyżej tym więcej lodu pojawiało się na naszym szlaku. Pomimo, że po bokach, po lasach nie było już śniegu to na szlaku były lodowce. Pewnie ludzie chodząc w zimie ubili śnieg i teraz on się trudniej topi. Momentami żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą raków ale jakoś przy pomocy raczków i drzew pospinaliśmy się na górę.
Śmialiśmy się nawet, że czujemy się jakbyśmy chodzili po lodowcach. Z tą małą różnicą, że tu nie ma szczelin lodowcowych a my nie mamy sprzętu na lodowce. Tak to jest....nigdy nie wolno przeceniać Adirondack. Jak już wspominałam te góry zawsze mają jakąś niespodziankę przygotowaną. Tym razem były to oblodzone, prawie pionowe skały przed którymi stajesz i myślisz....hmmm.....co teraz. Ten moment hiku jest najlepszy. Po pierwsze musisz troszeczkę pomyśleć, jak to zrobić. Po drugie masz idealne rozciąganie. A po trzecie jak to zrobisz to mówisz...”muszę się za to napić” i sięgasz po rurkę do wody.
Każda wspinaczka kończy się nagrodą. Sam hike i droga jest „nagrodą” ale jak stajesz na szczycie i widzisz ten przepiękny widok to wiesz, że jesteś we właściwym miejscu, że właśnie tu należysz i to jest twoje miejsce. My mieliśmy szczęście i pogoda nam idealnie dopisała. Przepiękny słoneczny dzień. Tak więc widok był niesamowity i spędziliśmy prawie godzinę na szczycie tak po prostu siedząc i relaksując się.
Phelps należy do czterdziestu sześciu najwyższych szczytów w Adirondack. Jest on naszym dwudziestym pierwszym szczytem. Jeszcze dwie górki i będziemy w połowie ich zdobywania! Ubywa, ubywa... Jak zdobędziemy wszystkie czterdzieści sześć, to będziemy należeć do elitarnego klubu 46-er. Nie jest łatwo wszystkie zdobyć, zwłaszcza, że na niektóre musisz wyjść zimą, a na niektóre nie ma szlaków i musisz dobrze mieć opanowaną nawigację.
Po ilości samochodów na parkingu wiedzieliśmy, że będzie dużo ludzi w górach ale szczerze nie spodziewałam się, że tak dużo wybierze szczyt Phelps. Większość ludzi uderza na Marcy bo kto nie chciałby zdobyć najwyższy szczyt w stanie Nowy Jork. A tu zdziwienie. Na naszej trasie spokojnie spotkaliśmy 25 ludzi. Pewnie, każdy pomyślał, że marnować taki dzień na siedzenie w domu to grzech.
Przyszedł w końcu czas powrotu. Po oblodzonych skałach chyba lepiej wychodzić do góry niż schodzić, ale jakoś daliśmy radę. Drzewka były naszymi najlepszymi przyjaciółmi, one sobie chyba nie zdają sprawy ile razy w życiu nam pomogły.
Po lodzie przyszedł czas na błotko....no bo tam gdzie słońce było wystarczająco mocne aby pokonać lód to powstało błoto. Najpierw staraliśmy się je omijać ale było to raczej nie realne i się poddaliśmy. Na szczęście nie udało nam się tym razem zakwalifikować do konkursu kto będzie miał bardziej brudny tyłek bo oboje dzielnie się trzymaliśmy i żadne z nas nie wpadło do błotka.....a byłoby wesoło bo błotko było zacne.
Tak więc w wybłoconych butach i nogawkach spodni po około 7h hiku dotarliśmy szczęśliwie do mazdy. Podobno idąc na parodniowy hike pytanie czy będziesz mieć odciski nie istnieje. Jest to tak oczywiste, że będziesz mieć, że właściwe pytanie brzmi: ile odcisków będziesz mieć. Po dzisiejszym hiku zrobiliśmy kolejne udoskonalenie tego pytania.....nie ważne ile ale ważne ile w jednym miejscu? Moje buciki miały dziś trochę humorzasty dzień i podarowały mi 3 odciski w jednym miejscu (jeden na drugim). Chyba przy takim obrocie spraw tenis który na jutro planowaliśmy odwołamy.
