Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2016.02.27 Barolo i Barbaresco, Włochy
Tak jak wczoraj Ilonka opisała, pożegnanie z Meribel było długie i intensywne. Jak dzisiaj o 5:30 rano dzwonił budzik to nam się naprawdę nie chciało wstawać. Wyznając zasadę, że na wakacjach nie wolno się wylegiwać tylko zwiedzać, to mieliśmy już zarezerwowane pierwsze spotkanie z właścicielem winiarni w Piemont we Włoszech na 11 rano. Czas jaki jest potrzebny żeby tam się dostać to około 4 godziny samochodem. Właściciele pensjonatu nawet nie chcieli słyszeć, że wyjedziemy od nich głodni, już powstawali razem z nami i przygotowali nam pożegnalne śniadanie. Croissanty oczywiście. Bardzo miło z ich strony. Są to ludzie, którzy są tak zakochani w Meribel i swoim kraju, że nawet nie chcą słyszeć, że gdzie indziej może być ładniej albo lepiej. Francja jest najlepsza i koniec!!! A Meribel jest super położone górskie miasteczko w którym się najlepiej czują. Opowiadali nam trochę o tym miasteczku. Jest małe, mieszka około 2,000 ludzi, a na zimę liczba ta się podnosi do 40,000 ludzi i jest wypełnione po brzegi (po góry).
Około 7 rano wyjechaliśmy i po 20 minutach zjechaliśmy na dół gdzie przywitała nas wiosna. Wjechaliśmy na autostradę i udaliśmy się w stronę Włoch. Geograficzna granica przebiega w 13-to kilometrowym tunelu du Fréjus. Jest to czwarty co do długości tunel samochodowy w Europie, a dziesiąty na świecie.
Wjeżdżając do tunelu od strony francuskiej było ładne słoneczko i plus parę stopni. Po stronie włoskiej niespodzianka. Zima z dużymi opadami śniegu, które towarzyszyły nam przez wiele kilometrów, zanim nie zjechaliśmy niżej. Potem był już deszcz, który lał przez cały dzień. Myślałem, że w Piemont będzie cieplutko, chyba się jednak pomyliłem.
Mieliśmy umówione dwa spotkania w dwóch najsłynniejszych wioskach jakie produkują wina w Piedmont. Jedno w Barbaresco, a drugie w Barolo. Winiarnia Cascina Bruciata w Barbaresco była pierwsza na naszej liście. Francesco, który jest odpowiedzialny za produkcję win przywitał i oprowadził nas po wszystkich zakamarkach winiarni.
Ja go już wcześniej poznałem, jak był w moim sklepie w Nowym Yorku. Bardzo dobrze mówi po angielsku (pracował przez cztery lata w winiarni w Virginii), więc ze szczegółami opowiadał nam historię winiarni, a także sposób w jaki produkuje wina.
Wina dopiero produkują od 2000 roku. Wcześniej, przez ponad 100 lat mieli plantacje winogron ale je sprzedawali innym winiarnią. Aktualnie mają pola w wielu miejscach w Barbaresco, Langhe czy nawet Barolo. Francesco nam dokładnie tłumaczył jak bardzo miejsce z którego zbierasz owoce wpływa na jakość wina.
Oczywiście inne czynniki takie jak rodzaj gleby, kąt nachylenia i kierunek stoku, wyżej czy niżej na górce, ilość zebranych winogron, czas i temperatura w jakich się zbiera......mają również duży wpływ na jakość wina. Winiarnia jest mała, produkuje około 30,000 butelek wina rocznie. Stawiają na jakość, a nie na ilość. Parę ich win już testowałem w NY, ale wszystkie niestety nie wysyłają do Stanów. Dzisiaj mieliśmy okazję spróbować ich wszystkich produktów.
Francesco co chwilę otwierał kolejną butelkę, polewał i opowiadał. Z jaką energią i entuzjazmem on to wszystko robił widać było, że wina to jego życie i pasja. Zaczęliśmy od lekkich jak Barbera D'Alba czy Lange Nebbiolo, a skończyliśmy na Barbaresco Reserva. Niektóre wina były już dobre do picia, a niektóre jeszcze wymagały parę lat poleżenia w butelkach dla lepszego balansu, zmniejszenia cierpkości i pełniejszego (innego) smaku. Próbowaliśmy też bardzo lokalnych szczepów jak Freisa. Podobne do Nebiollo, lekki czerwony kolor i dużo tannins kiedy wino jest młode.
Tak można by godzinami siedzieć i gaworzyć, ale niestety o 14 godzinie mieliśmy kolejne spotkanie w innej wiosce, Barolo. Francesco ma być pod koniec roku w NY, więc na pewno się spotkamy i po testujemy nowych roczników win. Zakupiliśmy parę butelek i udaliśmy się w dalszą drogę.
W Barolo mieliśmy umówione spotkanie z właścicielem jednej z najlepszych winiarni z tego rejonu, z panem Enzo Brezza. Wina Brezza są słynne na całym świecie i produkowane od XVIIII wieku. Wizytę oczywiście rozpoczęliśmy od zwiedzania winiarni, która jest ponad trzy razy większa od Cascina Bruciata i produkuje około 100,000 butelek rocznie. Wydawało nam się to dużą liczbą, ale jak się później dowiedzieliśmy to nie jest to wysoki numer. Są winiarnie co produkują znacznie więcej.
Enzo na początku trochę był nieśmiały, ale później się rozkręcił jak zauważył, że my fajni jesteśmy, lubimy wina i coś tam na nich się znamy. Zaczął opowiadać nam ciekawostki i zaprowadzał coraz to w dalsze zakamarki piwniczek.
W końcu zaprowadził nas do swojego biura i powiedział, że teraz czas na coś przyjemnego, czyli testowanie jego produktów. Nie pamiętam ile dokładnie rodzajów win tam było, ale na pewno było ich kilkanaście.
Próbowaliśmy nawet białe wino (Chardonnay), co jest unikatowe w tych rejonach. Nie było to WOW wino, ale jeśli chodzi o cenę do jakości to dostało dużo punktów. Jak zwykle na początek zostaliśmy "poczęstowani" lekkimi winkami, jak Barbera czy Dolcetto. Potem poszły cięższe działa z Nebbiolo a skończyliśmy na Barolo. Właściciel może wszystko, więc "dokopał" się do Barolo Riserva, a nawet do Barolo z pojedynczych plantacji. Ale to były ciężkie działa. Po paru takich winach mieliśmy tak sucho w ustach, że dużo wody trzeba było pić. Wina z Barolo, jak i z większości winiarni w Piedmont wymagają jedzenia, żeby je w pełni dowartościować. Oczywiście znowu zakupiliśmy parę i miejmy nadzieję, że celnicy w NY nie będą się za bardzo czepiać, bo już tego trochę z nami leci. A zakupiliśmy najlepsze roczniki z ostatnich 15 lat. Ciężko jest je dostać w Stanach, a jak już są to duzo..$$$!!!
Posiedzieliśmy z Enzo, pogadaliśmy, jeszcze trochę innych winek znalazł i tak nam mile płynął czas. Włosi już o wiele mniej wina piją niż kilkadziesiąt lat temu. Konsumpcja win spadła prawie trzykrotnie. Dawniej to codziennie wino w domu było otwierane i każdy pił, nawet dzieci. Teraz jest trochę inaczej. Ceny win poszły w górę, gospodarka włoska nie stoi na najlepszym poziomie, więc mniej ludzi stać na codzienną butelkę. Ludzie mają mniej czasu na popołudniowy relaks przy winie, a jak mają czas to czasami sięgają po piwo, whisky czy inne alkohole. Azja zwiększyła konsumpcje win, więc Enzo rozpoczął eksportowanie jego produktu na ten największy kontynent. Także Stany stały się już trzecim co do wielkości konsumentem wina na świecie, więc producenci z Europy szukają tam rynku zbytu. Enzo mówił, że ma parę win w Stanach. Muszę poszukać ich i mieć je w sklepie. Są naprawdę dobre.
Oczywiście jak odjeżdżaliśmy od winiarni Brezza to dalej padał deszcz. Ponoć to dobrze dla tego rejonu, bo ostatnio było sucho, a to nie jest dobre dla winnic. Niestety zwiedzanie okolic w deszczu nie należy do przyjemności, więc udaliśmy się prosto do Turynu, do którego mieliśmy jakąś godzinkę. Miejmy nadzieję, że te opady deszczu, a w górach śniegu odpowiednio nawodnią glebę i rocznik 2016 w Piedmont będzie super rokiem i za parę lat (najwcześniej w 2022, a najlepiej w 2026 lub później) otworzymy jakieś Barolo z 2016 do pysznego steaku.
2016.02.26 Les 3 Vallees, Francja (dzień 7)
Ostatni dzień naszej przygody z Alpami. Tydzień temu w Sobotę wieczorem zajechaliśmy do tego nieznanego miejsca. Przez ten tydzień poznaliśmy je dość dobrze a nadal czeka nas dzisiejszy dzień. Jak już wcześniej pisałam na którymś blogu. Resort ten żyje w tygodniowych turnusach. Tu się nie przyjeżdża na weekend tylko na tydzień. Tak więc co piątek jest impreza na ulicy aby pożegnać ludzi wyjeżdżających....ciekawe co to będzie i co nas czeka. Wiedząc, że różnie może się skończyć nasz ostatni dzień, postanowiłam spakować nas rano i wyjechać w górki dopiero później. Tak więc Darek z samego rana korzystając ze słońca poszedł w górki. I tak opisuje swoje ostatnie szusowanie w alpejskim śniegu:
“Ostatni (szósty) dzień na nartach. W końcu się rozpogodziło i wyszło słońce. Przez sześć dni miałem dwa i pół dnia z ładną pogodą. To ponoć nie jest najgorzej jak na te tereny. Przez tydzień potrafi tu sypać cały czas i narciarz ani raz nie zobaczy słońca. W wysokich górach o dobrą pogodę może być ciężko. Częste opady, chmury, mgły, no i oczywiście wiatr.
Dziewiąta rano, a ja już na jednym z pierwszych krzesełek jadących na zachód, do Val Thorens. Krzesełka jadą tak szybko jak gondole, a nie trzeba nart ściągać, a w taką pogodę to przecież chyba nikt nie chce być zamknięty w pomieszczeniu.
Droga do najwyżej położonego resortu w Europie zajęła mi 1,5 h. To nie była byle jaka droga. Parę dni temu jak tu jechałem to prawie nic nie widziałem i byłem zmuszony jechać po trasach. Dzisiaj unikałem tras, bawiłem się w puchu, którego przez ostatnie cztery dni DUŻO tutaj nasypało.
Nogi za bardzo mnie nie lubiły za ten pomysł, ale od jutra im obiecałem, że będzie przerwa od nartek. Cisza, spokój, z dala od ludzi. Czasami jakiś inny zabłąkany narciarz przejeżdżał i jechał gdzie go narty niosły. Snowbordziści by pewnie mieli raj w takich warunkach, ale tutaj, jak i w innych europejskich resortach jest ich bardzo mało. Ponoć parę lat temu było ich więcej, ale widać, że moda na jedną deskę już odchodzi od Europy. W końcu po półtorej godziny jazdy od Meribel ukazał się Val Thorens. Zupełnie inaczej wygląda w słońcu niż jak go widziałem parę dni temu w chmurach.
