Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.07.26 Bermuda (dzień 2)
Good Morning, have a Bermuda-full day!
Tak nas przywitał pracownik hotelu przy wymeldowywaniu się. Po szybkim śniadaniu, nie tracąc czasu ruszyliśmy na wschodni koniec wyspy do miasteczka St. George's. Jest to najstarsze miasto na wyspie. Podobało nam się dużo bardziej od bogatego Hamilton.
Do St. George's pojechaliśmy autobusem i przejazd zajął nam ok. 1h. Im bardziej zbliżaliśmy się do St. George's tym bardziej nam się podobała okolica. Domy były bardziej zadbane a ilość hoteli zdecydowanie malała.
St. George's jest początkiem Bermud. Wyspa pierwotnie nazywana przez żeglarzy „Diabelską Wyspą” została osiedlona kiedy w 1609 rozbił się na niej Angielski statek. W 1612 roku wyspa oficjanie została uznana przez koronę angielską i wysłano statek z pierwszymi prawdziwymi osadnikami. St. George przez pierwsze 200 lat był stolicą kraju, która następnie została przeniesiona do Hamilton. Dziś St. George jest uznany przez UNESCO za kulturowe dziedzictwo świata.
Żałujemy, że nie mogliśmy spędzić więcej czasu w tym miasteczku ale udało nam się zobaczyć parę ciekawostek. Jako pierwszy odwiedziliśmy Secretary Road Cemetery na którym chowano wiele żołnierzy w 19-20 wieku. Najsłynniejszy był pogrzeb gen. George Samson w 1923 roku.
Następnym przystankiem był fort Świętej Katarzyny. Fort budowany w 17 wieku przeszedł kilka rozbudowań. Ostatnie udoskonalenia były w 1793 roku a w czasach pierwszej i drugiej wojny światowej służył za miejsce treningów.
Tak zwiedzając doszliśmy do Tobacco Bay. Jest to jedna z najpopularniejszych i najładniejszych plaży nie tylko w St. George's ale na całych Bermudach.
My byliśmy stosunkowo wcześnie i na szczęście znów nie było dużych tłumów. Plaża jak i cała zatoka jest przepiękna a uroku dodają jej skały wystające gdzie nie gdzie z wody.
Przyszedł czas powrotu. W końcu musieliśmy dziś jeszcze złapać samolot powrotny. W drodze na przystanek udało nam się jeszcze odwiedzić Unfinisched Church (Niedokończony Kościół). Są to ruiny i szkoda, że kościół nigdy nie został dokończony ale z drugiej strony dzięki temu ma swój urok.
Ostatnim punktem był prawdziwy kościół. Tym razem dokończony, otwarty a jednocześnie najstarszy kościół Anglo-Katolicki poza Wielką Brytania. Początkowo był to jedyny punk zgromadzeń w mieście a w 1616 roku odbył się tu pierwszy sąd. Pierwotny drewniany kościół z roku 1612 został zastąpiony w 1713 roku kamienną konstrukcją, i powiększony w 1814.
Przyszedł czas na powrót. Lotnisko znajduje się bardzo blisko St. George's, więc dotarcie zajęło nam tylko 10 minut autobusem. Na lotnisku, spotkała nas miła niespodzianka. Odprawa celna do Stanów tam się odbywa. Zajęło nam to 15 minut a nie godzinę jak w Nowym Jorku. Nasze Global Entry o które się staramy by się tu nie przydało. Byliśmy już prawie w domku (tzn. na terenie Stanów Zjednoczonych) ale przed nami był jeszcze lot a jak sama nazwa mówi Trójkąt Bermudzki jest dość blisko. Na szczęście zagadka tego tajemniczego zjawiska, przyczyny wielu tragedii została już wyjaśniona. Pierwsze udokumentowane zaginięcie statku było w 1840 roku a ostatnie w 1971 roku. Przez ponad 100 lat zginęło w tym rejonie setki statków, yachtów i samolotów. Jak się później okazało przyczyną tych tragedii były erupcje metanu z podwodnych złóż w tym rejonie. Metan wydobywał się ze szczelin na dnie i powiększał się do ogromnych rozmiarów w miarę wypływania na powierzchnię. Powstały z wody i pęcherzyków metanu płyn ma gęstość dużo niższą niż woda, przez co znajdujące się w nim statki tracą wyporność i toną. Gaz unoszący się dalej w powietrze powodował reakcje wybuchowe w silnikach samolotów.
Nam najbardziej na Bermudach podobały się plaże. Na pewno jest to raj na ziemi dla nurków i osób uwielbiających sporty wodne. Życie podwodne jest jeszcze ciekawsze niż to na lądzie, pełno jest tam bowiem raf, grot skalnych jak i wraków statków itp. Jeśli natomiast chodzi o same miasta i ogólne wrażenie to kraj jest zdecydowanie za drogi. Dla przeciętnego człowieka tygodniowe wakacje tam są w cenie paru tygodni w Europie. Dla Nowojorczyków na pewno dodatkową pokusą jest możliwość wyskoczenia na weekend do innego kraju (nie Kanady) i przez chwilę poczuć się jak w innym świecie.
2015.07.25 Bermuda (dzień 1)
Sir, have you collected all your belongings? (Czy zabrał pan wszystkie swoje rzeczy?)
Yes, I have. (Tak)
Takie pytanie oficer TSA zadał Darkowi jak przechodził przez bramki na JFK.
Jak widzicie na powyższym zdjęciu, Darek nie miał za dużo bagażu.
Zazwyczaj latamy z małą ilością bagażu, ale nigdy nie lecieliśmy międzynarodowo z samym aparatem, paszportem i kartą kredytową. Ale w końcu co więcej potrzebujemy na Bermudy na jedną noc.
Czy wiecie, ze Bermudy są tylko dwie godziny lotem od Nowego Jorku. O godzinę bliżej niż Miami. To jest tyle samo czasu co czasami potrzebujesz na dojechanie na drugi koniec NY.
Perspektywa wstawania w sobotę o 5 rano nas przerażała, ale 15 minut dojazdu samochodem na lotnisko zdecydowanie nam to zrekompensowało. Szybciej dojechaliśmy na JFK, niż potem Airtrain'em z parkingu na terminal.
Po około 1:35 wylądowalismy na Bermudach..... deszczowych Bermudach.
Byliśmy już na małych lotniskach i nie było dla nas zaskoczeniem, że musieliśmy iść na nogach z samolotu do "głównego" terminalu. To co nas jednak zaskoczyło to wygląd tego terminalu. Jest to budynek z lat 50-tych, który już miał swoje lata świetności. Bermudy żyją z turystyki, o czym się doskonale przekonaliśmy po podatkach jakie musieliśmy zapłacić kupując bilet lotniczy i rezerwując hotel. Terminal lotniska pokazał, że jednak podatki wydawane są na coś innego.
Oczywiście jak wszystko na Bermudach, deklaracje celne też były różowe. Brakowało mi jeszcze tylko różowego długopisu jak wypełniałam te deklaracje.
Bermudy promują się różowym kolorem, ponieważ jako jedni z nielicznych mają plaże z różowym piaskiem. Miejmy nadzieję, że zobaczymy to cudo natury za parę godzin.
Pewnie ze wszystkich ludzi w samolocie wygraliśmy konkurs na najkrótszy pobyt na wyspie. Nawet celnik nie mógł w to uwierzyć, ale bez niczego wbił nam pieczątkę i kazał nie tracić ani minuty i od razu się dobrze bawić. Tak więc korzystając z jego rady pojechaliśmy taksówką prosto do hotelu. Taxi wyszło $30 w lokalnej walucie. Co odpowiada dokładnie trzydziestu dolarów amerykańskich. Przelicznik jest zawsze 1:1. Może to nie jest mało jak za odcinek 12-sto milowy, ale ze względu na bardzo niskie limity prędkości i całkowity brak autostrad, kierowca jechał ponad pół godziny. W sumie w Moskwie się płaci $150 a w Tokyo ponad $300 za taxi z lotniska do centrum miasta.
Przez 30 minut podróży taksówką, nie tylko dowiedzieliśmy się wszystkich lokalnych plotek, poznaliśmy ciekawostki z życia lokalnego człowieka a także zobaczyliśmy wschodnią część wyspy.
Nasz hotel Fairmont Hamilton Princess znajduje się w centrum największego miasta na Bermudach, które jednocześnie jest stolicą tego kraju. Hamilton jest jedną z najmniejszych stolic na świecie. Liczba mieszkańców wynosi około 1800.