Wieczorkiem w hoteliku przepyszna kolacyjka (jagnięcina), winko no i padzioch....jakoś tak szybko nas zmogło do spania, że zaraz po kolacji poszliśmy do łóżka. Nie ma to jak długi spacerek na świeżym powietrzu.
W niedzielę planowaliśmy zagrać w tenisa ale zmieniliśmy plany i po pysznym śniadanku poszliśmy na spacerek wzdłuż rzeki Ausable. Śniadanie tradycyjnie zjedliśmy w Breakfast Club. Najlepsze miejsce na śniadanie w Lake Placid. Mają tam przepyszne jajka w stylu Benedykta.
Po takim obżarstwie poszliśmy na spacerek spalić trochę kalorii. Przy drodze 86 jest niepozorny parking „Flume Trail”, który jak się okazało oferuje dużo szlaków spacerowych. Można się przejść godzinkę wzdłuż rzeki albo wybrać trudniejsze szlaki i spędzić w lesie godziny wspinając się do góry.
Zdecydowanie fajna opcja na drugi, lżejszy dzień.
I tak spędziliśmy Wielką Niedzielę. Siedząc na kamieniu, podziwiając płynącą rzekę i piękne widoki. Wygrzewając się w słoneczku odpoczywaliśmy i planowaliśmy przyjechać tu znów za miesiąc, tym razem pewnie już pod namiot. Jednak Adirondack i Białe góry to zdecydowanie nasze ulubione lokalne górki. Mamy nadzieję, że wszyscy mieliście Wesołe, Pogodne i Słoneczne Święta bo tego Wam życzyliśmy z całego serca.
2016.03.12-13 Stratton i Okemo, VT
W tym tygodniu w NYC temperatura przekroczyła 20°C. Dla narciarzy oznacza to jedno – końcówka sezonu, wiosenne narty. W sumie to u nas, na północnym-wschodzie niewiele śniegu spadło w tym sezonie, więc nie wiadomo czy nie jest to ostatni wyjazd na narty. Tak więc uzbrojeni w krem do opalania, okulary przeciwsłoneczne i grill zaatakowaliśmy Vermont.
Na sobotę zaplanowaliśmy Stratton, resort w którym nie byliśmy już parę lat. Kiedyś Stratton nazywany był Aspen wschodniego wybrzeża ze względu na wysokie ceny mieszkań, nowe wyciągi i idealnie ubijane trasy. Ale to już było. Teraz Stratton nie ma już ogrzewanych chodników, wyciągi są już ponad 10 letnie, a dbanie o trasy też ma wiele do życzenia.
Wiem, że w tym sezonie jest mało śniegu, ale w niedzielę jeździłem w Okemo gdzie trasy były dużo lepsze. Nie tracąc czasu uderzyłem na szczyt, bo wiedziałem, że od południa będzie się już dość ciężko jeździć. Ludzi nawet było trochę, ale zaletą jeżdżenia samemu jest to, że można wchodzić poza kolejką i nie tracić czasu na stanie w niej. Było słonecznie, ciepło, z lekkim wiatrem a śniegu ubywało z każdą godziną.
Rano się nawet jeździło OK. Śnieg na trasach nie był jeszcze rozjeżdżony. Można było carvingiem szybko zlatywać i odpoczywać na krzesełkach opalając się.
Jak nasi znajomi koło południa do nas dotarli, to już niestety warunki nie były takie fajne. Narciarze zeskrobali śnieg z tras więc lód był wszędzie. Porobiły się też duże, mokre muldy co dodatkowo utrudniało jazdę. Około trzeciej po południu nogi powiedziały, że wystarczy tej zabawy i trzeba odpocząć przy grillu w hotelu. Tak też uczyniliśmy i relaksowaliśmy się cały wieczór w miłym towarzystwie zajadając przepyszną kolację.