Moim głównym celem dzisiejszej wyprawy nie był Val Thorens. Chciałem znaleźć czwartą dolinę w trzech dolinach. Gospodarze pensjonatu w którym mieszkamy, mi o niej powiedzieli. Z Val Thorens jeszcze musiałem wsiąść trzy wyciągi dalej na zachód. Im wyżej jechałem tym bardziej wiało. Tu chyba często wieje, bo nawet wyciągi mają przystosowane na duże wiatry.
Sypało przez cztery dni, teraz przyszedł wyż, więc przyciągnął ze sobą duże wiatry. Coś zawsze musi być żeby nie było za pięknie.
Jak zwykle ze szczytów są przepiękne widoki w każdym kierunku. Wielkie pola lodowcowe, a na nich parę śladów odważnych narciarzy, które znikały gdzieś w dolinach. Ja nie zważając na wiatr wjechałem do czwartej doliny. Zdziwiłem się, bo zaledwie po paru minutach jazdy wiatr zupełnie ustał i zrobiło się tak przyjemnie cieplutko.
Po śniegu widać było, że ta dolina jest bardziej nasłoneczniona. Śnieg był cięższy, bardziej podtopiony, co utrudniało zabawę poza trasami. Ludzi tutaj było znacznie mniej, widać, że nie każdy tu trafia. A powinien, bo są tutaj potężne pola do zabawy, a także długie trasy do szybkiego carvingu.
Bawiąc się na niebieskich i czerwonych trasach dostałem smsa od Ilonki, że Meribel szykuje się na imprezę pożegnalną wakacjowiczy. Z reguły ludzie tu przyjeżdżają na tydzień, od soboty do soboty, a dzisiaj jest piątek. Wiedząc, że do mojej wioski mam jeszcze dużo kilometrów zacząłem wracać. Przejeżdżając przez Val Thorens znowu zaczęło wiać na maxa, a jak wjechałem do naszej doliny to wiatr ustał. Wysoko położony resort ma też swoje minusy.”
Pogoda dziś była przepiękna i aż grzechem byłoby siedzieć w domku. Tak więc jak naszybciej po spakowaniu nas ruszyłam na spacerek po mieście a potem na szczyt La Saulire. Tam sobie troszkę połaziłam, posiedziałam i popodziwiałam widoki. Widać, że każdemu pogoda się udzieliła i panował bardziej nastrój spring skiing. Dużo ludzi też się poprzebierało w wygodne i mniej wygodne kostiumy.
Pomimo, że Darek był na drugim końcu resortu i spotkać mieliśmy się dopiero za jakieś 2h to ja nie miałam za dużo czasu. Już o 1:30 w słynnej knajpie na stoku jest „przedstawienie”. La Folie Douce – jest restauracją/barem/klubem położonym przy trasie i środkowej stacji wyciągu Saulire. Około południa miejsce to jest przystanią na lunch. Potem jest „teatrzyk” czyli grupa tancerzy przy pomocy modern dance przedstawia jakąś historię. Trwa to około 30 minut a potem kolejne 30 minut przerwy i drugie przedstawienie.
Wiedząc, że im póżniej tym więcej będzie ludzi chciałam zobaczyć ten show jak najwcześniej. I rzeczywiście się opłacało. Zespół super tańczył, zmieniał choreografię, kostiumy, piosenki non-stop. Ogólnie bardzo mi się podobało i pomału się rozkręcałam do imprezy.
Ludzie nadal głównie jedli więc sala aż tak nie szalała. Sama knajpa wywarła na mnie dwojakie wrażenie. Z jednej strony duży fajny lokal położony w idealnym miejscu. Muzyka może trochę dla młodszych i bardziej techno ale miała też dobre momenty. To co mi się nie spodobało to po pierwsze część i to dość duża jest przeznaczona na jedzenie ale pomimo to ludzie przychodzą tu z dziećmi na lunche i zajmują miejsca przy barze. Po drugie nawet szkółki tu przychodzą. A po trzecie, jest część wydzielona dla VIP. Pewnie stolik tam się dostaje jak się uiści małą opłatę. No może nie taką małą bo widziałam jak nieśli tam wanne szampana. To jeszcze jest OK....ale troszkę śmiesznie się patrzyło na tych bogaczy. Tak więc ta knajpa chce być wszystkim. A jak wiadomo jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego.
Tak wiec nie mogąc znaleźć miejsca siedzącego, po przedstawieniu poszłam znów na trasy podziwiać widoki i latających paralotniarzy. Było jakoś tak przyjemniej. Muzyka i tak dolatywała z knajpy a ja mogłam się delektować widokiem.
W końcu Darek też wydostał się z Val Thorens i dołączył do mnie na lunch. Z wczorajszego dnia zostało nam dużo serów więc nie zastanawiając się długo zdecydowaliśmy się na piknik zamiast przepłacać w knajpie za odgrzewaną pizzę. Tak więc Darek dojechał do mnie na stok i oboje podziwialiśmy widoki i paralotniarzy (dziś latali w kółko), zajadaliśmy serki i piliśmy winko. A w tle nadal grała muzyka z La Folie Douce.
Jak to się mówi...nie możesz mieć opinii dopóki czegoś nie spróbujesz / nie zobaczysz. Tak więc wróciliśmy na chwilkę (i to naprawdę była chwilka) do La Folie Douce. Tym razem impreza się rozkręciła na dobre.
Ludzie już tańczyli na stołach, obsługa lała szampana na prawo i lewo a zespół, który wcześniej robił show teraz tańczył na balkonach czy barze. Muzyka super.....tłum ludzi niesamowity ale nadal część restauracyjna pozostała częścią restauracyjną. Żeby kupić piwo to trzeba stać w mega kolejkach. Tak więc trochę się zdziwiłam na czym oni robią kasę? Jak byliśmy rok temu w „kurczaku” w Zermatt to też impreza była super ale kelnerzy się uwijali, żeby sprzedać jak najwięcej i każdy miał drinka w ręce. Tu jednak więcej ludzi się bawiło przy samej muzyce. Może tak dużo płacą im VIP za kanapy, że reszta tłumu to tylko dodatek, żeby coś się działo....hmmm....
Ok. 16 godzinie powiedzieli „do widzenia Courchevele”. O ile ludzie z Meribel mogą spokojnie zjechać na dół nawet jak zamkną wyciągi to ludzie z Courchevele są troszkę uzależnieni od wyciągów i musieli się zmywać. Zdecydowanie ubyło ludzi w barze ale my i tak postanowiliśmy zjechać do miasteczka. Jakoś klub ten nie zachęcał nas do zostania.
Woleliśmy zjechać na dół i sprawdzić co tam się dzieje. Idąc w kierunku miasta słyszeliśmy jakąś muzykę. Darek nawet chciał wejść do dobrze znanego mu baru Barometer ale poszliśmy za dźwiękiem muzyki która skierowała nas na główny plac miasta. To tu jak się okazało był pożegnalny koncert. Zespół To The Sun fajnie grał a przy stoliku polewali grzane wino za darmo.
Byliśmy tam do końca. Nie przez wino ale przez muzykę. Naprawdę fajnie grali i aż się dziwiłam, że tak mało ludzi się bawi. Było dość dużo ludzi ale każdy stał z boku i bał się ruszyć. My za to prawie w pierwszym rzędzie bawiliśmy się wyśmienicie. Potem nawet zagadaliśmy z zespołem, który dziękował nam za przybycie. Zespół to mieszanka – Anglii, Szkocji i Francji. Ciekawe połączenie. Mówili, że dziś już więcej nie grają tylko idą świętować urodziny jednego z członków zespołu. Mówili nawet gdzie idą ale jakoś do nich nie dołączyliśmy.
Dla nas przyszedł czas na kolację. Na pożegnanie chcieliśmy jeszcze raz zjeść Raclette. Tak więc uderzyliśmy do dobrze nam znanej restauracji La Galette. I tu niespodzianka. Wchodzimy, dostajemy fajny stolik podchodzi kelnerka, która parę dni temu nas obsługiwała i mówi „Wy daliście opinię na TripAdvisor?”. Uppsss....no to nieźle pomyśleliśmy i oczywiście potwierdziliśmy. Trochę zdziwieni, że nas skojarzyła. No tak stajemy się sławni. Potem całą kolację się zastanawialiśmy co myśmy właściwie napisali w tej recenzji. Wiedzieliśmy, że dobrze ale ciekawiło nas jak bardzo chwaliliśmy kelnerkę. Chyba jednak im się spodobała recenzja bo nie dość, że dostaliśmy największy kawał sera i dużo więcej dobrych wędlin to jeszcze na koniec pani przyniosła nam po kieliszku jakiegoś lokalnego alkoholu...nie był najlepszy ale liczy się gest.
Ser był jak zwykle przepyszny i już tym razem wiedzieliśmy, że objemy się serem na maksa więc zamiast piwa które tylko nas zapełni wzięliśmy winko, znane nam już Chateauneuf Du Pape. Za wino to w restauracji zapłaciliśmy 60 EUR dla porównania tyle kosztuje w sklepie w NY, a za połowę tego można kupić butelkę w sklepie w Meribel. Wino nam to tak bardzo zasmakowało, że jedna butelka leci z nami do domu.
Wieczór skończyliśmy w Barometrze (Barometer). Parę dni temu Darek chciał wyjść z tamtąd ze szklanką ale przekonałam go żeby się spytał ile kosztuje i w końcu kupił ją za 5 EUR. Dzięki temu mogliśmy spokojnie wrócić tam i jak się okazało tu też nas pamiętali. A im jeszcze nie daliśmy oceny na TripAdvisor. Hmmm....chyba jednak jesteśmy unikatowi. Skoro już nas poznali to nie mogło się obyć bez rozmowy z właścicielem. Jak się okazało jest on Anglikiem, który pół roku jest w Meribel gdzie zarabia pieniądze a potem leci na pół roku do Californi ją wydawać.....to się nazywa życie.
I takim o to sposobem pożegnaliśmy Meribel. Żegnaliśmy cały czas mając buty narciarskie na nogach i raki w plecaku. Resort niesamowity. Ogromne tereny do jeźdżenia na nartach. Nie ma szans, żebyś się nudził i jeździł tymi samymi trasami. Widać miejscami przepych a miejscami ludzi, którzy mają swoje kanapki na lunch bo oszczędzają, żeby tylko móc jeździć po tych wspaniałych terenach. Zdziwiła mnie ilość Anglików i Rosjan. Rosjan się totalnie nie spodziewałam, Anglików nie spodziewałam się tak dużo jako właścicieli i pracowaników barów. Meribel zdecydowanie polecam jako bazę noclegową. Nie mieliśmy ski-in / ski-out ale autobusy jeździły w miarę często a na nogach też nie było daleko. Mieszkaliśmy u Pani na kwaterach prywatnych więc poznaliśmy prawdziwą Francuską gościnność. Może czasami mieliśmy dość croissantów, które codziennie dostawaliśmy na śniadanie albo pytań za każdym razem jak wracaliśmy do domu:
„So how was it? What did you do?” / „To jak było? Co robiliście?”
