2016.10.24 Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 2)

Christchurch jest drugim co do wielkości miastem w Nowej Zelandii, a jednocześnie największym na Południowej wyspie. Całą Nową Zelandię zamieszkuje ponad 4 mln ludzi z czego tylko 1 mln mieszka na południowej wyspie. Christchurch został dotknięty dwoma trzęsieniami ziemi. Jednym w 2010 roku w którym na szczęście nikt nie zginał i drugim rok później (luty 2011) w którym zginęło ponad 180 ludzi. Na szczęście miasto w miarę szybko się odbudowało i aktualnie jest jednym z bardziej atrakcyjnych miast w NZ. Podobno miasto to też jest bardzo angielskie. Przekonamy się już wkrótce bo miasto to jest naszym pierwszym przystankiem.

Udało się...nie tylko wylądować ale też dojechać samochodem do hotelu. Pomimo, że nie pierwszy raz jesteśmy w kraju w którym jeździ się po lewej stronie to zawsze pierwszy dzień-dwa są troszkę trudne.
Daruś oczywiście jako najlepszy kierowca da radę wszystkiemu i udało nam się bezpiecznie dotrzeć do hotelu Ibis, gdzie spędzimy pierwszą noc. Troszkę się przepakowaliśmy, poukładaliśmy i... wzięliśmy upragniony prysznic. Po 34 godzinach lotem, każdy chce się odświeżyć. Tak więc przebrani ruszyliśmy na podbój Christchurch. Miałam wstępną listę co chcę zobaczyć i gdzie wstąpić na drinka. Niestety dziś jest święto pracy i większość miejsc była zamknięta.

Czytając co trzeba zwiedzić w Christchurch często widziałam „odwiedź browar....” itp. Wygląda, że nie tylko wina są popularne w Nowej Zelandii, ale również jest duże zapotrzebowanie na świeże piwka (craft beer). Tak więc nie tracąc wiele czasu wyruszyliśmy zwiedzać miasto. U nas już jest późne popołudnie, a w Stanach jeszcze jest wczoraj.....no tak, NZ jako jedna z pierwszych zaczyna dzień.

Nasz hotel znajduje się w samym centrum Christchurch, więc zwiedzanie rozpoczęliśmy od Cathedral Square. Plac katedralny jest jakby centrum miasta. Na nim znajduje się przepiękna katedra z 1881 roku. Niestety trzęsienia ziemi w 2010 i 2011 zniszczyły znaczną jej część. Aktualnie katedra nadal nie jest odbudowana. Z tego co czytaliśmy to nadal trwają dyskusje co z nią zrobić Zdecydowanie aktualny stan robi wrażenie i ja to odebrałam jako pomnik trzęsień ziemi. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Nie tylko katedra została zburzona w tym rejonie. Wiele budynków nadal jest odbudowywana. Masakra co siły natury potrafią zrobić. A to było 5 lat temu...ciężko sobie wyobrazić jak to miasto wyglądało zaraz po trzęsieniu ziemi.

Niedaleko katedry jest plac Victoria. Mały kameralny park, który doprowadził nas do Victoria Street. Wg. mojego planu Victoria Street ma parę fajnych knajpek i restauracji, więc tam się udaliśmy. Troszkę się zaskoczyłam bo wszyscy mówili, że Christchurch to jak druga Anglia itp. Tak naprawdę to nie ma tu za dużo starych budowli, a jeśli są to przeplatają się z nowszym budownictwem. Sama Victoria Street jest normalną ulicą (otwartą dla ruchu samochodowego), przy której są domy, biurowce i restauracje. Tylko od czasu do czasu spotka się jakiś stary domek z kamienia, który ma swój urok.

Tak włócząc się, minęliśmy kasyno – jakoś nie wierzyliśmy w nasze szczęście. My woleliśmy spróbować naszego szczęścia w wybieraniu piwa, i takim oto sposobem dotarliśmy do baru Bog. Tradycyjny Irlandzki bar z bardzo fajnym wystrojem.