Niedziela - Okemo
Ten resort jest już nam bardzo znany. Jeździmy tam często, bo widać, że gospodarze o niego dbają i ciągle inwestują w nowe technologie.
Niestety nie było pierwszego krzesełka, bo ktoś kiedyś wymyślił zmianę czasu na czas letni. I to nas zaatakowało dziś rano. Z lekkim opóźnieniem, ale pełen sił wyruszyłem podbijać Okemo. Trasy narciarskie były znacznie lepiej przygotowane niż wczoraj w Stratton. Znajdowało się na nich więcej śniegu, który nawet skutecznie przykrywał lód i kamienie.
W Okemo odbywały się jakieś zawody, więc dużo ludzi była w głównej części góry. Pojechałem do South Face gdzie prawie nikogo nie było. Śnieg był mokry, ale było go dużo i był fajnie przez ratraki ubity. Jeździłem tam aż do południa ciesząc się z super pogody, braku ludzi i dobrych warunków śnieżnych jak na ten okres. Na niektórych trasah widać jednak było potężne braki śniegu. Tam gdzie nie było sztucznego zaśnieżania, to wiosna już była na całego.
Później pojechałem do Jackson Gore gdzie warunki też były ok. Było już po 12, wiosenne muldy się pojawiały, ale były malutkie. Widać, że jak jest mało narciarzy to trasy o dobrej kondycji mogą nawet być do popołudnia. Tutaj też parę razy zjechałem i zacząłem się posuwać w kierunku głównej części, gdzie planowaliśmy zrobić wiosenny piknik na łonie natury.
Siedząc tak, zastanawialiśmy się czy to czasem nie będzie nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Za trzy tygodnie planujemy jeszcze jeden wyjazd na narty, ale po ilości śniegu jaka jest w górach, to różnie z tym może być. Jak rozmawiałem z lokalnymi na wyciągach to mówili, że nie pamiętają tak słabego sezonu narciarskiego. Opady śniegu były 4-5 razy mniejsze niż średnia roczna jaka jest w tym rejonie.
Dwa tygodnie temu we Francji narzekałem na nadmiar tego białego skarbu, a teraz narzekam na jego brak. Jakoś Matka Natura w tym sezonie „troszkę” to nierówno podzieliła. Obiecałem też sobie, że już nigdy więcej nie powiem, że jest go ZA DUŻO!!! Lepiej się męczyć z jego nadmiarem, niż patrzeć na trasy jak kwiatki rosną.
2016.02.28 Turyn, Włochy
Turyn lub Torino – jak kto woli – był pierwszą stolicą zjednoczonego państwa Włochy. Już w 1870 roku stolica została przeniesiona do Rzymu jednak Turyn zawsze pozostał stolicą kulturową i literacką. Co wam przypomina ta historia? Tak zgadliście....brzmi trochę jak Kraków. Podobnie jak Kraków, Turyn był kiedyś stolicą ale zapamiętany jest najbardziej z bohemy i całego światka kultury i nauki. Tak więc po tych znikomych informacjach trochę spodziewałam się czegoś na wzór Krakowa. I może częściowo można znaleźć podobieństwa ale tylko znikome.
Jako, że Turyn jest stolicą Piemontu to nie mogliśmy nie odwiedzić sławnych tam winiarni w Barolo i Barbaresco. Tak więc jak już wiecie sobotę spędziliśmy w winiarniach i do Turynu przyjechaliśmy dopiero wieczorem. Po przygodach w zeszłym roku z jeżdżeniem po wąskich europejskich uliczkach stwierdziliśmy, że nie ma co się pchać do samego centrum samochodem i wzięliśmy hotel poza starym miastem. Tak więc w sobotę wieczorem przyjechaliśmy do Turynu ale przygodę z tym miastem dopiero zaczęliśmy w niedzielę.