Ale Pani poprostu starała się być miła a my nie powinniśmy narzekać bo zawsze mówimy, że trzeba być otwartym na kulturę innych i starać się jak najwięcej rzeczy robić jak lokalni. Więc zajadaliśmy codziennie croissanty marząc o prawdziwej jajecznicy.
2016.02.25 Les 3 Vallees, Francja (dzień 6)
Czy może być za dużo śniegu? Ci z Was którzy nie lubią nart czy innych sportów zimowych pewnie stwierdzą, że oczywiście. Ale czy narciarz może stwierdzić, że jest za dużo śniegu? Chyba dziś właśnie nastąpił taki dzień, że pytanie to mocno chodziło nam po głowie....zarówno mojej jak i Darka. Całe wschodnie wybrzeże w stanach modli się o śnieg a tu sypie non-stop już od paru dni. W takiej Japonii to chyba musi w ogóle sypać od Świąt do lutego non-stop.
To jak znajomi z NY...mamy przywieść trochę śniegu w walizkach ;)
My się jednak nie poddawaliśmy i ruszylismy w drogę, odkrywać kolejne zakątki tego ogromnego resortu. Ja zrobiłam drugie podejście do słynnego resortu Courchevel. Z jednej strony myślałam, że po co będę tam jechać skoro markowe, drogie sklepy mam codziennie na 5 alei w NY ale z drugiej strony jak człowiek nie zobaczy to nie może mieć zdania...no więc pojechałam. Wzięłam największą gondolę, najbardziej wypasioną i pojechałam oglądać ten przepych.
Myślałam jeszcze zrobić jakiś hike ale pogoda nie wiele się zmieniła od wczoraj i dalej były duże mgły i słaba widoczność więc olałam hike. Ale wracając do rzeczy....Courchevel – szóste najdroższe miejsce na świecie pod kątem cen nieruchomości za metr kwadratowy. Średnia cena to 37tys EUR za metr kwadratowy. Tak – dobrze widzicie, w niektórych krajach można za to kupić mieszkanie a tu tylko metr kwadratowy. A my narzekamy, że mieszkania w NY są drogie. No to skoro miasto to przyciąga tak bogatą klientelę to nie może nie posiadać pięcio (czy sześcio) gwiazdkowych hoteli. No i oczywiście restauracji i sklepów największych projektantów mody. Resort ten posiada 11 hoteli pięciogwiazdkowych a także 2 hotele sześcio-gwiazdkowe. System 6 gwiazdek został wprowadzony we Francji dla hoteli pałacowych. W całej Francji 8 hoteli dostało to wyróżnienie z czego 2 znajdują się w Courchevel. Te pałace (6*) znajdują się w części Jardin Alpin do której już dziś nie dojechałam ale pewnie i tak hotele są tak ogrodzone, że nic się nie zobaczy.
Szczerze? Samo miasteczko nie wywarło na mnie żadnego WOW wrażenia. Jest podzielone na część tańszą ze “zwykłymi sklepami” jak Tommy Hilfighter i na tą bogatszą z Louis Vitton. Jak to bywa w takich sytuacjach większy nacisk jest położony na hotele, restauracje i sklepy a nie na wyciągi, trasy itp. Tak więc jeśli chodzi o bazę wyciągów to nawet bym powiedziała, że mają trochę stare i zdecydowanie nowsze i ładniejsze są u nas w Meribel. Nawet przy wyciągach nie ma map z trasami tylko są reklamy zegarków, samochodów i innych ekskluzywnych rzeczy.
A teraz się pewnie zastanowicie kto właściwie tam przyjeżdża. Na pewno dużo sławnych ludzi a poza tym....podobno dużo rosjan. Zwłaszcza w czasie ich świat (połowa stycznia). Rosjan tu rzeczywiście jest dużo. Śmiejemy się, że pierwszy język to angielski, drugi rosyjski a dopiero trzeci to francuski.
Teraz prawie pod sam koniec naszego pobytu tu mamy przekrój wszystkich miasteczek i zdecydowanie cieszymy się z naszego wyboru. Meribel. Nasze miasteczko, położone jest w centrum (środku) tego reosrtu. Tak więc zarówno można dojechać stąd do Courchevel jak i do Val Thorens. Nasze miasteczko upodobali sobie Anglicy więc i nie można narzekać na ilość młodych ludzi, barów i restauracji. Co nas dziwi to fakt, że w większości miejsc (tych tańszych) kelnerzy i barmani to anglicy. Że właściciel anglik to nas nie dziwi ale, że cała załoga to anglicy....hmm....wygląda, że przyjeżdżają na sezon i pracują tu. Do tego znają francuski....nadal w końcu francuzów się tu spotyka.
Inne miasteczka, niżej też nie mają najgorszego dojazdu do tras narciarskich i zdecydowanie są tańsze ale nie ma tam prawie życia i każdy jest zamknięty w swoim pokoiku. Przynajmniej takie miałam wrażenie dwa dni wcześniej w Les Allues ale mogę się mylić. Może po zmierzchu całe miasto się budzi.
Zawiedziona Courchevel postanowiłam wrócić do naszego miasteczka. Nie ma to jak małe własne podwórko. Poszwędałam się jeszcze tu i ówdzie, aż dołączył do mnie Darek i postanowiliśmy znów odwiedzić Meribar. Pomimo, że wczoraj kelnerki nie popisały się i obsługa była do kitu to ich żeberka tak ładnie wyglądały, że postanowiliśmy dać im drugą szansę. Dziś nawet nie było najgorzej. Nowe kelnerki, dużo milsze i szybsze.
Pogoda nie zachęcała nas do krzątania się po mieście więc odwiedziliśmy tylko jeszcze sklep z serami, zaopatrzyliśmy się na kolację w sery, wędlinki i wróciliśmy do naszego pokoiku. A tu czekała nas niespodzianka bo Pani przygotowała nam jaccuzi i mogliśmy się fajnie zrelaksować. No i oczywiście coś na poprawę nastroju...nie mogliśmy przejść obojętnie koło Macaroons.
No bo nie każdy miał taki lekki dzień jak ja...prawda Darek?
No tak, mój dzień znowu nie był łatwy. Znowu dużo śniegu i widoczność nie najlepsza. Nartki rozpocząłem od jeżdżenia w Meribel. Trochę już znam ten rejon, więc mapa schowana w kieszenie, a ja wyszukiwałem nowych terenów.
Poźniej przejechałem do Courchevel i tam też jechałem gdzie mnie narty poniosą. Mieliśmy z Ilonką tam zjeść lunch, ale jak się dowiedziałem, że to nie nasze klimaty to wróciłem do Meribel.
W całym Les 3 Vallees jest potężna ilość instruktorów, przewodników, zwłaszcza dla dzieci. Często i wszędzie ich się spotyka. Prywatnych i grupowych. Rodzice o 9 rano oddają swoje dzieci w ich ręce, a sami sobie szaleją po górkach aż do lunchu. Na lunch je zabierają do wcześniej zarezerwowanych restauracji i tam siedzą ze dwie godziny. Później już nie jeżdżą, bo to przecież nie ma już sensu. Z reguły rezerwuje się instruktora na cały tydzień, żeby on/ona widział postępy dzieci.
W Courchevel jest tego jeszcze więcej. Tam to prawie każde dziecko ma swojego instruktora. Ciekawe ile to kosztuje. Ale przecież to nie ma żadnego znaczenia jak się mieszka w Courchevel w pięciogwiazdkowych hotelach i co rok kupuje się nowy kombinezon narciarski a potem się go tam zostawia bo za rok już będzie niemodny....
2016.02.24 Les 3 Vallees, Francja (dzień 5)
Prognozy się sprawdziły. Dużo śniegu spadło. Chciałbym napisać ZA DUŻO...!!!! Ale przecież takie określenie dla narciarzy nie istnieje.
Oczywiście słońca dalej nie ma i raczej się nie zapowiada, że dzisiaj wyjdzie. Plan na dzisiaj? Oczywiście narty!!! Ale gdzie? Nogi już trochę narzekają na cały czas jeżdżenie po nieubitych trasach. Mimo, że ratraki całą noc ubijają to i tak jest taka ilość śniegu, że za chwilę robią się wszędzie muldy. Mgła i chmury też nie pomagają. Narciarze jeżdżą znacznie wolniej, częściej zakręcając i robią jeszcze większe muldy.
Dzisiaj postanowiłem pojechać do miasteczka Val Thorens. Jest to najwyżej położony resort narciarski w Europie, znajduje się na 2300 metrów. Odkładałem go na ładną pogodę, ale prognozy mówią, że słońca już mogę nie zobaczyć, a bardzo chciałem tam sobie parę razy zjechać. Ilonka niestety tam się nie wybiera, bo obliczyła, że z naszej wioski, Meribel, musi wziąć 12 różnego rodzaju wyciągów w każdą stronę żeby tam dojechać. Zajęło by jej to przynajmniej 2 godziny w każdym kierunku. Narciarze mają troszkę ułatwione zadanie, bo mogą znacznie więcej wyciągów używać. W sumie to i tak dopiero gdzieś po dwóch godzinach dojechałem do Val Thorens.
Nie spieszyłem się, więc nie wybrałem najkrótszej drogi tylko najciekawszą. Po drugie górne wyciągi były rano pozamykane. Za dużo śniegu spadło i zagrożenie lawinowe było wysokie. Patrol musiał ładunkami wybuchowymi trochę tych lawin spuścić na dół, żeby bezpiecznie w te rejony można było jechać. W sumie i tak nic nie było widać, ale przynajmniej mogłem więcej na nartkach pojeździć. W Les 3 Vallees to chyba żaden narciarz się nie wybiera w góry bez mapy tras. Jest tu tego tyle, że co chwilę są skrzyżowania tras. A w pogodzie jak dzisiaj, to na 100% się zgubisz.
Tak jak pisałem wcześniej, wioska jest wysoko położona, cała znajduje się powyżej górnej granicy lasów. Pomyślicie, super, wielkie otwarte tereny na białe szaleństwo. Tak, zgadza się, jest tam gdzie jeździć. Niestety są też minusy. Na górze są strome, popękane lodowce, więc raczej tam się nie da jeździć. Lasy chronią od lawin, a na otwartych terenach tony śniegu mogą lecieć znacznie szybciej niż narciarz potrafi uciec. Lasy też chronią od wiatrów, a im wyżej tym bardziej wieje. Na wiatry znaleźli sposób i pobudowali specjalne wyciągi które nawet w duże wichury mogą jechać. Wagoniki są na dwóch linach i są ze sobą połączone.