Ten cały wyjazd na Bermudy jest przez sieć hoteli Fairmont, w których musimy być przynajmniej raz na pół roku żeby utrzymać zniżkę jako travel agent.. No bo jak tu zrezygnować z możliwości spania w hotelu gdzie za noc płacisz ponad $500 a nas to kosztuje niecałe $100. To w połączeniu z milami Delty i perspektywą odwiedzenia kolejnej nowej strefy czasowej sprawiło, że się tu znaleźliśmy. Jest to już nasza 13 unikatowa strefa czasowa.
Nie tracąc ani minuty wyruszyliśmy zwiedzać Bermudy. Jak się dowiedzieliśmy Bermudy nie należą do taniego kraju a wręcz przeciwnie są czwartym krajem na świecie jeśli chodzi w PKB per capita. Wyprzedzają je tylko Katar, Liechtenstein i Macau. Pewnie to tłumaczy wysokie ceny wszystkich produktów w tym kraju. Od paliwa po $8 za galon po średnią cenę mieszkania, powyżej 1 mln. dolarów. Oczywiście wszędzie wliczany jest napiwek 17% i duże taksy. Przekonaliśmy się o tym płacąc za hotel gdzie cena podstawowa była $89 a z podatkami i innymi opłatami wyszło $150.
Miasteczko Hamilton przypomina nam Hamptons na Long Island. Ponieważ wyspy te nie należą do tanich to i ludzi którzy je odwiedzają nie należą do biednych. Po sklepach jakie są w miasteczku widać, że kobiety większość czasu spędzają na zakupach a mężczyźni grają w golfa.
Pomimo, że hotel znajduje się na plaży, to nie jest to ogrodzony resort i łatwo można wyjść do miasteczka. Niestety więcej jest tu ekskluzywnych restauracji niż barów z fajnym klimatem gdzie można się zrelaksować przy drinku. Tak więc szybko wzięliśmy prom na zachodnią część Bermudy, Ireland Island.
Mieliśmy nadzieję znaleźć klimatyczną knajpeczkę z lokalnym jedzeniem, a także pozwiedzać trochę ruin fortyfikacji.
Knajpkę znaleźliśmy, ale niestety poza kałamarnicami i krewetkami w kokosowej panierce nie mieli dużego wyboru rybek.
Niedaleko restauracji zaczynają się mury obronne wyspy. Niestety są one ruinami, a ich potencjał nie jest wykorzystany dla turystów. Zdecydowanie mogli troszkę lepiej to zagospodarować a turyści chętnie spędzali by tam dłuższy czas.
My po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć ruszyliśmy na poszukiwanie szklanej plaży. Legenda głosi, że angielscy żołnierze tak dużo pili alkoholu i wrzucali puste butelki do wody, że powstały plaże gdzie zamiast muszelek jest szkło. Porozbijane szkło z butelek było polerowane przez lata przez ocean i dlatego chodzenie po tej plaży jest bezpieczne i przyjemne. Niestety przypływ zalał plaże i nie dane było nam to zobaczyć.
Kolejnym unikatem jeśli chodzi o plaże na Bermudach są wspomniane już różowe piaski. Zanim jednak dotarliśmy do miejsca gdzie występują zatrzymaliśmy się zobaczyć latarnię Gibb's Hill. Działająca nieustannie od 1846 roku.
Pomimo brzydkiej pogody kupiliśmy bilety za całe $2.50 i wspinaliśmy się na górę. Na szczycie latarni jest taras z którego można podziwiać cały kraj Bermudy.
Na szczęście deszcze były przelotne i mogliśmy iść na plaże szukać różowych piasków.
Najładniejsze plaże na Bermudach można znaleźć w rejonie Horseshoe Bay. Te plaże należą do jednych z dziesięciu najładniejszych plaży na świecie. Podzielamy tą opinie, rzeczywiście są przepiękne. Mają dużo małych, romantycznych zakątków, unikatowe formacje skalne, turkusowy ocean, no i oczywiście różowy piasek.
Piasek ten nie jest cały różowy jak pierwotnie się spodziewaliśmy. Po prostu normalny piasek wymieszany jest z różowymi kryształkami.
Ponieważ pogoda nie była dzisiaj najlepsza, więc mieliśmy to szczęście że mało ludzi postanowiło spędzić sobotę na plaży.
Ciesząc się z prawie pustych plaż skakaliśmy po skałach i pstrykaliśmy dużo zdjęć.
Korzystając z naszych jednodniowych biletów na autobusy i promy za "jedyne" $19 ruszyliśmy na poszukiwania przystanku autobusowego. Pomimo, że dużo bardziej wolimy podróżować samochodem, to takiej opcji nie było na tej wyspie. Obcokrajowcom nie wolno tu wypożyczać samochodu. Pewnie ze względu na lewostronny ruch, a także na wąskie, kręte uliczki.
Jak już wspomnieliśmy, Hamilton nie jest imprezowym miasteczkiem. Udało nam się jednak znaleźć restaurację Portofino. Bardzo przytulna, włoska knajpeczka do której nie musieliśmy się przebierać w wieczorowe stroje. Pewnie dlatego tam było tak dużo ludzi.
Po pysznej kolacji mieliśmy plan kupić po piwku (może dwa) i posiedzieć na hotelowej plaży, słuchając szumu fal. Plan ten się jednak nie powiódł, bo w tym śmiesznym kraju po 21 już nie można kupić żadnego alkoholu w sklepie. Na szczęście plusem bycia w dobrych hotelach jest wiele opcji jeśli chodzi o bary i restauracje. Takim oto sposobem wylądowaliśmy w hotelowym barze 1609.
Jest to jeden z tych ekskluzywnych barów gdzie koszule i suknie są mile widziane. My nie mieliśmy takich ciuchów ze sobą, ale jedyne co mogliśmy zrobić to umyć nasze nogi całe w różowym piasku w ich infinity pool (basenie).
Wracając z powrotem do pokoju znaleźliśmy miejsce gdzie była chyba lepsza impreza niż w barze 1609. Była to jednak zdecydowanie prywatna impreza.
2015.07.17-19 Finger Lakes, NY
Amerykanom nie wiele wyszło w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę dni wolnych, ale wyszły in Summer Fridays. Idea pracy tylko pól dnia w piątki w okresie letnim staje się coraz bardziej popularna. Niektóre firmy dają swoim pracownikom każdy piątek wolny, a niektóre tylko 1-2 razy w miesiącu. Amerykanie jako jedna z niewielu gospodarek na świecie nie ma obowiązku dawać swoim pracownikom żadnych dni wolnych. Wszystko włącznie z macierzyńskim to jest tylko i wyłącznie dobra wola pracodawcy. Chciałam tu jeszcze dodać że Amerykanie nie biorą wiele dni wolnych i pomimo, że czasem mają 20 dni płatnych wakacji zużywają 10-15 w ciągu roku. Summer Friday jest chyba jednak bardziej popularny, widać to po korkach jakie są w każdy letni weekend. Mamy wrażenie, że coraz więcej ludzi opuszcza miasto latem.
Tak wiec po ok. 2h jazdy w korkach i przejechaniu tylko 40 mil wreszcie mogliśmy cieszyć się z Summer Friday, z jazdy i czekającej nas przygody z Finger Lakes. Ten weekend planowaliśmy spędzić z naszymi przyjaciółmi, którzy bardzo lubią winka, więc naturalnym wyborem okazał się rejon Finger Lakes, który bardzo nam się spodobał (byliśmy tu niecałe dwa miesiące temu)
Watkins Glen, miasteczko do którego jechaliśmy znajduje się ok. 4.5h od Nowego Jorku (250 mil). Nam droga oczywiście zajęła dyzo więcej. Masa ludzi wyjeżdżających na weekendy, tanie ceny paliwa na pewno nie pomagają w zmniejszeniu korków, ale dlaczego Amerykanie puszczają większość autostrad przez miasta to już nie wiemy. Większość transportu na wschodnim wybrzeżu z północy na południe używa autostrady 95, która oczywiście przechodzi przez miasto Nowy Jork. Tak jakby nie można było zrobić jakiejś obwodnicy żeby odciążyć to i tak już przepełnione miasto. Ostatnio jeździliśmy po Hiszpanii, która gospodarczo jest za Stanami ale żeby wjechać z autostrady do miasta trzeba jechać kawałek od zjazdu. Co sprawia, że tiry jeżdżą dalej od miasta i nie robią się duże korki na autostradach.
W końcu dotarliśmy na kemping Watkins Glen. Jest to chyba największy na jakim do tej pory byliśmy, ma 305 pól na namioty. Położony w samym środku parku stanowego Watkins Glen. Nam kemping się bardzo spodobał. Czyściutkie toalety, ładnie położy, dla chętnych pełno placów zabaw jak i duży basen. Gdyby nie komary to wszystko byłoby idealnie.