Nie było dużo ludzi – pewnie dlatego, że jest długi weekend, albo było jeszcze za wcześnie. Natomiast kelnerka była bardzo miła i jak się dowiedziała, że byliśmy w podróży 34h to powiedziała, że musicie być głodni i przyniosła nam jakieś przystawki. Ludzie tu są bardzo mili. Każdy jest przyzwyczajony do turystów, ale nadal są ciekawi z jak dalekich krajów przyjechaliśmy. Bo tu przecież, każdy jest z daleka. Oczywiście w Nowej Zelandii język angielski jest oficjalnym językiem i nigdy nie przeszło nam przez myśl, że będziemy mieć problemy z komunikacją...jak bardzo się myliliśmy. Ich akcent jest masakryczny....to znaczy jest bardzo ładny i mi się podoba bardziej niż angielski, ale zrozumieć czasem jest ciężko. Wyobraźcie sobie, że wyłapujecie tylko co drugie słowo i na tej podstawie toczy się rozmowa. Ciekawe jak bardzo oni się śmieją z naszego akcentu.

W barze Bog jest tablica klubu Guinness 100 Pints. Każdy kto wypije 100 piw Guinness'a jest wpisany na tablicę i zostaje zakwalifikowany do klubu 100 pints. Klub ten spotyka się każdego 17 dnia miesiąca o 17:17 w tym barze aby wypić kolejne piwo. To zainspirowało Darka do policzenia w ilu barach na świecie on był. I tak szacując średnie itp. wyszło nam, że był w 1500-1800 unikatowych barach na całym świecie. Aby podtrzymywać średnią ruszyliśmy dalej do miejsca zwanego Carlton. Jest to bar i restauracja w jednym.

Mnie w to miejsc przyciągnął wystrój. Podobno jest tam dużo starych map na ścianach. I rzeczywiście, cała sala barowa wytapetowana była starymi mapami. Super pomysł na wystrój.

Po wypiciu piwka ruszyliśmy do Pedro's house of Lamb. Wcześniej na TripAdvisor wyczytałam, że jest to najlepsza knajpa z jagnięciną. Co prawda na zdjęciach wyglądało to, że dostajesz plastikową tackę, nogę jagnięcia i ziemniaki. Wyglądało prosto ale w końcu w prostocie jest piękno, więc poszliśmy spróbować co to wymyślili. Niestety to naprawdę jest buda gdzie dostajesz w plastikowym pojemniku kawałek mięsa i ziemniaki. Jest to bardziej na wynos i nie ma nawet stolików na zewnątrz, żeby zjeść. Tak więc wróciliśmy do Carlton. Zamówiliśmy po jeszcze jednym piwku i upragnionym mięsku.

W Stanach jadamy trochę jagnięciny, ale nie smakuje ona tak dobrze jak tu. Nasza pierwsza reakcja była. - ale to miękkie. Tu się nie pytają jak wypiec tylko podają ją w najlepszej formie. W formie upieczonej ale rozpływającej się w ustach...po prostu pychota. Żeby dostać jagnięcinę w Stanach z Nowej Zelandii to niestety musi ona być mrożona. To zdecydowanie zmienia i pogarsza smak. Ja myślę, że ten zwierzaczek z naszego talerza jeszcze niedawno gonił po górkach a dziś jest konsumowany przez nas.

​Pomimo, że nie było późno, piwko i jedzonko było bardzo dobre a pan grał na gitarze same stare piosenki, to my zebraliśmy się do hotelu. Niestety jet-lag dawał nam we znaki, a jutro czeka nas długa droga samochodem. Mamy do pokonania ok. 700km. Jedziemy do Akaroa skąd mamy statek, żeby oglądać delfiny, a potem do Dunedin – podobno drugiej Szkocji.

Previous
Previous

2016.10.25 Akaroa i półwysep Banks, Nowa Zelandia (dzień 3)

Next
Next

2016.10.22-24 Lot do Nowej Zelandii (dzień 1)