Koło południa dojechałem do Val Thorens. Klasyczny alpejski kurort. Dużo charakterystycznych górskich pensjonatów i hotelików. Na dole same bary i restauracje z dużymi tarasami do opalania. Wyciągi wyjeżdżają na ponad 3200m, skąd doświadczeni mogą dalej się wspinać nawet na 3500 metrów. Wszystko mają to co narciarz potrzebuje. Bardziej mi się ta wioska podoba niż Les Menuires, którą odwiedziłem wcześniej.
Dzisiaj pogoda nie była do opalania, więc wziąłem wyciąg Funitel Peclet i wyjechałem na ponad 3000 metrów, już pod sam lodowiec. Fajny wyciąg zbudowali. Gondola na dwóch linach, która mieści ponad 30 osób w każdym wagoniku, z tego ponad 20 osób może mieć miejsce siedzące.
Myślałem, że może wyjadę nad chmury. Znowu się pomyliłem, było jeszcze gorzej. Bardzo słaba widoczność i wiatr już był odczuwalny. Pomyślałem, że przecież nie ma złej pogody jak się jest na nartach. Jest dobra i bardzo dobra. Dzisiaj była tylko dobra, więc się zapakowałem na jakieś krzesełka co znalazłem po drodze i wyjechałem jeszcze wyżej.
Zdziwiło mnie, że prawie nikt tym wyciągiem nie jechał. Jak wysiadłem, to się dowiedziałem dlaczego. Na lewo był klif i znaki żeby nie iść bo się spadnie, a na prawo była czarna strzałka z napisem lodowiec. Nie dali mi wielkiego wyboru, udałem się na lodowiec. Było tyle śniegu, że żadnego lodowca nie widziałem. Bardzo stromą czarną trasą pomału zjechałem na dól. Dalej niestety była słaba widoczność, dopiero jak zjechałem do Val Thorens, to chmury odpuściły i mogłem jeszcze parę razy już z większą prędkością sobie zjechać.
Około 14 zacząłem wracać do Meribel. Wybrałem inne trasy i inne wyciągi żeby się nie powtarzać. Widoczność nawet się zrobiła OK, więc za godzinkę z hakiem byłem w rejonach mojej wioski.
Zmęczone nogi za bardzo daleko nie chciały iść, więc na après ski poszliśmy do Meribar gdzie przy piwku i Irish coffee Ilonka opowiedziała mi jak jej dzionek minął.
"Dzisiaj postanowiłam poszukać nowych tras i uderzyć w inną część miasta. Ogólnie nie mogę tu narzekać na brak tras do chodzenia. Jest ich dość dużo i są dobrze oznakowane bałwankami (trasy zimowe). Na trasach można tez spotkać dużo ludzi.
Jak już Darek wspominał w nocy sypnęło ostro śniegiem więc nie spodziewałam się ubitych tras. Mimo to zdecydowałam się dojść do końca miasteczka Meribel a dokładnie do miejsca Meribel Altiport. Do Altiport (lotnisko) prowadzi droga ale znacznie lepsza i przyjemniejsza jest droga przez las. Altiport leży wyżej niż Meribel Centrum więc trasa pięła się fajnie do góry.
Widoczność nie była najlepsza ale fajnie się szło ośnieżonym lasem. Nawet robiłam pierwsze ślady bo nikt przede mną tu nie szedł. Od czasu do czasu chmury się rozrzedzały i był ładny widok na dolinę Meribel.
Moja trasa szybko połączyła się z innymi trasami więc i ludzi przybyło. Każdy robił to co lubi. Jedni byli na nartach biegowych inni z dziećmi i sankami zjeżdżali w dół. Im bliżej Altiportu tym więcej ludzi przybywało. Wiadomo do Altiport dojedzie się autobusem a tam jest fajny park i dużo tras o różnym stopniu trudności.
Mi spacerek zajął jakieś 1.5h a że było cały czas pod górkę to troszkę się spociłam...tak spocona i troszkę zmarznięta jedyne o czym marzyłam to coś ciepłego....i tak padło na Meribar i Irish Coffee."
Obsługa w tym barze nie była najlepsza. Kelnerki ruszały się jak by cały dzień na nartach jeździły. Przenieśliśmy się do nas na balkon, gdzie serwis i trunki były znacznie lepsze.
2010 Chateauneuf du Pape z południowego Rhone Vallee idealnie pasował do nieustannie sypiącego śniegu. Właściciele pensjonatu polecali nam lokalne wina. Savoie, tak ten rejon się nazywa, mają OK wina, próbowaliśmy paru, ale jednak nie są tak dobre jak z Rhone czy z Bordeaux.
Dzisiejszy wieczór postanowiliśmy spędzić na zewnątrz. Wpierw udaliśmy się pod dolne stacje wyciągów, gdzie miasteczko organizowało imprezę.
Następnie w ruch poszła Ilonki lista i wylądowaliśmy w tradycyjnej francuskiej restauracji, La Flambee. Obowiązkowo na przystawkę musiały być ślimaki. Nawet udało nam się wygrzebać ze skorupek całe mięsko.
Na główne danie zamówiłem sobie oczywiście steak, a Ilonka lasagne. To w połączeniu z dobrym Bordeaux, Pauillac 2012, Baron Philipphe de Rothschild dało nam energii na jeszcze jedno miejsce. Po drodze do domu wstąpiliśmy do Barometer.
Dużo lanych piw, miła obsługa, ciekawy klimat. Podczas drogi do domu oczywiście lekko padający śnieżek umilał nam spacer.
2016.02.23 Les 3 Vallees, Francja (dzień 4)
Trzeci dzień na nartach. Pogoda na dzisiejszy dzień zapowiadała się różna. Niektórzy mówili, że może być w górach słońce, niektórzy, że chmury, że na dole deszcz albo mokry śnieg, a wyżej śnieg. Rano przy croissantach gospodarze powiedzieli, że pogoda jest nieprzewidywalna, ale że raczej nie będzie wiatru, więc wszystko powinno być otwarte. Doradzili mi też, żebym sobie odwiedził kolejną wioskę, Les Menuires. Tamten rejon też ma ciekawe tereny, a jest położony o 400 metrów wyżej, czyli śnieg będzie lepszy.
Rano w Meribel była duża mgła, ale nie padało. Byłem jednym z pierwszych ludzi na wyciągu, więc bardzo szybko wyjechałem na Roc de Fer, 2290m.
Tutaj było chłodniej, śnieg był lżejszy, bardziej puszysty, a przede wszystkim więcej go było. Widoczność niestety dalej była słaba. Chociaż już wyjechałem z mgły, to niestety dalej były chmury, które ograniczały widoczność. Mając dalej plan dojechania do Les Menuires ruszyłem przed siebie. Żeby tam się dostać to jeszcze duuuużo tras i wyciągów miałem do pokonania.
Tutaj, znacznie więcej spadło śniegu niż w dolinach. Jeszcze trasy nie były rozjeżdżone, można się było fajnie bawić. Niestety nie znam tych rejonów, więc wyjeżdżanie poza trasy wytyczone tyczkami musiałem ograniczać. Bałem się, że wpakuje się w jakieś urwiska i będę musiał dużo podchodzić w śniegu po kolana. Gęste chmury na maksa ograniczały widoczność, a przy stopniu 3 zagrożenia lawinowego (dzisiaj rano podnieśli z 2 na 3), trawersowanie terenów nie widząc co jest nad i pod tobą nie należy do mądrych decyzji.
Opady śniegu mają też swoje plusy. OK, rozumiem, każdy z nas lubi jeździć w słoneczku, ale przecież kiedyś ten śnieg musi spać. Najlepiej żeby sypało w nocy, a od rana było słoneczko, ale nasz świat niestety nie jest idealny i czasami (albo nawet cały tydzień) sypie w dzień. Nie ma tego złego co by na lepsze nie wyszło i w końcu mogłem moje szerokie nartki wykorzystać. Jeszcze mi dużo brakuje do idealnego fruwania w puchu, ale zdecydowanie szerokie nartki prowadzą mnie w tym kierunku. Znacznie wyżej jadę, nie zapadam się tak głęboko pod śnieg, co o wiele ułatwia zakręcanie.
W końcu dojechałem do Les Menuires. Miasteczko położone na wysokości 1850m. Jest mniejsze niż Meribel, a chyba ma więcej dużych hoteli. Nie do końca mi się spodobało. Nie ma takiego górskiego klimatu. W Meribel jest dużo fajnych pensjonatów, zabudowa ma górski styl, posiada wąskie uliczki z dużą ilością knajpeczek.
Les Menuires nie przyciągnęło mnie klimatem, więc przejechałem przez miasteczko na nartach (tak, wzdłuż dużych hoteli) i zaatakowałem zachodnie zbocza tej doliny. W 1992 roku w tych rejonach była olimpiada zimowa, wiec miałem zaszczyt przejechać się paroma olimpijskimi trasami. Paroma wyciągami wyjechałem na 2800 metrów z myślą, że może słońce zobaczę. Niestety nie, ale już było bardzo blisko.
Zjechałem w tej dolinie jeszcze parę razy, nawet czasami wyjeżdżając na 3000 metrów, ale niestety nad chmury nie wyjechałem. A szkoda, bo lubię oglądać biały ocean z ośnieżonymi wyspami. Robiło się coraz to gorzej, śnieg zaczął coraz to bardziej sypać, widoczność jeszcze zmalała, więc postanowiłem wrócić do Meribel i tam sobie jeszcze pare razy zjechać.
Warunki były ciężkie, dużo śniegu, wielkie muldy, słaba widoczność...... ratownicy górscy mieli pełne ręce roboty. Często się widziało jak kogoś zwozili. Ilonka już wróciła ze swojego hiku i wysłała namiary na bar gdzie na mnie czeka. Ja wiedząc, że po lunchu na pewno na nartki nie pójdę, zresztą była juz piętnasta, wyjechałem sobie na 3000 metrów i stamtąd pomalutku zjechałem do Meribel.
Do końca nie wiem jak to się stało w tej mgle, ale za pomocą węchu (GPS) udało mi się jakoś od tyłu na nartach dojechać do tego baru, który się znajdował w środku miasteczka. W końcu mogłem przy hamburgerze z lokalnych alpejskich krówek dowiedzieć się jak mojej żonie minął dzień.
"Ja dziś miałam małe opóźnienie wyjścia z domu. Chciałam trochę popracować więc dziś zaplanowałam luźny dzień. Jednak z planami jest tak, że zazwyczaj się nie spełniają. Tak więc około 10 rano się zebrałam i wyjechałam na sam szczyt z nadzieją zjechania drugą kolejką do Courchevele. I tu mój plan legł w gruzach. Po paru minutach czekania kolejka niestety nie przyjechała. Ale to nic....szybko wymyśliłam plan awaryjny.
Les Allues - mała wioska w której mieszka mniej niż 2000 ludzi. Jakoś mnie ciekawiło co tam jest, jak wygląda mała wioska francuska i dlaczego dojeżdża tam kolejka górska. Tak więc bez chwili zastanowienia wzięłam kolejkę i już po 15 minutach byłam w wiosce.