Nasi kochani przyjaciele przywitali nas na kempingu przepyszną kolacją. Serwowali Pork Chops, Kansas Cut a'la Beatka (przepyszna wieprzowinka).
A potem to jak zwykle polaków długie dyskusje przy ognisku....i do spania w nowym namiocie. Jak już wiecie ze wcześniejszych wpisów, jesteśmy na etapie kupowania namiotu. Tym razem do testowania wzięliśmy namiot firmy REI Half Dome Plus. Jest to dwu osobowy namiot, troszkę dłuższy niż normalny, więc można w nim trzymać plecaki itp.
Rano w sobotę obudziła nas burza....nie była to byle jaka burza. Grzmiało już od 6 rano, więc za długo nie pospaliśmy, a kiedy apogeum dotarło nad nasze głowy kolo 8 rano, to aż czuliśmy jak ziemia się trzęsie po każdym grzmocie. Oczywiście z nieba spadały hektolitry wody. Nasz nowy namiocik miał niezłą próbę i zdał egzamin. Jak wreszcie burza przeszła i wszyscy powychodziliśmy z namiotów to jednoznacznie z Darkiem stwierdziliśmy, że namiot zostaje. Przechodząc przez kemping widzieliśmy, że nie wszyscy mieli szczęście i wiele osób cały poranek spędziła na suszeniu wszystkiego co było w namiotach.
My mając fajne namioty i rozłożoną plandekę nad stołem mogliśmy zająć się przygotowywaniem śniadanka. Tym razem wybór padł na pastę z łososia:
Pasta z wędzonego łososia i koperku
8 oz. (225 g) kremowego sera białego (np. Philadelphia)
2 łyżki stołowe posiekanego koperku
2 łyżki stołowe świeżego soku z cytryny
1 łyżka stołowa mleka lub śmietany
1 łyżeczka kaparów (capers)
4 oz. (120 g) wędzonego łososia drobno pokrojonego
dodatkowo parę plastrów łososia do dekoracji
czerwona cebula, łodygi koperki, kapary do przybrania
1. Do miski włóż ser biały, koperek, sok z cytryny, mleko lub śmietanę, kapary i drobno pokrojonego łososia. Ze wszystkiego zrób jednolitą pastę przy wykorzystaniu blendera. Pastę można przechowywać w lodówce do dwóch dni.
2. Bagietkę pokrój na cienkie kanapeczki i podgrzej na grillu lub zrób tosty. Gorące kromeczki posmaruj pastą i przypraw do smaku plastrami łososia, cebulką, koperkiem i kaparami.
Smacznego!!
Po śniadanku nie można się było długo obijać i trzeba było ruszyć na spacerek do kanionu.
Kemping na którym byliśmy jest położony w parku stanowym Watkins Glen, który ma przepiękny kanion powstały 12 tys. lat temu, w okresie kiedy lodowiec się cofał. Jest to dosyć młody kanion i oczywiście nie można go porównywać do klasyki jak Grand Kanion ale jest zdecydowanie warty zobaczenia. Miejsce to jest dosyć popularne i ładnie przygotowane dla pieszych. Chodzi się trasą po dnie wąwozu mijając 19 wodospadów a czasem nawet przechodząc za wodospadem.
Niestety popularność i łatwość dostępu sprawiły że były tam setki ludzi. Nawet ku mojemu zaskoczeniu spotkałam tam kolegę z pracy. Świat jest mały.....
Trasa ma ok. 4 mil ale nie jest techniczna....czasem tylko schody do góry (jest ich 830) mogą być meczące jak się nie ma kondycji i idzie się w upale 35 C.
My pokonaliśmy trasę z przyjemnością, pstrykając wiele zdjęć i podziwiając wodospady.
Widać było, że poziom wody podniósł się po porannej burzy.
Po spacerku wróciliśmy na pole namiotowe i upał zaczął nas dobijać, komary też.... Dzieciaki postanowiły ochłodzić się w basenie a rodzice przy zimnym winku rose. Jak nie byłam nigdy zwolenniczka różowych win tak teraz pijąc rożne wina zaliczam je do trzech kategorii. Pierwsza to oczywiście czerwone wina do jedzenia, jak Cabernet czy Pinot Noir. Druga to winka do sushi jak i po prostu do zrelaksowania się wieczorkiem...tu wygrywa Chardonnay. No i ostatnia kategoria która zaczęła się "tworzyć" po pewnym hiku w Adirondack to wina różowe, które są lekkie, pije się je dość zimne i fajnie ochładzają. Dziś padło na 2014 Saint Roch les Vignes, Rose. Lekkie, orzeźwiające, fajne wybalansowane między owocami a minerałami. O smaku malin, truskawek i białych brzoskwiń. Winko pochodzi ze stolicy win różowych, czyli z Prowansji, Francja.
Odpoczynek jednak nie trwał długo bo trzeba było się wziąć do roboty i nazbierać drzewa w końcu musimy mieć największe ognisko.
Obowiązkowa gra w Blokus - dzieciaki zaczynają nas ogrywać i trzeba nieźle wysilać mózg żeby nie przegrać. I akurat się zaczęło ochładzać na tyle aby pomyśleć o kolacji. Tym razem wymyśliliśmy jagnięcina marynowana w sosie z granatów podawana z sałatką z ogórków i rzodkiewki w kremie Fraiche. Jak to bywa z fancy przepisami przygotowanie zajęło nam prawie 2h. Ale za to jak smakowało.....hmmm.....palce lizać.
No i udało się... ognisko było największe. Było tak duże jak Darek.
A skoro mieliśmy tak dużo drzewa to posiedzieliśmy chyba do 2 w nocy rozprawiając o komarach które same wprosiły się na nasza imprezę i tylko nas denerwowały. Czy wiecie, ze komary zabijają największą ilość ludzi ze wszystkich stworzeń. Liczba sięga ponad 1 mln ludzi rocznie. Główną przyczyną jest oczywiście malaria. Gryzie tylko komarzyca, bo potrzebuje krwi żeby mogła znieść jajeczka. Wypija 3x więcej krwi niż waży i odlatuje w rejony wody aby znieść 300 jajeczek ten cykl powtarza się co jakieś 3-4 dni. Komarzyca żyje do 2 miesięcy, a komar tylko do 10 dni. Czyli następnym razem zabijając komarzyce na swoim ciele pomyśl że zabiłeś 300 a może i więcej komarów.....krwawa masakra.
Chłopakom tak chodziła jagnięcinka po głowie, że w środku nocy stwierdzili że ja odgrzeją..... w ognisku. Ciekawy pomysł i dość dobry....nawet aż tak bardzo się nie spaliła.
Tym razem nie burza nas obudziła tylko słońce. Nie ma to jak rozstawić sobie namiot w słońcu. Namiot szybko się nagrzał i ciężko było w nim wytrzymać i musieliśmy wstawać. Aż tak bardzo jednak na to nie nie narzekaliśmy bo dużo pracy było przed nami. Śniadanko, pakowanie i obowiązkowa wycieczka po winiarniach.
Wchodząc do pierwszej winiarni Miles natrafiliśmy na ciężką decyzję.....okazało się, że poza winami maja tam też piwka. Hmmm.....w taki upal piwko wydaje się lepszym pomysłem. Spróbowaliśmy trzech piwek ale jak to bywa na testowaniu były to bardzo małe dwa łyki na każde piwko. Smak jednak nam został i zamiast pojechać do winiarni pojechaliśmy do browaru Climbing Bines Craft Ale Co.
Piwka mieli ciekawe ale niestety jedyne miejsce do siedzenia było na zewnątrz. Fajnie bo widoki przepiękne....ale raczej nie polecane przy 35C i dużej wilgotności.
Następnym naszym przystankiem (dość krótkim) była już nam dobrze znana winiarnia Red Tail Ridge. Strasznie zasmakował mi ostatnio od nich Riesling, ale niestety już go wyprzedali....widać ze wiem co dobre.
Wreszcie przyszedł czas na najlepszą winiarnię w tym rejonie (przynajmniej z tych, które znamy) Dr. Frank. Winiarnia ta ma winka na wyższym poziomie. Jak to Darek powiedział, takie o których trzeba trochę pomyśleć i można podyskutować o ich smakach. Samo położenie winiarni jest przepiękne i zdecydowanie warto tam wracać.