Turyn jest słynny z czekolady, kawiarni i kawy...no i jeszcze z Całunu Turyńskiego. O ile całun jest ciężko zobaczyć bo wystawiany jest tylko na specjalne okazje o tyle kawiarnie można znaleźć na każdym kroku. Początkowo nas to ekscytowało ale potem jak przyszła pora lunchu i nie mogliśmy znaleźć nic otwartego poza sklepami z ciastkami to już przestało nas fascynować. Tak więc zwiedzanie rozpoczęliśmy od kościoła „Santuario Della Consolata”. Kościół piękny....byliśmy tylko w tym jednym kościele więc ciężko nam stwierdzić czy najładniejszy.
Zaraz na przeciwko kościoła jest kawiarnia – mówiłam, że one są wszędzie. Jak powiedziałam Darkowi, że tam mamy iść to najpierw się zaczął śmiać a potem grzecznie stanął w kolejce. Normalnie nie lubimy chodzić po miejscach gdzie są kolejki. Ale skoro Caffe Al Bicerin jest pierwszym miejscem, które zaczęło serwować ich popularny napój to nie mogliśmy przejść obojętnie obok tego miejsca. Bicerin to tradycyjny napój wymyślony w Turynie. Jest to gorąca gorzka czekolada z kawą espresso i bitą śmietaną. Bardzo dobre. Z początku obawiałam się, że będzie za słodka ale okazała się idealna. Dla Darka może nawet była za mało słodka.
Na szczęście jest to tylko kawiarnia więc ludzie nie przesiadują tu godzinami więc udało nam się dostać stolik w miarę szybko. Kawiarnia powstała w 1763 jako sklep z kawą i czekoladami. Później około 1800 roku został zmieniony wystrój i powstała kafejka, którą znamy do dziś. Pomimo, że menu jest dość obszerne to większość ludzi pije wspomniany już Bicerin. Podejrzewam, że teraz jest to miejsce bardziej turystyczne i ludzie nie przesiadują tu godzinami. Dziesiątki lat temu było całkiem inaczej. Śmietanka towarzyska, znawcy literatury, pisarze i inni filozofowie wysiadywali tu godzinami tworząc i rozmawiając. Do najsłynniejszych gości należał Aleksander Dumas, Puccini i Nitzsche.
Kawa zdecydowanie dała nam dodatkowej energii i ruszyliśmy zwiedzać miasto. Samo stare miasto / centrum nie jest za duże. Można spokojnie je przejść wzdłuż i wszerz w jeden dzień. Było poza sezonem i pogoda nie dopisywała więc nie było tłumów na ulicach.....w sezonie musi tu być ich bardzo dużo. Przecież miasto z tak obszerną historią każdy chce zobaczyć.
Na nas to miasto wywarło mieszane uczucie. Mamy wrażenie, że nie do końca potrafi się odnaleźć. Miasto to chce być tak duże i popularne jak Rzym czy Mediolan a z drugiej strony jest małe i przypomina bardziej Aostę czy Bergamo. Tak więc zgubił już urok małego miasteczka a nie dorosło jeszcze do bycia wielkim miastem.
Turyn słynie z dużej ilość muzeów, placów (plazza) i oczywiście fabryki Fiata. W Turynie znajduje się największe muzeum Egiptu (poza Kairem). My jednak woleliśmy poznać bardziej Włochy więc postanowiliśmy się wybrać do muzeum motoryzacji. Muzeum to jest na obrzeżach starego miasta więc aby tam dojechać musieliśmy wsiąść metro. I tu zaskoczenie....o ile budynki w starym mieście są pomalowane w jakieś niechlujne graffiti o tyle metro wygrywa swoją czystością. Widać, że jest ono nowe (powstało w 2006 roku) i nowoczesne. Co prawda póki co ma tylko jedną linię ale jest ona sterowana komputerowo więc pociągi jeżdżą płynnie i punktualnie.