Wioska jest bardzo mała. Ma jeden sklep, ze dwie restauracje, bar, kościół i cmentarz. No i oczywiście punkt informacji. Standardowe małe uliczki i bardzo dużo kwater prywatnych. Widziałam więcej młodych ludzi....wiadomo tutaj noclegi są tańsze a też łatwo dojechać do stoków. Tak więc samo miasteczko mnie nie powaliło i jako drogę powrotną wybrałam hike przez wioski. Do Meribel z Les Allues idzie się ok. 1,5h ale większość pod górę (Super!). Szłam głównie przez wioski choć stosunkowo mało ulicami. Czasem trasa pokrywała się z ulicą ale w miarę możliwości widać było, że mam dedykowane trasy. Fajnie było się przejść przez jeszcze mniejsze wioski i zobaczyć ich zabudowę. To co mnie totalnie zaskoczyło to piece kamienne. Normalnie w centrum wioski mają tam piece w których zakładam, że robili chleb.
Hike był super, w deszczu a potem śniegu, cały czas pod górę ale zdecydowanie polecam. No i takim sposobem znalazłam się tu....trochę przemoczona, bardziej spocona i zdecydowanie spragniona picia."
Trochę nas zeszło u Scotta, więc po obiado/kolacji udaliśmy się do domu gdzie postanowiliśmy napisać bloga o dzisiejszym dniu i ewentualnie podjeść jakiś francuskich serków które zakupione wcześniej leżały sobie na balkonie. Cały wieczór śnieg sypał, czyli jutro w górach powinno być duuuuużoooooo puchu. Już się nie mogę doczekać!
2016.02.22 Les 3 Vallees, Francja (dzień 3)
Darek wczoraj rozpisał się dużo o nartkach. Nie dziwię się bo jest tu co opisywać, choć słowa pewnie nawet w połowie nie oddadzą tego co ten resort ma do zaoferowania. Dla narciarzy jest to raj na ziemi. Pomimo, że luty to szczyt sezonu nie czujesz tego, aż tak bardzo bo ludzie się rozjeżdżają po różnych zakątkach tych 3 dolin. Les 3 Vallees to również raj dla tych co dopiero uczą się jeździć na nartach, wolą spacery, łyżwy czy narty biegowe. Nie ma szans żeby ktokolwiek się tu nudził i nie mógł sobie znaleźć czegoś dla siebie.
Ja z tych wszystkich atrakcji wybrałam hiki. Nie ma to jak poszwędać się po górkach z aparatem i podziwiać widoki. Za 70 EUR można kupić kartę dla pieszych. Pozwala ona przez 6 dni korzystać z wyciągów co zdecydowanie ułatwia dostanie się w nawet najdalsze punkty. Stamtąd można już brać trasy bardzo lekkie albo stromsze, bardziej pod górkę. Może zdziwicie się dlaczego na 6 dni....tutaj chyba 90% ludzi przyjeżdża na tydzień. Bilety narciarskie jak i dla pieszych są głownie na 6 dni. Oczywiście można kupić na każdą ilość dni ale najlepsza oferta jak i największą popularność mają bilety 6 dniowe. Podobno najmniej ludzi na stokach jest w soboty – no tak tu przecież nie przyjeżdża się na weekend więc turnusy są najczęściej od soboty do soboty. Dlatego lokalni najwięcej jeżdżą w sobotę.
Dziś nie zapowiadali dobrej pogody. Słoneczko chowało się non-stop za chmurami a prognozy pogody straszyły nawet deszczem już od 12 w południe. My się jednak nie wystraszyliśmy i nie tracąc czasu wzieliśmy rano autobus, żeby już o 9:10 siedzieć w gondoli na sam szczyt Saulire. Na szczycie było zdecydowanie chłodniej ale jeszcze nie najgorzej. Wiatr i widoczność były znośne więc każde z nas poszło/pojechało w swoją stronę. Ja uderzyłam do Meribel Mottaret, żeby zrobić hike w parku Reserve Naturelle Plan de Tueda.
Do parku wchodzi się z miasteczka Meribel Mottaret. Park musi być przepiękny latem kiedy to wszystko się zieleni. W ziemie też ma swój urok i muszę przyznać, że spodziewałam się mniejszej ilości ludzi. Tak, że nie wyobrażam sobie ile tu musi być ludzi latem. W parku teoretycznie nie można jeździć na nartach ani deskach (ma to sens bo jest on dość płaski). Piszę teoretycznie bo jak wyszłam troszkę pod górkę to spotkałam jakiś zabłąkanych narciarzy. Ciekawe czy wiedzą, że się wpakują w dość płaski teren później.
Po parku są dwie trasy, 3km do jeziora i spowrotem albo dłuższa 5km. Obie to kółeczko ale jak już wspominałam idzie się dość po płaskim. Dopiero w połowie można odbić w lewo i dojść do schroniska. W tym parku są dwa schroniska. Bliższe Refuge du Plan i dalsze Refuge du Saut. Niestety do schroniska du Saut nie udało mi się znaleźć drogi więc musiałam się tylko zadowolić wyjściem do schroniska du Plan.
Pogoda pomimo, że pochmurna była dość przyjemna na spacer. Było dość ciepło, w dolince nie wiało i nadal można było podziwiać piękne górki w okolicy z przepiękną Aiguille du Fruit. Szczyt ten ma 3048 m i rozdziela dolinę Meribel od doliny Courchevel. Może byłam trochę rozczarowana trasami bo spodziewałam się czegoś bardziej zaawansowanego ale i tak było przyjemnie się poszwędać.
Tak więc połaziłam, poszwędałam się, pozaglądałam w każdy kącik i szukałam zwierzątek ale niestety nie miałam szczęścia. W tym samym czasie Darek nie zważając na pogodę szukał słońca w dolinie Courchevel.
"Wiedząc, że po południu na dole ma być deszcz, a wyżej w górach śnieg to pojechałem do Courchevel. Ta dolina słynie z drogich wiosek i ciekawych terenów narciarskich.
Schowałem mapę głęboko do kieszeni i jeździłem gdzie mnie narty poniosą. Trochę ubitymi, trochę po głębszym śniegu. Jak zjeżdżałem na dół to brałem kolejny wyciąg i dalej gdzieś w inne miejsca tej potężnej doliny.
Z ciekawostek muszę dodać, że spodobało mi się ich lotnisko położone wysoko w górach, a szczególnie pas startowy. Po raz pierwszy widziałem pas startowy pod tak dużym kątem. Ciekawie musi wyglądać jak tu coś ląduje albo startuje. Czekałem chwilkę, ale niestety nic nie chciało wylądować.
Pogoda zaczynała się zmieniać i wiatr się wzmagać. Wiedząc, że mają przyjść opady i wyżej w górach może być ciężko to postanowiłem wrócić do mojej doliny. Niestety było już za późno. Co podjeżdżałem do wyciągów żeby wyjechać na przełęcz to się dowiadywałem, że wyżej warunki są ciężkie i ze względu na potężny wiatr muszą je zamykać. Tak, spróbowałem szczęścia w paru wyciągach ale bez skutku. Na samym dole w Courchevel le Praz powiedzieli mi, że jeszcze jedna kolejka górska chodzi, ale nie wiedzą jak długo.
Żeby tam się dostać to musiałem wziąść dwie gondole i to mi zajęło jakieś pół godziny.
Udało się, Saulire jeszcze była czynna.
Oczywiście ilość ludzi jaka tam była sama mówiła za siebie. Chyba nie byłem jedyny co potrzebował się wydostać z tej doliny. Po jakiś 20 minutach stania wreszcie udało mi się wsiąść do chyba największej kolejki linowej jaką do tej pory jechałem. Nie liczyłem ludzi, ale spokojnie ich było ponad 200. Załadunek sześcioma drzwiami nawet nie wiele czasu im zajął i ruszyliśmy na przełęcz skąd mogłem zjechać do czekającej Ilonki. Kolejka jechała pomału ze względu na duży wiatr, ale i tak takiej dużej masy wiatr by tak łatwo nie mógł rozhuśtać. Zjazd na dół też mi chwilę zajął ze względu na warunki, ale już się nigdzie nie musiałem spieszyć."
Z Meribel Mottaret do Meribel zleciałam już dość szybko. Piszą, że trasa zajmie 50 minut i tyle mi zajęła wczoraj jak się bawiłam w robienie zdjęć paralotniarzy. Dziś natomiast nie było ani paralotniarzy, ani widoki się nie wiele zmieniły więc już po 30 minutach byłam z powrotem w Meribel gdzie dostałam od Darka SMS - “pozamykali wyciągi na górze i jestem trochę uwięziony w Corchevel ale się jakoś stąd wydostanę.”
I rzeczywiście wydostał się. Po pół godzinie był już na dole. Robiło się już późnawo i pogoda coraz bardziej straszyła deszczem. Zdecydowaliśmy więc iść na lunch. Tutaj lunch'e są głównie siedzące. Przy stolikach z kelnerami. Jednak to co nas najbardziej rozwaliło to jak Pani nam powiedziała, że jak nie mamy rezerwacji to tak z 30 minut musimy czekać na stolik. Za pierwszym razem nie załapaliśmy ale potem do nas doszło.....naprawdę jeźdżąc na nartach planujesz dokładnie kiedy będziesz jadł lunch i robisz sobie rezerwację? Czy tu nie chodzi bardziej o jeżdźenie na nartach a kiedy naprawdę zgłodniejesz albo się załamie pogoda to idziesz coś zjeść? Hmmm.....chyba to jest jednak trochę inny świat. Wczoraj właścicielka naszych kwater powiedziała nam, że dużo tu się kręci wokół szkółek narciarskich. I chyba jest w tym racja. Rano na 9:15 wszyscy jadą oddać dzieci do szkółek. Potem rodzice szaleją na trasach aż do lunchu kiedy to odbierają dzieciaki, jedzą i pewnie już do domku.
My nie chcieliśmy czekać na stolik 30 minut więc zdecydowaliśmy się wejść bardziej w miasteczko. Rzeczywiście, im dalej od wyciągów tym mniej ludzi w knajpach. Ale to chyba tak jest zazwyczaj wszędzie. Cały czas chodził nam po głowie Raclette, który widzieliśmy dzień wcześniej w restauracji La Galette. Raclette często robiłam w Polsce ale nie w taki sposób jak tu. Tutaj podgrzewają całą połowę sera aż się troszkę zapiecze i zrobi oleisty. Do tego oczywiście podają ziemniaki, wędliny i korniszony jako dopełnienie sera.
Ser był przepyszny. Idealnie się topił, troszkę przypiekał, można było sobie regulować czy się chce bardziej przypieczony czy ciekły. Fajna sprawa. Do tego wędlinki lokalne też były pyszne. Najedliśmy się serem jak nigdy w życiu i już wiedzieliśmy, że kolację możemy odpuścić. Ale serka zdecydowanie warto spróbować!