Nie mieliśmy już za bardzo czasu ani siły na więcej winiarni natomiast lunch wydawał się dobrym pomysłem. Pojechaliśmy zjeść do winiarni Bully Hills. Tu już nie testowaliśmy winka, natomiast jedzonko polecamy, zwłaszcza mięsko, które sami wędzą. Do lunchu wzięliśmy sobie Cabernet Franc, ich produkcji, które piloci wypili...biedni kierowcy tylko spróbowali parę łyków i kupili sobie po butelce do domku.
Słyszałam o tym pomyśle, ale po raz pierwszy spotkałam się z nim w życiu. Non-tipping policy. Podobno niektóre restauracje w Stanach podnoszą stawkę podstawową swoim pracownikom a przez to klient nie ma obowiązku dawania napiwku. Sama idea mi się podoba, bo napiwki czasem dochodzą do 20% (absurd), a pracownicy nie maja zagwarantowanej płacy przy słabym ruchu. Niestety wraz z tym jakość usług powinna zostać nadal na wysokim poziomie. Kelnerka była mila ale niestety pomieszała troszkę nasze zamówienie. Ogólnie i tak jestem za pomysłem mniejsze napiwki, wyższa pensja dla pracowników.....tylko czy amerykanie się przestawią, czy skończy się na tym, że pracownicy mają większe płace, klienci droższe jedzenie a napiwek i tak każdy zostawia w wysokości 15%.
I tak zakończyliśmy kolejny cudowny weekend....do następnego razu....za tydzień Bermudy.....hmmm.....będzie na pewno ciekawie i.....różowo.
2015.07.04 Białe Góry, NH (dzień 3)
Kolejna zimna noc, więc bardzo nie chciało się wychodzić z ciepłych śpiworów, no ale góry wzywały, bardzo krzyczały. Po wyjściu z namiotu przywitali nas gospodarze pola czyli Chipmunki. Widać było, że są wygłodniałe, a z doświadczenia z poprzedniego roku wiemy, że uwielbiają croissanty. No więc je nakarmiliśmy, a one w zamian ładnie pozowały do zdjęć i filmów.
Na dzisiejszy dzień mamy zaplanowane łażenie po zachodniej części Franconia State Park. Mieliśmy to zrobić rok temu ale ulewne deszcze wygoniły nas ze szczytów.
Hike rozpoczęliśmy szlakiem Lonesome Lake, który dochodzi do Lonesome Lake, nad którym znajduje się schronisko. Chatka ta czynna jest cały rok, ale w porze zimowej nie ma tam załogi więc każdy sobie gotuje posiłki i sprząta po sobie. Szlak do chatki był bardzo uczęszczany prawie jak szlak do Morskiego Oka. Zaskoczyła nas duża ilość ludzi z bardzo małymi dziećmi, które były noszone w nosidełkach na plecach. Jedna Pani pobiła już rekord bo niosła dziecko w nosidełku na plecach a drugie przywiązane w nosidełku na brzuchu, a oprócz tego trójka dzieci szla za nią, gdzie najstarsze miało może 8 lat. To już chyba lekka przesada, bo szlak wcale nie należał do łatwych. Może nie był techniczny, ale było dużo skal i o potknięcie się było łatwo.
Dzisiejszy hike utrudniało bezwietrzne, ciężkie, przedburzowe powietrze. Po paru krokach człowiek już był mokry, a Ilonka była dodatkowo mokra, bo miała awarię camel-backa. Jak się okazało zbiornik na wodę był źle dokręcony i pól wody wylało się do plecaka, który oczywiście przeciekł i wszystko wylądowało na jej spodniach. Ja też z moim mam problemy, więc chyba trzeba je zmienić. Firma Osprey podpadłaś.
Do schroniska dochodzi też szlak Appalachian, którym będziemy kontynuować naszą dalszą wędrówkę. Po krótkiej przerwie i wysuszeniu plecaka ruszyliśmy zdobywać szczyty, północny i południowy Kinsman. 4293 i 4358 stóp wysokości.
Niepokojąco szlak zaczynał się zejściem w dól. Dopiero po przekroczeniu strumyka zaczęliśmy się wspinać w góre. Robiło się troszkę chłodniej, więc przynajmniej mniej się pociliśmy. Szlak pomimo że stromy był dobrze przygotowany i oznakowany. Na trudniejszych odcinkach były szczeble, drabinki i wykute w skałach stopnie. Wiadomo, szlak Appalachian jest jednym z najsłynniejszych szlaków w Stanach. Jego długość to 2000 mil i ciągnie się od Georgia aż po Maine.
Zdecydowanie ilość ludzi na tym odcinku była znacznie mniejsza niż na pierwszym odcinku do jeziora.
Naszym celem było zdobycie góry Kinsman, która posiada dwa szczyty północny i południowy rozdzielone dolinką o głębokości kilkuset stóp. Na pierwszym, północnym szczycie nie robiliśmy żadnej przerwy bo naszym celem był wyższy o 65 stóp szczyt południowy.
Ok. 15:30 zdobyliśmy szczyt i oczywiście byliśmy już sami. Siedząc i odpoczywając na szczycie spotkaliśmy tylko dwóch chłopaków, których plecaki mówiły ze łażą po tych górach dniami.
Po takim "spacerku" nawet Heineken na szczycie smakuje jak dobre piwo. Siedząc na szczycie przy temperaturze ok. 5-7C obserwowaliśmy ciekawe zjawisko jak zostaliśmy zaatakowani przez chmury przykrywające nas. Ciekawe zjawisko, często idąc w góry wchodzimy w chmury. Tym razem siedząc na górze chmury wchodziły w nas.
Ze szczytów schodziliśmy inną trasą. Zaraz na początku przywitał nas pan siedzący przed namiotem. Okazało się, że trasa przechodzi przez miejsce zwane Lean-to czyli schron przeznaczony dla ludzi chcących spędzić noc w górach w namiocie. Nadal wymagana jest rejestracja, stąd namiot gospodarza. Trochę dalej przy szlaku widzieliśmy całą infrastrukturę dla hikerów, był schron przed deszczem, platformy na rozbicie namiotów i toalety.
Wszystko ładnie położone nad jeziorem Kinsman.
Miejsc takich w Białych Górach jest wiele i są dość popularne. Świadczy o tym ilość ludzi chodzących z bardzo dużymi plecakami. Nawet jak schodziliśmy ze szczytu to widzieliśmy ludzi którzy szli w przeciwnym kierunku, a była to już dosyć późna pora. Ich duże plecaki mówiły nam wszystko. Najbardziej zaskoczyła mnie Pani w wieku ok. 70 lat, która mieszkała w jednym z tych namiotów. To tylko nam pokazuje ze po górach można chodzić cale życie.
Trasa powrotna, którą Ilonka wybrała była prze....wspaniała.
Widać, że rzadko uczęszczana, nikogo nie spotkaliśmy. Szlak był słabo oznaczony, a farba na drzewach często była wyblakła. Na dodatek tego szlak schodził bardzo stromo w dół strumykiem.
Na nasze szczęście wody nie było dużo więc można było poskakać po kamieniach, a Ilonka jak sarenka skakała z brzegu na brzeg. Czasami się wpadło do wody ale do kempingu było już niedaleko.
Na szczęście dolna cześć szlaku była łatwiejsza i można było nadrobić czas łatwą ścieżką przez las. Tym szlakiem doszliśmy do jeziora gdzie przez aż 5 minut podziwialiśmy zachód słońca i obserwowaliśmy chipmunka, którego nakarmiliśmy Cliff barem i zaczął latać w kolko jak głupi.
Szlak z jeziora na kemping był nam dobrze znany bo rano nim wychodziliśmy. Tym razem na tym odcinku nie spotkaliśmy nikogo więc mogliśmy zlatywać w dół uważając tylko na skały. Spieszyliśmy się bo do 21 otwarty jest sklep gdzie chcieliśmy kupić drzewo na nasz ostatni wieczór.
Po dotarciu na kemping zauważyliśmy ludzi w kurtkach zimowych a my nadal spoceni byliśmy w t-shirt. Zdążyliśmy, drzewo zostało zakupione, więc ostatnią noc możemy dłużej posiedzieć i ogrzewać się przy ognisku. Zazwyczaj na kempingach staramy się chodzić do lasu po drzewo, a nie płacić, ale z dwóch powodów tego tu nie robiliśmy. Po pierwsze, przed naszym przyjazdem były duże opady deszczu i drzewo w lesie było mokre, a po drugie park ranger zabronił zbierania drzew z lasu. A w sumie to po trzecie..... nikt nie miał siły.
Ostatnia kolacja na tym wyjeździe była bardzo uroczysta. Serwowaliśmy sobie filet mignon choice, z zieloną sałatką, szpinakiem no i oczywiście winkiem....ale to nie było byle jakie wino.