Po Nowojorskim metrze byliśmy w szoku jak czyste jest ich metro. Oczywiście perony są zamykane więc nie ma dostępu do torów. Zdecydowanie ułatwia to utrzymanie czystości na torach. Nie ma śmieci na torach, które łatwo się palą. Nie ma wypadków i opóźnień. A do tego w lecie stacje mogą być klimatyzowane....same plusy.
Muzeum motoryzacji bardzo nam się podobało. Są to 3 piętra pokazujące całą historię produkcji samochodów. Idzie się wzdłuż linii czasu oglądając jak zmieniało się podejście do motoryzacji, jak zmieniało się projektowanie auta i jak historia i różne wydarzenia sprawiały, że samochody rozwijały się w takim a nie innym kierunku. Szczególnie widać to podczas wojny kiedy to delikatne, królewskie (prawie karety) samochody przemieniły się w duże samochody, które poradzą sobie z każdą drogą...tak teraz znamy je jako Jeep.
Udało nam się nawet spotkać starego dobrego trabanta, który miał jeszcze naklejkę z ubezpieczenia Warta i pisało na niej po polsku. Widać, że ten eksponat odkupili od jakiegoś polskiego kolekcjonera.
W muzeum można spędzić godziny i nawet się nie czuje kiedy czas leci. Za każdym rogiem pojawia się jakiś ciekawy okaz i historia powstania. Zdecydowanie fajnie było zobaczyć całą historię motoryzacji ale to co nas zaskoczyła to przyszłość. A może nie doszła przyszłość. Czy wiedzieliście, że pierwsze samochody elektryczne były już w latach 90' tych?
A samochody na baterie słoneczne? Też już stworzyli. Coś co nam się wydaje realną przyszłością okazuje się dość świeżą przeszłością.
Muzeum nie zapomina też o ludziach, zarówno tych co tworzyli jak i tych którzy pokazują non-stop na co stać te maszyny. Mówię tu oczywiście o Formule 1.
Prawie pół piętra poświęcone jest temu sportowi. Można dowiedzieć się więcej o kierowcach i ich samochodach.
Tak więc muzeum zdecydowanie polecamy, zresztą jak całe miasto. Wiedząc, że dużo europejskich miast najlepiej wygląda nocą to wróciliśmy do centrum aby jeszcze pochodzić, zjeść jakąś kolację i poczekać do zmierzchu. Pochodziliśmy po mieście, odwiedziliśmy Porta Nuova, Piazza San Carlo, Piazza Castello i na koniec przeszliśmy się ulicą Via Po do Mole Antonelliana. Mole Antonelliana jest najwyższym budynkiem w Turynie, ma 167 m (550 ft) wysokości. Znajduje się tam muzeum filmu podobno również warte zobaczenia ale my już sobie odpuściliśmy jedno muzeum na dzień wystarczy.
Dzień ciągłego chodzenia sprawił, że zaczęliśmy dość intensywnie myśleć o jedzeniu. A tu niespodzianka....jedyna otwarta restauracja to McDonald. Upsss....... Jest dużo miejsc gdzie można usiąść ale wszystkie to ciastkarnie, cukiernie i inne kawiarnie. Co śmieszne one serwują alkohol. Z drugiej strony to fast foody, frytki i inne hamburgery. No nic, przekąsiliśmy szybkiego „szczura” i zdecydowaliśmy się na kolację w hotelu.
Turyn.....ciekawe miasto. Historycznie bardzo bogate, głównie ze względu na całun turyński jak i królewską historię. Miasto, które przeżyło bum w czasach rozwoju motoryzacji. Niestety Włochy podupadły w produkcji samochodów i zostały zepchane na dalszy plan. Aktualnie miasto ma duży potencjał i myślę, że za parę lat się odnajdzie i stanie się kolejnym pięknym europejskim miastem z bogatą historią i przepiękną architekturą.