Zaczęło już dość ostro padać więc ruszyliśmy do domku. Na szczęście nie byliśmy daleko od domku i mogliśmy na nogach dojść. Normalnie musimy brać autobusy ale staramy się je omijać jak możemy. Spacerek z domku do wyciągów zajmuje ok. 15-20 minut co w butach narciarskich nie jest do końca fajne. Ale chyba jednak jest lepsze niż jazda autobusami. Niestety jak Francuzi coś zepsują to im to napewno wyjdzie. Autobusy wogóle nie są przystosowane dla narciarzy. Wyglądają jak autobusy wycieczkowe, maja super wygodne siedzenia ale ciężko w przejściu zmieścić się z nartami. Do tego siadać na tych siedzonkach jak masz narty i plecak jest super nie wygodne. Autobusy niby mają jeździć co 15 minut ale jakoś tego nie przestrzegają i jeżdżą jak im się podoba. No nic....nie jesteśmy w Szwajcarii gdzie wszystko jest na czas.
Wieczór spędziliśmy w domku. Odpoczywając, pijąc winko, podziwiając górki z balkonu, spadający śnieg (deszcz już zdążył się zamienić w śnieg) i nawet były fajerwerki. Tak więc kolejny przyjemny dzień sportu i odpoczynku.
2016.02.21 Les 3 Vallees, Francja (dzień 2)
Bonjour..... tymi słowami przywitali nas gospodarze pensjonatu rano na śniadanku. Na najważniejszym posiłku dnia byliśmy tylko my, fajnie, bo mogliśmy się od lokalnych dużo praktycznych rzeczy dowiedzieć. Zwłaszcza jak jeździć na nartach, żeby jak najwięcej wykorzystać dnia w górach. Główna rada jaką zapamiętałem, to żeby jechać za słońcem. Rano na wschodnich stokach, koło południa na północnych a później na zachodnich. Cały czas ma się oświetlone stoki, a po południu aż tak bardzo zachodnie ściany nie są podtopione. Kolejna rada to starać się nie być wszędzie w ciągu jednego dnia. Nie da się, Les 3 Vallées jest po prostu za duże. Mam 6 dni, są 3 doliny, matematyka jest prosta, dwa dni na każdą dolinę.
Śniadanie było ok, takie francuskie, na słodko. Dużo domowej roboty, jak np. jogurt, dżem, placek.... Mam nadzieję, że przez cały tydzień nie będę musiał jeść tych ich croissant'ów czy innych drożdżówek.
Spod naszego pensjonatu autobus w 5 minut zawiózł nas do głównej stacji wyciągów.
Byłem w lekkim szoku jak musiałem wybrać gdzie dalej jechać. Tyle gondol i wyciągów startujących z jednego miejsca to ja chyba nigdy nie widziałem. Ilonka poszła w swoje trasy, a ja pamiętając, że mam jechać za słońcem wziąłem Roc de Fer, następnie Olympic i już wyjechałem na 2290m.
Ale tu jest pięknie, widoki zapierające dech w piersiach. Odrazu widać kto turysta, a kto lokalny. Lokalny leci na dół, a turysta wyciąga wszystkie swoje zabawki, robi zdjęcia i kręci filmy.
W ramach aklimatyzacji na początek chciałem sobie parę razy zlecieć jakimiś ubijanymi trasami. Ale było super, zero lodu, dobrze przygotowane trasy, można się wcinać głęboko w zakręty. W połowie trasy się zatrzymałem i myślę, dlaczego mi jest tak gorąco, przecież jest zima i jestem wysoko...!!! No tak, ale w prostej lini do morza śródziemnego mam niecałe 200km i Monaco prawie stąd widać. "Troszkę" inny klimat niż w u nas na północno-wschodnim wybrzeżu Stanów. Musiałem zmienić rękawiczki na wiosenne, parę rzeczy ściągnąć z siebie, gogle zamienić na okulary i już prawie się poczułem jak lokalny.
Tak sobie jeździłem, posuwając się za słońcem, co jakiś czas się zatrzymywałem i jakieś fajne zdjęcia pstrykałem.
Les 3 Vallées ostatnio zainwestowały dużo kasy i powstawiali dużo ekspresowych wyciągów. Ponoć wcześniej tu były duże kolejki, tak nam przynajmniej opowiadał gospodarz pensjonatu, który jeździ tu już kilkadziesiąt lat. Mimo tego dalej musiałem czasami stać parę minut do wyciągu.
Nie ma tutaj takiego porządku jak jest w Stanach. Krzesełka są na sześć osób, a dalej po trzy, cztery osoby jadą do góry. Nie ma osoby która będzie stała i "dopełniała" krzesełka na maksa. Ludzie się wpychają, ale i tak biorą swoje krzesełko czy gondolę, mimo że wcześniejsze jedzie prawie puste. Myślę, że jakby ktoś pilnował tu porządku to pewnie nie było by żadnych kolejek.
Byłem już po paru zjazdach, nogi się rozgrzały, przyszedł czas na off pistes (poza trasami). Śniegu jest dużo w górach, ale już nie sypało parę dni i nie było takiego idealnego puchu. W ciągu dnia jest powyżej zera i śnieg jest mokry. Dalej można było fajnie się bawić, ale trochę ciężej robić zakręty niż w lekkim, suchym puchu. W dodatku wysokość też dawała się odczuć.
W między czasie Ilonka chodziła po miasteczku i po górkach szukając świstaków i innych atrakcji.
No i jak widać znalazła...może nie do końca ruchliwego ale na pewno największego jakiego świat widział. Tak więc mogliśmy koło 13 spotkać się na lunch. Ilonka wyjechała na górę i razem ruszyliśmy w poszukiwania restauracji.
Potem już razem wzięliśmy kolejną gondolę, Plattieres 3 (fajna, stara, malutka gondola na 4 osoby) i wyjechaliśmy na 3 Marches, 2704m.
Znajduje się tam przyjemna restauracja z przepięknym widokiem. Niestety po otwarciu menu jakoś przestało nam się już tutaj podobać. Ceny były kosmiczne. Za zwykłą zupę chcieli €20. Powariowali w tej Francji, wypiliśmy po piwku i ruszyliśmy dalej. Mamy plan, że będziemy sobie dzień wcześniej w sklepie kupować jakieś fajne winko, serki, wędliny, bagietkę.... Wyszukiwać świetne miejsce wysoko w górach i robić sobie pyszny lunch za znacznie mniej €€€. Zresztą dużo ludzi tak robi, rozkładają się obok tras i robią sobie piknik.
Wiedziałem, że po lunchu już mi się nie będzie chciało jeździć, więc postanowiłem jeszcze uderzyć w wysokie szczyty. Ilonka natomiast miała master-plan. Znaleźć restauracje na dole z leżakami w słońcu. Nie jest to łatwy plan, bo większość Francuzów tak od 13-14 godziny już nie jeździ na nartach. Leżą na leżakach, piją wino, jedzą serki i się opalają.
Słuchając rad gospodarza pensjonatu wyjechałem gondolą na najwyższy szczyt na jaki można wyjechać w dolinie Meribel, Mont du Vallon, 2952m. Tutaj znajdują się zachodnie stoki, które były ładnie oświetlone przez zachodzące słońce. Ludzi było już mało, więc całe góry należały prawie do mnie.
Zostało mi jeszcze trochę siły w nogach na ciekawsze trasy. Zacząłem jechać Combe du Vallon, ale szybko z niej uciekłem i trawersem podjechałem pod zbocza gór, gdzie głębokość śniegu była odpowiednia. Trochę ciepło było w promieniach zachodzącego słońca, ale co się nie robi dla fanu.
Na szczęście dostałem wiadomość, że Ilonka znalazła leżak w wiosce Meribel Mottaret. Zobaczyłem, że nawet tam dojadę bez używania żadnego wyciągu. Cały spocony wyjechałem na jakąś ubitą trasę i szybko nią zleciałem do Ilonki która dzielnie pilnowała leżaków.
Piwko mnie ochłodziło, jedzenie posiliło. Fajnie się leżało w słoneczku i podziwiało otaczające nas góry. Dobrze, że większość wyciągów jest czynna do 17 to można było chwilę posiedzieć. Żeby się dostać do naszej wioski Meribel, to Ilonka musiała godzinę iść na nogach a ja musiałem gondolą wyjechać na przełęcz i inną trasą zjechać na dół.
Już było po 17 jak znowu spotkaliśmy się w naszej wiosce. Ilonka się dobrze do wyjazdu przygotowała i ma cała listę barów i restauracji. Meribel jest często odwiedzany przez Anglików, więc na start poszedł angielki pub, Jack's bar. Rzeczywiście siedziało tam trochę Anglików, popijali piwsko i się cieszyli après ski. Poszliśmy w ich ślady i delektując się Grolsch'em i Irish coffee wspominaliśmy ten pierwszy cudowny dzień na nartach.
Zmęczenie dawało się we znaki, jet lag też zaczął dokuczać, postanowiliśmy iść do naszego pensjonatu, chwilkę odpocząć i zobaczyć co dalej. Krótka drzemka stała się ponad godzinnym spaniem. Obudziliśmy się głodni, a że w pokoju nic nie było do jedzenia to dalej poszła knajpa z listy Ilonki. Poszliśmy na francuskie naleśniki do La Galette. Naleśniki nawet im wyszły, słodkie, jak większość tutaj posiłków. Do słodkich potraw pasuje wino z winogron Gamay. Wybraliśmy lokalny wybór z pobliskich winiarni w Savoie. Nawet było OK, nie było wow, ale dało się wypić.
Na tym kończymy pierwszy dzień nartek w Les 3 Vallées. Długi, intensywny dzień, no ale przecież od tego są wakacje. Trzeba iść spać, bo jutro od rana nartki.
Zapomniałem do wczorajszego dnia jeszcze dodać, że chyba podróżowanie po wolnej, bezgranicznej Europie się kończy. Na przejściu granicznym miedzy Włochami a Francją stali celnicy i obserwowali samochody. Nie musiałem się zatrzymać, ani pokazywać paszportów, ale niektóre samochody były brane do kontroli. Nie wiem czy to ma jakiś wpływ z arabską migracją, ale coś chyba tak skoro nas, Europejczyków nie kontrolowali. Europa znowu się zmienia....
2016.02.19-20 Les 3 Vallees, Francja (dzień 1)
Przynajmniej raz w roku staramy się jeździć na zimowo-narciarskie wakacje. Byliśmy już w Japonii, w zachodnich stanach i w Europie. Po ostatnich wakacjach w Zermatt w Szwajcarii, Ilonka powiedziała, że Europa jest inna, jest bardziej przyjazna dla narciarzy i hikerów. Nie ma tyle ograniczeń i zakazów co resorty w Stanach, jest inny klimat i après ski jest zupełnie inne, ciekawsze.
Nie było innego wyboru jak znowu odwiedzić Europę. Tym razem wybór padł na Francję, na Les 3 Vallees (trzy doliny).