Matthiasson Quake Cuvee, jest to wino zrobione przez Steve Matthiason po trzęsieniu ziemi w Napa. Cały dochód że sprzedaży tego wina idzie na pomoc poszkodowanym. Wino to jest Cabernet Sauvignon i jak przystało na Steve jest perfekcyjnie wybalansowane i idealnie pasowało do naszej Świątecznej Niepodległościowej kolacji.
Po kolacji dorzuciliśmy więcej drzewa do ognia żeby się ogrzać i tak grzejąc się troszkę przysypiając w wygodnych stołkach odpoczywaliśmy po hiku.
To już jest koniec naszej przygody 4-to lipcowej z Białymi Górami. Jutro mamy plan zagrać w tenisa na pobliskich kortach i troszkę przeczekać korki na drogach i później wrócić do NY, jak już największa fala wracających z długiego weekendu minie.
2015.07.03 Białe Góry, NH (dzień 2)
Nie udało nam się zrobić wczesnej pobudki, ale i tak są to najdłuższe dni w roku wiec mamy długi dzień przed sobą. Kemping Lafayette jest dokładnie położony na szlakach górskich, więc po szybkim śniadaniu z plecakami ruszyliśmy w drogę.
Wybraliśmy jeden z najbardziej malowniczych i przepięknych szlaków w Białych Górach (Franconia Ridge). Na granie można dostać się paroma szlakami. Rok temu wychodziliśmy trasą Liberty Spring Trail. Tym razem poszliśmy szlakiem Falling Water Trail. Na dole było przyjemnie, cieplutko, słonecznie i bezwietrznie. Przy wejściu na szlak stał ranger, który ostrzegał, że wyżej w górach wieje, jest chłodniej i polecał zabranie cieplejszych obrań. My wyznając zasadę że nie ma zlej pogody tylko człowiek jest źle przygotowany zawsze w plecakach mamy dodatkowe ubrania, nóż, zapałki, czołówki.....
Na początku szlak delikatnie wznosił się do góry przecinając wielokrotnie strumyk Dry Brook. Po drodze mijaliśmy też kilka wodospadów.
Zadziwiła nas duża ilość ludzi spacerującymi z psami. Większość to duże, piękne psy a nie małe miejskie psinki. Psy nosiły swoje własne plecaczki z wodą i jedzeniem i skakały po skałach lepiej niż ludzie.
Ostatnie kilkaset metrów przed wyjściem na grań było już bez lasu więc widoki były przepiękne, ale co za tym idzie wiatr był odczuwalny. Nie było zimno więc lekki windproofer radził sobie z tym spokojnie. Nasz szlak wychodził na szczyt Little Haystack przez który przechodzi Franconia Ridge. Do najwyższego szczytu mieliśmy jeszcze kawałek granią, więc postanowiliśmy sobie tutaj odpocząć i uzupełnić kalorie.
Spacer granią to najlepsza część naszego dzisiejszego hiku. Z Little Haystack do szczytu Lafayette jest 1.7 mili. Po obu stronach widać szczyty Białych Gór. Odcinek ten można pokonać w godzinę, ale podziwianie widoków, zdjęcia i nagrywanie trochę nas spowolniły. Z ciekawostek mogę dodać, że bardzo dużo słyszeliśmy języka francuskiego, co świadczy ze Quebec jest za rogiem.
Pomimo ze różnica wzniesień między Little Haystack a szczytem Lafayette nie jest duża, to po drodze znajduje się parę szczytów oddzielonych dolinkami, które skutecznie dodają kolejne kilkaset stóp. Nasze nogi to odczuły.
Szlak jest stosunkowo łatwy, chociaż są odcinki które wymagają użycia rąk.
W okolicach 4 po południu zdobyliśmy szczyt.
Jak to w Białych Górach bywa wiatr jest dość często odczuwalny, co w pewnym sensie przeszkadza górołazom, ale właściciele szybowców maja raj na ziemi, albo raczej w powietrzu. Widzieliśmy parę szybowców, a niektóre przelatywały tuż nad naszymi głowami. Widać, że piloci znają się na rzeczy bo umiejętnie wykorzystywali unoszące się masy ciepłego powietrza i cały czas latali w ogóle się nie obniżając.
Przerwę postanowiliśmy zrobić pól godziny później w pobliskim schronisku Greenleaf. Białe Góry mają osiem chatek (schronisk) z czego odwiedziliśmy już pięć a spaliśmy w trzech. Ilonka miała ochotę na zupę więc szybko pokonaliśmy trasę w dól. Niestety zupy już nie serwowali, bo kucharze przygotowywali kolację dla mieszkańców chatki.
Tak więc po krótkiej przerwie i zregenerowaniu sił zaczęliśmy schodzić dalej w kierunku kempingu. Do zejścia mieliśmy około 2400 stóp.
Mieszkając na kempingu nie ma czasu na odpoczynek. Musieliśmy wymienić namioty, rozłożyć plandekę przeciw deszczową, kupić lód i drzewo i zabrać się do robienia kolacji. Dzisiaj szef kuchni serwuje łososia w sosie koperkowym, sałatkę z pomidorów, ryż i unoaked Chardonnay z rejonu Finger Lakes.
Po kolacji szybko poszliśmy spać, bo byliśmy zmęczeni intensywnym dniem. Pokonaliśmy dystans 8.5 mili i zrobiliśmy 4 tysiące stop wysokości.
2015.07.02 Białe Góry, NH (dzień 1)
4th of July (4-ty lipca), Święto Niepodległości. Jedno z większych świat w Stanach, a tym samym długi weekend więc szkoda go marnować w gorącym, wilgotnym Nowym Jorku.
Rok temu w tym okresie zrobiliśmy wspaniały czterodniowy hike od schroniska do schroniska w Białych Górach, NH. Tak nam się to spodobało, że w tym roku postanowiliśmy tu wrócić. Tym razem wybraliśmy kemping od którego rok temu we wrześniu zaczęliśmy pisać naszego bloga. Kemping Lafayette jest położony w zachodniej części Białych Gór, w słynnym Parku Stanowym Franconia Notch. Kemping ten jest tak popularny, że rezerwacje musieliśmy zrobić już w marcu. Udało nam się nawet zdobyć nasze ulubione pole 46, na którym zawsze jest dużo chipmunkow (Polska nazwa: Tamias).
Jak to bywa w długie, letnie weekendy wyjazd z NY samochodem to masakra. Mimo ze udało nam się wyjechać koło drugiej po południu, to na miejscu byliśmy dopiero o 21:30. Bez korków jedzie się 5,5h (350 mil) ale nam zajęło 7,5h. Białe Góry są tak popularnym miejsce wypoczynku dla Amerykanów i Kanadyjczyków, że autostrada 93 w odludnym New Hampshire nadal była pełna.
Drogę za to urozmaicały nam piękne zachody słońca.
Na porządnych kempingach (z dala od NY) nie ma obowiązku rejestrowania się przed 9 wieczór, wiec nasze pole cierpliwie na nas czekało. Zaczęliśmy od rozstawienia namiotu. Zadanie to było troszkę utrudnione bo było ciemno, a namiot jest nowy. Kupiliśmy namiot firmy Marmot Tungsten 2P. Jak się po nocy okazało, namiot prawdopodobnie oddamy i będziemy dalej szukać idealnego domku na nasze eskapady. Jak dla nas ten namiot jest troszkę za mały, i przez swoją konstrukcję i materiały z których jest zrobiony jest dość zimny (przewiewny). Ma to swoje plusy w letnim okresie ale my przecież testowaliśmy go w lipcu. Fakt faktem że temperatura w nocy spadła do ok. 5-7C.
Naukowcy odkryli, że nasze słońce ma fazy. Raz na kilkanaście tysięcy lat wchodzi w fazę chłodniejszą (dlatego były epoki lodowcowe). Aktualnie ponoć słońce weszło w tą fazę. Człowiekowi jak zawsze wyszło coś przez przypadek i ochronił Ziemię przed kolejna epoką lodowcową. Szkoda, bo w Miami bym na nartach pojeździł. Dzięki "umyślnemu" zanieczyszczaniu naszej planety i wpływaniu na globalne ocieplenie epoka lodowcowa być może nie przyjdzie. Oczywiście są to teorie naukowe, a jak jest naprawdę tego pewnie szybko się nie dowiemy.
Problem ocieplania i ochładzania rozwiązywaliśmy przy pysznej kolacji z winem. A jako rezultat dyskusji wskoczyliśmy w środku lata w cieple śpiwory i zapadliśmy w zimową hibernacje.