3 Vallees znajdują się w południowo-wschodniej Francji w prowincji Savoie. Jest to największy resort narciarski na świecie. Osiem wiosek narciarskich takich jak Courchevel, Meribel, Val Thorens jest połączonych 169 wyciągami i kolejkami górskimi w jeden wielki system. Codziennie 73 ratraki ubija ponad 600 km tras. Ratraki pracują na dwie zmiany od 17 do 7 rano. Wydaje się, że prawie wszystko ubijają. Na szczęście nie, ubijają tylko 6% całego obszaru jaki tam jest. 94% terenów zostaje nietknięta, żeby można się było wyszaleć w puchu. Ten resort jest niewyobrażalnie potężny. Cały obszar to 64,500 akrów. 12 razy większy niż Vail w Colorado, 43 razy większy niż największy resort na wschodzie stanów, Killington. 25 szczytów, 6 lodowców, setki barów.... to wszystko powoduje, że tam się powinno jechać na sezon a nie na tydzień. Miejmy nadzieję, że pogoda i kondycja dopiszą i że jak najwięcej tego raju uda nam się zwiedzić.
Będziemy mieszkać w Meribel. Miasteczko to położone jest w środkowej dolinie, więc dostęp do innych dolin nie powinien zająć aż tak dużo czasu. Trze Doliny też są idealnym miejscem na zimowe hiki. Ilonka już ma cały plan na swoje wspinaczki. Ja też zapakowałem raki do butów narciarskich i w miarę czasu i możliwości będę chciał jej towarzyszyć w hikach w wyższe partie gór żeby sobie później zjechać po dziewiczych trasach.
W sumie lecimy na 10 dni, bo mamy jeszcze w planie się dokształcić z winek i odwiedzić dwa najsłynniejsze miasteczka w Piedmont we Włoszech, Barolo i Barbaresco. Tutaj podziękowania dla mojej szefowej, bo dzięki jej znajomościom będziemy mieli możliwość poznania właścicieli dwóch słynnych winiarni, którzy obiecali nam zrobić prywatny tour. Miejmy nadzieję, że będziemy mogli wejść do "piwniczek" i odkurzyć parę butelek. Praca w winach ma swoje plusy, tak jak i praca w travel. Do Europy oczywiście lecimy jednymi z najlepszych linii, Emirates i to w dodatku prawie za darmo.
Zapowiadają się intensywne i ciekawe wakacje.
Praca w winach ma też swoje minusy. Piątek jest najlepszym dniem dla businessu. Co za tym idzie? Ilonka musiała z całym sprzętem się zapakować do taxi i jakoś dotrzeć na lotnisko. Ja prosto po pracy, wieczorem, dojechałem na JFK gdzie już razem zrobiliśmy odprawę i rozpoczęliśmy wakacje.
W Emiratach możesz mieć po dwa bagaże na osobę i nie ma znaczenia jakie. Więc narty lecą jako normalna walizka, a nie jak np. w Lufthansa gdzie za nartki musisz płacić €150 w każdą stronę.
Samolot nie był wypełniony, siedzieliśmy gdzie chcieliśmy. Ciekawe jak im to się opłaca? Pewnie tak, skoro latają.... Ten samolot po lądowaniu w Mediolanie leci dalej do Dubaju, pewnie tam jest pełny i tam robią kasę.
Największe zaskoczenie dla mnie było jak samolot odjechał na lotnisku od rękawa. Po paru minutach kapitan powiedział do załogi żeby usiedli bo startujemy. Co??? W piątek wieczorem na JFK z reguły samoloty jadą dobrą godzinę żeby dojechać do pasa startowego. Emirates w niespełna 10 minut był już w powietrzu. Zapytałem Ilonki o co chodzi, dlaczego mijamy wszystkie samoloty na lotnisku? Ilonka odpowiedziała: because they can (ponieważ oni mogą). Ale o co tu chodzi, spytałem? Nie wiem, ale jak nie wiemy o co chodzi, to chodzi o $$$, Ilonka odpowiedziała. Nie wiem ile Emirates płacą JFK za pierwszeństwo startu, ale co nas to w sumie obchodzi. Ważne, że o godzinę krócej będę siedział w fotelu. W sumie, ich siedzenia są OK. Mają o wiele więcej miejsca na nogi niż większość innych linii i się rozkładają głębiej. Zaraz po starcie dostaliśmy menu co chcemy jeść, ale my już przy rezerwacji wybraliśmy nasz posiłek. Jest to dobry pomysł, bo dostajesz o wiele szybciej niż reszta pasażerów. Menu mają bogate, zamówiliśmy krewetki i łososia. Dobre było......
Zanim reszta ludzików dostała jedzenie to my już byliśmy po i delektowaliśmy się dobrym whisky... Zacząłem oglądać film, Steve Jobs, ale tabletka na sen zaczęła działać i po paru minutach zasnąłem... Obudziłem się nad Anglią, na śniadanie. Podawali jajecznicę, która niestety nie była najlepsza. Zostało już niecałe dwie godziny lotu, przez które podziwialiśmy lot nad Alpami.
Po wylądowanie w Mediolanie na lotnisku Malpensa odebraliśmy samochód z Alamo i dalej w drogę. Mieliśmy zarezerwowany Alfa Romeo, ale niestety nie mieli go na stanie, wiec zamiast Alfy odebraliśmy Audi A3 sportback. Też fajny samochodzik, dobrze, że diesel bo ceny paliwa są okropnie wysokie we Włoszech.
Z Mediolanu do Meribel jest około 360 km. Zajęło nam to około 5 godzin, wliczając przerwę na lunch. Europa jednak jest droga. Przejazd tego odcinka wyniósł nas prawie €100. Wliczam tylko opłaty za drogę i tunele, jak bym jeszcze wliczył paliwo to fiu, fiu.....
Już z samego Mediolanu widać w oddali ośnieżone Alpy, ale droga cały czas szła dolinami wiec śniegu nie było. Dopiero ostatnie kilkanaście kilometrów cały czas jechaliśmy pod górę, aż wyjechaliśmy na 1500 metrów gdzie miasteczko przywitało nas pełnią zimy.
Było już ciemno, więc nie wiele widzieliśmy, ale udało nam się znaleźć nasz domek. To jest taki mały pensjonat (chyba ma 4 pokoje), prowadzony przez małżeństwo francuskie. Bardzo mili i uprzejmi ludzie. On nic nie mówi po angielsku, natomiast z jego żoną nawet się dobrze można dogadać. Zaprowadzili nas do naszego malutkiego pokoiku, troszkę objaśnili o co tu chodzi i zapytali się na którą jutro rano chcemy śniadanie. Pokoik mamy malutki, ale czysty, świeżo odremontowany, a najważniejsze jest to że ma dwa balkony.
Zmęczeni całą podróżą już dzisiaj nigdzie nie wychodziliśmy tylko szybko padliśmy do łóżek, bo od jutra rano zaczyna się ostra jazda po największym resorcie na świecie.
Właściciele oczywiście jeżdżą na nartach, więc jutro przy śniadaniu mają nam objaśnić jak do tego wszystkiego się najlepiej zabrać.
2016.02.06-07 Bromley i Okemo, VT
Dzisiaj rano podchodząc do okna zobaczyłem śnieg na ulicy. Myślę.... super!!! Jutro (sobota) rano jedziemy do Vermont na narty więc fajnie będzie w końcu pojeździć po świeżym śniegu.
Sprawdziłem pogodę w górach i niestety jak się okazało troszkę śniegu spadło w NYC, trochę więcej w Connecticut, ale dalej na północ, tam gdzie jedziemy na narty, to znowu nic nie spadło. Po raz kolejny w tym roku śnieżyca ominęła miejsca górskie i zasypała miasta. Mówię po raz kolejny, bo dwa tygodnie temu też była śnieżyca, ostro sypnęło, ale nie tam gdzie powinno.
Żeby tego było mało, to jak idzie jakiś ciepły front i zamiast śniegu jest deszcz, to oczywiście leje w górach i roztapia to co ludzie próbują zrobić. Tutaj duże brawa dla wspaniałych i cierpliwych ludzi co walczą z naturą i robią śnieg na trasach. W wielu resortach śnieg leży na prawie 100 trasach.
No nic, mimo, że to jest jeden z gorszych sezonów narciarskich na wschodnim wybrzeżu to na nartki trzeba jechać. Zwłaszcza, że dwa miesiące temu kupiłem sobie nowe nartki, Salomon Q98. Wiem, to są bardziej nartki na głęboki, puszysty śnieg, ale dwa tygodnie temu je testowałem w Killington gdzie oczywiście nie było puchu i się idealnie na nich jeździło. Mają głębokie boczne wcięcia (side cut), przez co są też świetne do długiego, szybkiego carvingu. Teraz zawsze jeżdżę z dwoma parami nart. Używam je w zależności od warunków. Chociaż ostatnio więcej jeżdżę na nowych. Do końca nie wiem dlaczego. Może dlatego, że są nowe i są świetne, może dlatego, że idealnie mnie słuchają na stokach, a może dlatego, że za dwa tygodnie lecimy do Francji na nartki i tam tylko na takich nartach się jeździ, a ja do końca ich jeszcze nie poznałem.....
Tym razem jedziemy do dwóch resortów. Oba znajdują się w południowym VT. W sobotę będziemy w Bromley. Nigdy tam jeszcze nie byliśmy. Rodzinny, mały resort, z długimi niebieskimi trasami z samej góry do dołu. W niedzielę pojedziemy 30 minut dalej na północ do dobrze nam już znanego Okemo.
Hotel mamy w Bromley, zaraz koło stoków. Przed 9 udało nam się zajechać na miejsce. Zostawiliśmy samochód pod hotelem i ruszyliśmy na nartki. Bromley jako jeden z niewielu resortów w VT ma większość południowych stoków. W pogodne dni słońce fajnie oświetla stoki, przez co lepiej widać muldy i inne nierówności.
Rano szczyt był jeszcze trochę we mgle, ale już koło 10 rano słoneczko szybko sobie z tym problemem poradziło. Bromley nie jest dużym resortem z 47 trasami. Jest to chyba jeden z mniejszych resortów jakie odwiedziłem ostatnimi latami. Nam się wcale taki mały nie wydawał. Na głównej części ma fajne, niebieskie trasy z samej góry na dół. Trasy mają po 2km długości, do tego obsługuje je ekspresowy wyciąg. Można szybko do góry i na dół carvingiem się bawić. Resort nie jest dobrze znany, co oznacza, że nawet w weekend nie ma ludzi do wyciągów ani na trasach.
Po paru zjazdach postanowiliśmy zmienić styl jazdy i pobawić się trochę na czarnych trasach. Pojechaliśmy w inną część Bromley, gdzie było trochę stromiej. Tu już była inna bajka. Twardo, oblodzone, czasami muldy....
W środę tutaj deszcz padał i było bardzo ciepło. Co deszcz nie roztopił to słońce podtopiło, a, że są to południowe stoki, to wiecie co się stało..... śnieg się zamienił w lód.
Szybko musiałem zjechać do samochodu i zamienić nartki. Na puchowych nartach po lodzie nie najlepiej się jeździ.
Teraz było lepiej. Na nartach "all mountain" znacznie lepiej się jeździ po twardym, zmrożonym śniegu czy lodzie. Trochę te zabawy są męczące, ale na szczęście nie mieli tutaj ekspresowego wyciągu, więc na krzesełkach można się było ochłodzić i odpocząć.