2015.05.31 Finger Lakes, NY (dzień 2)
Jak już wspominałam Finger Lakes to nie tylko wina i winiarnie ale przede wszystkim wspaniałe jeziora, trasy na hike itp. Tak więc na dziś zaplanowaną mieliśmy wycieczkę do Watkins Glen State Park. Jest to jeden z najładniejszych, jak nie najładniejszy park w tym rejonie. Przepływa przez niego strumyk, który na krótkim odcinku ma aż 19 wodospadów. Park ma parę ciekawych tras na spacery, zarówno brzegami jak i w samym wąwozie.
Tak więc po leniwym niedzielnym śniadanku, spakowaniu aut ruszyliśmy do parku....i tu nie miła niespodzianka. Zaczęło padać. Niestety nawet nie zapowiadało się, że przestanie. W takiej pogodzie chodzenie po wąwozie to bardziej męczarnia niż przyjemność więc postanowiliśmy „przeczekać” deszcz w jednej z wielu winiarni. Z drugiej strony, i tak mamy zamiar tu wrócić i pozwiedzać lokalne browary, których też jest bardzo dużo więc miejmy nadzieję, że wtedy pogoda dopisze i zrobimy ten hike. Jako pierwszą winiarnię wybraliśmy Lakewood.
Rodzina Stamp (właściciele Lakewood) zaczęła sadzić krzewy winorośli od ponad pół wieku. Na początku tylko sprzedawali winogrona, dopiero od 1988 zaczęli produkować swoje wina. Rozpoczęli tylko z paroma rodzajami, aktualnie mają ponad 20 rodzajów szczepów.
Jak to bywa w winiarniach, głównym punktem jest testowanie win. Oczywiście polewają Ci tylko tyle, że można wypłukać usta ale przecież na tym polega cała zabawa. Nie można wypić za dużo bo wtedy każde wino zaczyna smakować i za bardzo się nie będzie wyczuwało różnicy. Za testowanie trzeba było zapłacić $2 za osobę, które były odliczane po zakupie butelki wina. Miłe i dobry marketing dla producentów. Nam szczególnie przypadł do gustu Riesling 3-ciej Generacji. Jak nam Pani opowiedziała jest to specjalne wino, które stworzyły wspólnymi siłami wszystkie 3 pokolenia właścicieli winiarni. Ich celem było stworzenie jak najbardziej wytrawnego Rieslinga. Muszę przyznać, że bardzo dobrze im to wyszło. Ja gustuję w Rieslingach głównie z Niemiec. Do tej pory bardzo ciężko było mi znaleźć Rieslinga z Finger Lakes, który uznałam za WOW. Wygląda na to, że znalazłam swój idealnie wybalansowany Riesling.
Tak więc po małych zakupach ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejną winiarnią na naszej liście była Glenora. Dość fajnie położona winiarnia, która posiada też hotel i restaurację. Dziś nie było pogody, żeby pochodzić po okolicy ale na pewno musi tam być cudownie w słoneczne dni.
Tutaj testowanie jest troszkę droższe ($3) ale za to uwiedli nas serami. Do każdego winka był podawany ser który idealnie wypełniał smak. Tym razem skończyliśmy na zakupach serów. Winkami nas nie powalili, aż tak bardzo za to sery mieli wyśmienite. Szczególnie zasmakował nam Twilight Cheddar, Wasabi Cheddar i w ramach eksperymentów wzieliśmy jeszcze czosnkowy cheddar. Może pomyślicie, że ser wasabi do wina totalnie nie pasuje. Ale jak go podali z winem Yellow Cab (mix czerwonych szczepów), to nie tylko kupiliśmy ser ale też i winko.
Obie winiarnie były dobre, ale to jednak nie było to. Zaczęliśmy więc bardziej szukać i pojechaliśmy do Red Tail Ridge. Miejsce to poleciła nam szefowa Darka. Winiarnia jest bardzo młoda, nawet nie ma 10 lat. Jest prowadzona przez małżeństwo, którym znudziło się życie w miastach. W 2004 roku kupili ziemię w tym rejonie i zaczęli się bawić w farmerów.
Było to drugie miejsce gdzie znalazłam Riesling, który podbił moje serce (albo podniebienie). Finger Lakes bardzo słynie z Rislinga. Ma do tego idealny, trochę zimnawy klimat. Niestety jednak większość ich win jest słodkawa a te wytrawne są zbyt cytrynowe. Na szczęście od czasu do czasu można spotkać idealny, wytrawny Risling.
Kolejny przystanek to winiarnia Dr. Konstantin Frank, założona w 1962 roku. Winiarnia położona na stoku z którego rozpościera się piękny widok na jezioro Keuka. Bardzo spodobało nam się otoczenie winiarni, piękny widok, taras na którym w pogodne dni odbywa się testowanie win oraz bardzo uprzejma obsługa.
Obsługiwał nas Pan, którego rodzina pochodzi z Krakowa, jakiś tam pra-pra dziadek. Tak więc po polsku nic nie mówił ale nazywał się Kruk. Dodatkowo zaplusowali, że nie musieliśmy nic płacić, a do tego przy zakupie wina dostaliśmy zniżkę 25% dla osób z branży.
Ostatnim punktem naszej wycieczki była winiarnia Heron Hill. Też ładnie położona na zboczu góry z przepięknym widokiem na jezioro z pomieszczenia do testowania. Wine Magazine wybrał to pomieszczenie, jako jedno z 10 najlepszych w Stanach. Testowanie kosztuje $5 od osoby, ale dla ludzi z branży było za darmo. Miło z ich strony.
Po testowaniu win Dr. Frank, te już nie powalały nas tak bardzo. Wina z Dr. Frank są poważniejsze i długo ich smak zostaje w ustach. Znaleźliśmy jednak coś dla siebie i wzięliśmy po butelce Chardonnay i Cabernet Franc.
Pomimo, że pogoda nam nie dopisała i nie udało nam się zrealizować naszego pierwotnego planu to dzień był udany i odkryliśmy nowy świat win, który jest tak blisko Nowego Jorku. Zostaje jeszcze świat serków i piw ale to przy następnej okazji. Ale przecież Nowy Jork to tylko mały region na całej kuli ziemskiej.....czeka nas przecież Kalifornia, Bawaria, Szkocja, Szwajcaria, Francja i wiele innych regionów z pysznym jedzonkiem, winami i innymi przysmakami. Póki co będziemy kontynuować odkrywanie naszego podwórka i za tydzień wyruszamy poznawać mikro-browary w Pensylwanii (Philadelphia).
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w Luna Mazze Grille w małym miasteczku Hammondsport, oczywiście z winkiem z winiarni Dr. Konstantin Frank.
2015.05.30 Finger Lakes, NY (dzień 1)
Finger Lakes jest to rejon w zachodnio-centralnej części stanu Nowego Jorku. Swoją nazwę wziął od układu jedynastu jezior, które swoim wyglądem przypominają palca ręki. Jeziora są długie i wąskie skierowane w jednym kierunku. Jeziora Cayuga i Seneca są największymi jeziorami z tego rejonu jak i jedne z najgłębszych w Stanach Zjednoczonych. Ich dna są poniżej poziomu morza. Oba osiągają długość prawie 64 km (40 mil) i nie osiągają więcej niż 5.6 km (3.5 mil) szerokości. Cayuga jest najdłuższa, kiedy Seneca jest największa i najgłębsza 188 m (618 ft). Jeziora zaczęły się formować ponad dwa miliony lat temu przez lodowiec, który kilkakrotnie tutaj dochodził. Lodowiec miał ponad 3 km grubości. Jak topniał to powstawały gigantyczne rzeki, które płynęly z północy na południe, formując dna aktualnych jezior. Ostatni lodowiec doszedł tutaj 20,000 lat temu i pchał tyle ziemi, że „zbudował” moreny na południowych brzegach dzisiejszych jezior. 10,000 lat temu jak lodowiec stopniał, to woda już nie miała jak odpływać i została uwięziona tworząc jeziora.
Finger Lakes jest też największym i najbardziej znanym rejonem winiarni we wschodnich Stanach Zjednoczonych. Region posiada ponad 200 winiarni. Sławę i sprzyjające warunki region ten zawdzięcza głównie jeziorom i ziemi jaką tutaj zostawił lodowiec. Strome zbocza wokół jezior pomagają w nawadnianiu ziemi deszczem a jednocześnie szybkim wysuszaniu przez napływ suchego lądowego powietrza. Czyli jedne z lepszych warunków do produkcji wina. Ze względu na swój klimat region ten słynie głównie z Cabernet Franc, Cabernet Sauvignon, Pinot Noir i Lemberger. Z białych się wyróżniają Riesling, Chardonnay, i Gewurztraminer. Jest też wiele win z lokalnie uprawianych szczepów jak Niagara czy experymentowanych połączeń szczepów europejskich i amerykańskich o nazwach trudnych do zapamiętania. Finger Lakes zdecydowanie najbardziej przyczynia się do produkcji wina w stanie Nowy Jork, dzięki czemu NY jest trzecim co do wielkości stanem produkującym wina, ustępując miejsca jedynie Kalifornii i Washington.
Jako przyszli właściciele sklepu z winami ciężko było ominąć ten rejon w naszej edukacji. Wiadomo ciężko porównać te wina do Kalifornijskich win z Napa ale przecież nie można się skupiać tylko na jednym rejonie i trzeba być otwartym na inne światy. Tak więc kiedy pojawił się pomysł wyjechania gdzieś niedaleko (400 km), gdzie można spędzić troszkę czasu na świeżym powietrzu Finger Lakes szybko wpadł nam do głowy. Hike w Watskin Glen Stste Park chętnie połączymy z odwiedzeniem jednej czy dwóch winiarni. Niestety mieliśmy szczęście i okazało się, że w ten weekend w miasteczku Watkins Glen jest festiwal wina.
Miasteczko Watkins Glen jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym brzegu jeziora Seneca. Wynajeliśmy tu domek używając airbnb. Domek bardzo fajny, czysty, wolno stojący i zadbany. Niestety nie można tego powiedzieć o wielu innych domkach w miasteczku. Jest pół na pół. Niektóre domki są zadbane i odremontowane, niestety z drugiej strony wiele domów się sypie, lub już w ogóle zostały opuszczone. A szkoda bo miasteczko ma duży potencjał. Bliskość parków stanowych, piękne jezioro, mnóstwo winiarni jak i ścieżki spacerowe przyciągają zapewne setki turystów. Są tutaj ścieżki na hiki od winiarni do winiarni, a także możliwość noclegów po drodze. Część właścicieli szybko przeksztłciła swoje domki w B&B i wynajmuje pokoje. Część niestety nie potrafi nawet posprzątać na podwórku.
Z Nowego Jorku wyjechaliśmy w piątek po pracy i dojechaliśmy dopiero na północ. Szybka kolacja w stylu hiszpańskim i wszyscy zmęczeni podróżą padli do spania. Skoro niedawno wróciliśmy z Hiszpani to nie mogło się obyć bez przysmaków tamtejszej kuchni. Jako największy specjał przywieźliśmy szynkę Iberyjską Bellota i parę serków. Jednak się rozczarowaliśmy. Szynka hermetycznie pakowana nawet w najmniejszym stopniu nie może być porównywalna ze świeżą, którą jedliśmy w Hiszpanii. Była dobra, nie mówimy, że nie, ale świeża szyneczka, krojona przy tobie to jak to się mówi „niebo w gębie”.
Dziś natomiast główny plan to festiwal wina.
Festiwal sam w sobie miał swoje plusy i minusy. Może my „rozpieszczeni” Nowojorczycy nie potrafimy już docenic mało miasteczkowego klimatu a może za bardzo wzieliśmy to profesjonalnie. Cały festiwal był w parku i na szczęście było kilka namiotów. Pogoda dopisała choć od czasu do czasu padały ulewne deszcze (nie długo – ok. 5 min) ale za to przynosiły fajne ochłodzenie.
Na festiwal przyszło około 30 winiarni i w sumie polewali 200 rodzajów wina. Były większe lepiej znane jak Lakewood – i mniejsze totalnie nam nie znane. Niektóre nam się spodobały i nawet zakupiliśmy ich wina. Ja gustuję w białych winach więc próbowałam głównie Resling Dry albo Chardonay. Niestety nie znalazłam, żadnego winka które spacjalnie przypadło mi do głowy. Nie mówię, że były nie dobre. Większość mi smakowała ale każde wino z tego rejonu cechuje się dużą mineralowatością co nie do końca jest cechą, którą lubię w winie. Darek za to preferuje czerwone wina i tu bardzo zasmakowały mu europejskie szczepy głównie z Bordeaux jak i Pinot Noir. Wina te charakteryzują się pełnią smaku, dobrze wybalansowane z dużą ilością minerałów.
Pochodziliśmy, popróbowaliśmy winek i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zmęczeni piciem winka – ciężko to nawet nazwać piciem. Na testowaniu zazwyczaj polewają ci bardzo mało a do tego co gorsze wina wylewaliśmy aby mieć siłę na testowanie innych. Tak więc wracając do domku wstąpiliśmy do baru na małe piwko aby się ochłodzić. Wybraliśmy bar Rooster Fish, w którym produkują swoje własne piwa.
Finger Lakes słynie nie tylko z win ale też z browarów. Podobno ma bardzo dużo micro-browarów. To które próbowaliśmy było dobre ale wygląda, że na piwną wycieczkę trzeba zaplanować inny weekend. Wracając jeszcze do festiwalu zdziwił mnie brak lokalnych wyrobów. Myśmy mieli bilety food & wine i spodziewałam się popróbować troszkę lokalnych serków i innych specjałów. Niestety poza humussem i makaronem z serem nie mieli dużego wyboru. Widać, że festiwal traktowany jest jako największa atrakacja miasteczka. Przyszło dużo ludzi, niektórzy nawet poprzynosili sobie kocyki, stołeczki i własne jedzenie. Nie dziwię im się. Bardzo fajny sposób na spędzenie soboty czy niedzieli. Cały festiwal umilała muzyka na żywo, winiarnie polewały wino a gdzie nie gdzie można było jeszcze coś przegryźć.
Ale to nic w domku czeka nas pyszna kolacyjka. Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po irlandzku z grila, wieprzowina w marynacie czosnkowo-cytrynowej oraz oczywiście do tego szpinak z Peter Lugera. No to czas zabrać się za szykowanie kolacji i dalszą część relaksu.
Oczywiście kolacja była przepyszna a jagnięcina wyszła najlepsza jaką do tej pory jadłam.
2015.05.24-25 Madryt, Hiszpania (dzień 9-10)
Bueno Sol (piękne słońce) obudziło nas dziś rano wkradając się do naszego pokoju przez drewniane rolety. Przespaliśmy całą noc padnięci po wczorajszym hiku. Podobno w hotelu mamy śniadanie ale stwierdziliśmy, że próba dowiedzenia się czy ono napewno jest wliczone i gdzie serwują jest zbyt skomplikowane dla nas. Dlatego szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę w kierunku Madrytu. Oczywiście wyjazd z miasteczka jak i przejazd przez góry to multum małych uliczek, zakrętów, serpentyn i rond. Natomiast widoki i roślinność umilały nam drogę. Widzieliśmy nawet kwitnące kaktusy.
Wraz z utratą wysokości widzieliśmy, że zbliżamy się do cywilizacji a jak już zobaczyliśmy wiatraki to wiedzieliśmy, że wąskie uliczki zmienią się wkrótce w autostradę. Do przejechania mieliśmy ok. 500 km (300 mil).
Autostrady w Hiszpanii nie są najgorsze. Wiadomo, że mogłyby być lepsze ale i tak w porównaniu do innych krajów są porównywalne lub nawet miejscami dużo lepsze. Wcześniej czytaliśmy, że autostrady w Hiszpanii są dość drogie. Pamiętam to też z mojego wcześniejszego pobytu tu. Nam się jakoś udało i musieliśmy zapłacić tylko dwa razy i to parę Euro. Zdziwiło nas, że jak dojeżdżaliśmy do Madrytu to autostrada rozchodziła się na płatną i nie płatną. Płatną nikt nie jechał a bezpłatna była bez korków i dobrej jakości. Koło piątej po południu dotarliśmy do Madrytu. Tym razem spaliśmy w innym hotelu zaraz przy Plaza de Espana. Hotel jak to hotel, trzy gwiazdkowy, czysty a co najważniejsze w samym centrum Madrytu. Wypakowaliśmy bagaże i pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód. Po co komu samochód w dużym mieście kiedy jeszcze trzeba płacić za parking. Z lotniska wróciliśmy metrem co było kolejną przygodą.
Metro jest tu szybkie, punktualne i czyste. Zdziwiło nas tylko, że w wagonie mieliśmy plany 2 linii z czego żadna nie była nasza. Ale w ciągu 30 minut dojechaliśmy do centrum Madrytu i zaczęliśmy szukać gdzie by tu coś zjeść. Na tym wyjeździe jeszcze nie porównowaliśmy fast-food'ów więc przyszedł czas na KFC i McDonald. Zdecydowanie jakość jest lepsza niż w Stanach, za to McDonald dostał duży plus za serwowanie piwa. I tak zamawiając powiększony zestaw BigMac można zamiast dużej, kalorycznej i niezdrowej Coca-Coli dostać duże, świeże, lekkie piwo.