Bromley ma dobre przepisy jeśli chodzi o chodzenie po trasach. Tak jak Okemo, można chodzić wszędzie, bez ograniczeń i za darmo. Także Ilonka ubrała raki i zaatakowała szczyt i nawet znalazła trasę Apalachian Trail, która w tym rejonie pokrywa się z Long Trail.
Około południa spotkaliśmy się na szczycie i w końcu można było sobie usiąść i odpocząć. Południowe stoki mają ten plus, że siedzieliśmy sobie w słoneczku, było cieplutko i bezwietrznie. Piweczko w takich warunkach smakuje najlepiej.
Po przerwie wróciliśmy na główną część góry, gdzie już do końca jeździliśmy. Mało ludzi więc trasy były nie rozjeżdżone, ekspresowy wyciąg i góra dół, góra dół..... Czasami wracaliśmy na czarne trasy, żeby się zagrzać, ale szybko nam się nudziło i po jednym czy dwóch zjazdach z powrotem carvingiem po niebieskich na dół.
Dzień narciarki dobiegał końca, nogi już bolały więc czas pomyśleć o jakimś lunchu. Na to też byliśmy przygotowani i poleciała kiełbaska podwawelska z grilla.
Albo ta kiełbasa była dobra, albo byliśmy głodni bo szybko cała poszła. Pewnie to i to, no bo przecież nie jedliśmy cały dzień. Za fajne nartki były i za fajna pogoda, żeby tracić czas na jedzenie. Polecam Bromley! Mały resort, mało ludzi, ale nawet długie trasy. Można się wyjeździć. Jest taniej i bliżej niż do Okemo czy Killington.
Nasz hotel, The Lodge Bromley znajduje się przy samych stokach. Odpowiednio to wykorzystaliśmy i udaliśmy się do ich lokalnego baru na après ski. Wild Boar Tavern, znajduje się w głównym budynku przy dolnych stacjach wyciągów. Ciekawe miejsce, dużo ludzi, fajna muzyka na żywo wykonywana przez dziewięcio-osobowy zespół. Fajnie grali, Long Trail się lał, atmosfera się podnosiła.... ogólnie mówiąc, typowe après ski.
Muzykanci padli, więc przenieśliśmy się do hotelu i tak w pokojach albo w świetlicy, przy różnego rodzaju grach kontynuowaliśmy rozmowy narciarskie....
NIEDZIELA
Zapowiadała, się wspaniała pogoda. Słoneczko wschodzącymi promieniami powiedziało nam dzień dobry, nie wylegiwać się w łóżeczkach tylko na nartki. Posłuchaliśmy słońca i po szybkim hotelowy śniadaniu (nic specjalnego, standardowe śniadanie) pojechaliśmy samochodami na północ do Okemo. Pół godziny zleciało i zaparkowaliśmy w Okemo. Resort wprowadził fajne udoskonalenie, magnetyczne karty. Narciarz już nie musi iść do okienka i kupować bilet. Można to zrobić na internecie wcześniej i taniej. Masz kartę w kieszeni i prosto z samochodu idziesz na nartki. Specjalne bramki czytają kartę która wysyła fale radiowe i już siedzisz na krzesełkach.
Okemo dobrze znamy, byliśmy tu już wiele razy. Jest znacznie większy niż Bromley, posiada 121 tras z czego ponad 90 było otwartych. Większy resort i niestety więcej ludzi. Dobrze, że wiemy gdzie unikać tłumów i szybko pojechaliśmy na South Face gdzie bez kolejek można było uprawiać białe szaleństwo. Niestety nie wszystko było otwarte. Zima w VT w tym roku nie sprzyja narciarzom. Ale i tak jak na tak mało śniegu to można było pojeździć. Trzeba było tylko uważać na lód i na wystające kamienie.
Ilonka miała plan przejść się do Jackson Gore (jedna z dolnych stacji wyciągów) i zająć tam miejsce przy ognisku. Nam to trochę dłużej zeszło, fajnie się jeździło, więc dopiero dojechaliśmy do niej koło południa. Oczywiście wyszły chmury i musieliśmy posilić się Long Trailem w środku. Był to Super Bowl weekend, połowa amerykanów ogląda finał football'u w domach albo w barach, więc stoki zaczynały się robić puste. Odpowiadało nam to, znowu bez kolejek się bawiliśmy
Przyszła druga po południu, głodni jak wilki zjechaliśmy na dół i zabraliśmy się za grilla. Zostało trochę kiełbasy i jeszcze znajomi zrobili pyszną karkówkę po marokańsku. Słoneczko wyszło, było bezwietrznie, pyszne jedzenie, tak można by było siedzieć godzinami i się opalać....
Na szczęście nartki są ciekawsze niż relaks przy grillu a zwłaszcza jak stoki są już prawie puste, więc zaatakowaliśmy górki ponownie. Nie wiele zostało czasu do zamknięcia resortu, ale dobre i parę zjazdów. Fajnie było zakończyć weekend rzeźbiąc ślady na śniegu na opustoszałych stokach.
Za dwa tygodnie Francja, 3 Doliny. Największy resort narciarski na świecie. Ponad 600km tras, 169 wyciągów, 25 szczytów, 6 lodowców....
Ciekawe jak to będzie wszystko wyglądało. Mam nadzieję, że kondycja, aklimatyzacja i nogi pozwolą na przejechanie przynajmniej połowy tych dziewiczych dla mnie terenów...
2016.01.10 Okemo, VT
W poprzednim sezonie narciarskim (2014/15), cała północno-wschodnia część Stanów była regularnie zasypywana śniegiem. Niskie temperatury i duża ilośc śniegu spowodowały jeden z lepszych i dłuższych sezonów narciarskich na wschodnim wybrzeżu. Natomiast cały zachód Ameryki narzekał na brak śniegu.
W tym roku jest odwrotnie. Resorty w Colorado czy w innych zachodnich stanach były już w pełni otwarte przed Świętami Bożego Narodzenia, a u nas na wschodzie, nawet na początku stycznia w resortach tylko parę tras było otwartych.
Na szczęście przez ostatni tydzień były niskie temperatury i każdy resort w Vermont i innych stanach północno-wschodnich robił śnieg 24/7. Plus spadło jeszcze parę cali tego białego "skarbu", więc nawet warunki zaczęły się poprawiać.
Jadąc autostradą 91 na północ, śnieg dopiero zaczął się pojawiać gdzieś koło granicy Massachusetts i Vermont.
Po kolejnej godzinie dojechaliśmy do Okemo. Lubimy ten resort. Ma dobry system szybkich wyciągów, fajne długie niebieskie i czarne trasy, a także parę tras dla ekspertów, jak jeszcze nogi bardzo nie bolą.
Przy okienku z biletami powiedzieli nam, że dzisiaj mają 60 (ze 121) tras otwartych. To i tak super, jak na warunki jakie mamy w tym sezonie.
Temperatura na dole była gdzieś -2C, wyżej trochę chłodniej i prawie bez wiatru.
Ilonka też lubi ten resort. Może chodzić gdzie tylko chce, po jakiej trasie się jej tylko podoba. Nie mają żadnych restrykcji. Wzięła mapę, ubrała raki i poszła czarnymi diamentami na szczyt. Na górze jest bar, w którym mieliśmy się spotkać za jakiś czas.
Ja z kolegą zapieliśmy narty i zabraliśmy się do roboty. Po około 20 minutach wyjechaliśmy na szczyt gdzie przywitała nas prawdziwa zima.
Wow, jaka różnica między dołem a górą. Tylko 2200 stóp (700 m.) wyżej, a tu już zupełnie inny klimat. To dobrze, bo śniegu było więcej i lepszej jakości. Obydwoje byliśmy tak spragnieni nartek, że parę pierwszych zjazdów to praktycznie były szybkie zjazdy bez zatrzymania na dół i wyciągiem na górę. Tą zabawę trochę nam utrudniały warunki, bo chmury jak osiadły wokół góry, tak nigdzie nie chciały odchodzić.
Około 11:30 zmęczeni dołączyliśmy do Ilonki, która była już na szczycie i się schładzała dobrym Long Trail'em.
Oczywiście nie wolno za dużo marnować czasu na odpoczynek i po szybkim piwku i panini pożegnaliśmy Ilonke, która też zaczynała schodzić w dół i wróciliśmy na trasy.
Dołączyło do nas dwóch znajomych, którzy właśnie dojechali z NY, i tak w czwórkę zwiedzaliśmy całą górę.
Warunki nawet dalej były OK. Widoczność była słaba i śnieg już był bardziej rozjeżdżony, więc lód powoli zaczął się pojawiać. Trochę zwolniliśmy tempo, ale jeździliśmy do końca.
Mieszkaliśmy w Holiday Inn Expres w Springfield. Około 30 minut samochodem od resortu. Fajny tani, czysty hotelik z dużymi pokojami. Polecamy.....
Następnego dnia rano leżąc w łóżku słyszę deszcz. Otwieram okno, patrzę..... i leje.
Hmmmm...... co tu robić?
Sprawdzam pogodę w Okemo i też nie zapowiadają najlepszej. No nic, przecież nie będziemy siedzieć w hotelu. Jedziemy do resortu, zobaczymy co się dzieje. Albo idziemy na narty, albo oddajemy bilet. Okemo ma takie zasady, że jak do 9 rano zgłosisz, że warunki tobie nie odpowiadają to możesz wymienić bilet na voucher, który możesz wykorzystać w każdy dzień w tym sezonie.
Niestety w resorcie też nie mieli dobrych informacji. Jak by było parę stopni chłodniej to w wyższych partiach by już śnieg sypał, a tak to lał deszcz.
Zamieniliśmy bilet na voucher i postanowiliśmy pojechać na dobre śniadanie i wymyśleć co robić dalej.
Na południu VT jest miasteczko Brattleboro. Nawet duże miasto jak na tak odludny stan. Znaleźliśmy restauracje Marina, która w niedziele już od 10:30 serwuje brunch. Restauracja jest fajnie położona na połączeniu dwóch rzek, Connecticut i West. Jedzenie miała OK, nic specjalnego. Zamówiliśmy jajka Benedykta z homarem i łososiem. Jaja były dobre, ale żyjątka morskie mogły by być świeższe. Natomiast widok z restauracji był ciekawy.
Po brunchu pojeździliśmy trochę po miasteczku, odwiedziliśmy pobliski stan New Hampshire i....... znaleźliśmy fajny browar. Whetstone station.
Browar jest unikatowy, bo jako jedyny browar w stanach jest położony w dwóch stanach. Jest dosyć długa historia tego jak to się stało, ale dosyć ciekawa. Oczywiście browar musi płacić taksy i płaci je w stanie Vermont.
Ma dużą selekcje dobrych craft piw jak i dobrze wyglądające menu. Nie zamawialiśmy nic do jedzenia, ale w browarze było dużo lokalnych ludzi co się zajadali jedzonkiem i popijali to piwkiem. Następnym razem wracając z nart musimy tam wstąpić na kolację i spróbować ich żeberek albo innych przysmaków.
Do NY zostało nam już "tylko" 3 godziny, ale w takich warunkach to pewnie zajmie nam to trochę dłużej.