Posileni ruszyliśmy zwiedzić ostatnią atrakcję Madrytu, którą nie udało nam się zaliczyć tydzień temu. Była to świątynia Debot. Jest to egipska świątynia pierwotnie wybudowana 200 lat przed Chrystusem u źródeł Nilu. W 1960 roku w ramach przebudowy tamy na Nilu świątynia musiała zostać przeniesiona. Hiszpania ją “przygarnęła” i teraz jest jedną z największych atrakcji Madrytu.
Nie jest to duża budowla ale bardzo ciekawa i niesamowite, że przetrwała tyle lat. Na ścianach widać egipskie malowidła które nadal są bardzo czytelne...wow....prawie 2500 lat temu ta budowla została stworzona, potem przeniesiona na inny kontynent i nadal wiele ludzi może ją podziwiać.
Najlepiej jednak oglądać ją w nocy a ponieważ w Hiszpanii ściemnia się dopiero koło 21 to mieliśmy troszkę czasu. Ruszyliśmy więc odkryć dzielnicę Malasana. Podobno jest to najbardziej imprezowa dzielnica Madrytu. Może i jest ale myśmy nie znaleźli w niej nic ciekawego. Fakt było dużo młodych ludzi, zdecydowanie nie nasze klimaty, ale poza opuszczonymi lokalami, murami w graffiti nie widzieliśmy nic ciekawego. Tak więc szybko zmieniliśmy plany i poszliśmy w kierunku znanego nam już centrum. Po wczorajszym hiku nogi nas trochę bolą tak więc nie chodziliśmy za długo a do tego zaczęło się robić chłodnawo więc poszliśmy do restauracji z tapas koło naszego hotelu. Tapaspana, bardzo fajna knajpka w której serwują różnego rodzaju przystawki. Oczywiście nie obyło się bez szynki iberyjskiej i serka.
Ściemniło się więc znów wróciliśmy do świątyni Debot, która znajduje się niedaleko naszego hotelu. Było zdecydowanie mniej ludzi, choć nadal turyści robili sobie pamiątkowe zdjęcia. W nocy bez ludzi to miejsce prezentuje się dużo ładniej. W ciągu dnia można wejść do środka i pochodzić pod murami natomiast nocą można robić tylko zdjęcia z zewnątrz co i tak jest wystarczająco blisko.
Nasze pożegnanie z Hiszpanią nie było jakieś szalone czy intensywne. Po pierwsze byliśmy już zmęczeni troszkę tymi wakacjami....no bo jak to my twierdzimy jak wracasz wypoczęty z wakacji to znaczy, że były nudne. A po drugie Madryt nie jest tak fajny jak Sevilla gdzie na każdym kroku są jakieś kameralne knajpki.
Tak więc ostatnią noc przespaliśmy i zrelaksowani obudziliśmy się następnego dnia. Mieliśmy trochę czasu do samolotu a pamiętając o tych którzy śledzą naszego bloga chcieliśmy jak najszybciej nadrobić zaległości. Tak więc udaliśmy się na śniadanko do Starbucksa. Nie ma to jak poranna kawka, szybki internet i wspominanie hiku poprzez uaktualnianie bloga.
Potem przyszedł czas na zakupy. Bardzo nam smakowała szynka iberyjska jak i winka hiszpańskie więc chcieliśmy trochę przywieść do domu. Zwłaszcza, że tu wszystko jest tańsze niż w Stanach. Tak więc udaliśmy się do pobliskiego supermarketu, wybraliśmy szynkę, serek i parę butelek winka. Fajnie będzie je otworzyć za parę miesięcy i powspominać cudowne wakacje.....bo wakacje były jak „Życie w Madrycie...”
Z hotelu niestety musieliśmy się wymeldować wcześnie, nóżki nas za bardzo bolały aby gdzieś dalej chodzić więc po spakowaniu poszliśmy na lunch do dobrze już znanej nam Tapaspana. Znów skusiliśmy się na ich szyneczkę jak i dla odmiany spróbowaliśmy lokalnych szprotek. Wszystko było przepyszne a kelnerzy widząc, że piszemy bloga, udzielamy się na Tripadvisorze, wystawiamy w internecie zdjęcia z jedzeniem i gonimy po ich restauracji cykając nowe zdjęcie skakali koło nas jakbyśmy byli z jakiejś gazety. W sumie to dobry chwyt, udawać, że jest się kimś znanym a zrobią wszystko, żebyś ich miło zapamiętał. Tak więc nawet porcje dawali nam większe niż normalnie na tapas przystało.
No i na tym skończyły się nasze wspaniałe wakacje. Potem już tylko taxi na lotnisko, lot przez ocean i standardowe odczekanie godziny w kolejce na immigration. Miejmy nadzieję, że przed następnymi wakacjami będziemy mieć już Global Entry. Adios amigos!!!
2015.05.22-23 Sierra Nevada, Hiszpania (dzień 7-8)
Koniec cywilizacji, musimy odpocząć na łonie natury. Były miasta, było morze, więc nastał czas na górki.
Jak się okazało najtrudniejsze dzisiaj było wydostanie się z podziemnego parkingu w Granadzie. Trochę nam zeszło zanim wyjechaliśmy, ale to była wina naszego hotelu. Miał jakieś wadliwe vouchery na parking. Po około 30 minutach jazdy na południe od miasta zjechaliśmy z autostrady, i tutaj zaczęła sie zabawa. GPS w samochodzie powiedział nam, że do celu, do miasteczka Capileira mamy zaledwie 30 km, ale pojedziemy godzinę. Godzinę, 30 km?!? Zaczęliśmy się zastanawiać.... Coś chyba nie tak. Po przejechaniu pierwszego kilometra wszystko się wyjaśniło. Były takie ostre serpentyny, że ledwo co można było jechać 30 km/h. W dodatku Hiszpanie jeżdżą jak to Hiszpanie.... szybko i ścinają zakręty.
Udało się jednak troszkę nadrobić i za 45 minut dojechaliśmy do Capileira. Bardzo małe miasteczko (500 mieszkańców) położone na wysokości 1400 metrów. Wszystkie domy pomalowane na biało, wąskie uliczki, parę sklepów, restauracji i lokalni wałęsający się po ulicach. Typowe, hiszpańskie, górskie miasteczko, fajny klimacik. Jutrzejszą noc mamy w nim spędzić to pewnie go lepiej poznamy i opiszemy.
Prosto skierowaliśmy się do "centrum" informacji. Mały, biały domek, do którego musiałem się schylić jak chciałem wejść. Pan nawet mówił troszkę po angielsku więc udało nam się dowiedzieć parę rzeczy o naszym hiku. Wyjechaliśmy z miasteczka i jeszcze jechaliśmy parę kilometrów w głąb doliny, ale już za wiele się nie podnosząc. Dojechalismy do jakieś starej hydroelektrowni i tam zaparkowaliśmy nasz samochód. Nie było żadnego parkingu ani nic takiego, samochód został zaparkowany na poboczu odludnej drogi. Miejmy nadzieje, że jutro tam będzie stał cały i z naszymi bagażam.
Byliśmy na wysokości 1500 metrów, nasze schronisko jest na 2500. Mamy do zrobienia tysiąc metrów do góry i lekko ponad 7 km. Pogoda troszkę mało ciekawa, na wysokości ok. 2000 m widać chmury, które zasłaniają szczyty Sierra Nevada. Szlak nie rozpieszczał od początku i ostro zaczął się wspinać do góry. Potem były małe niespodzianki, jakieś opuszczone wioski, jakieś rozgałęzienia, szlak trochę schodził w dół i szedł fajną dolinką.
Dużo było ścieżek wydeptanych prawdopodobnie przez pasące się zwierzęta. Parę razy zmyliło nas to i wylądowaliśmy w chaszczach, z których musieliśmy się wracać. Po drodze mijaliśmy parę górskich strumyków, parę akweduktów, pastwiska baranów na których się ich setki pasły.
Potem zrobiło się trochę płasko i zaczęliśmy się martwić. Bo ubywało kilometrów, a wysokości nie przybywało. I się zaczęło, ostatni kilometr był ostry, stromo..... ale w sumie spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Nawet jakoś się szło, może dlatego, że nie było słońca, temperatura była tylko 10C i powiewał chłodny wiaterek. Nie pociliśmy się.
W końcu ukazało nam się nasze schronisko. Duży, murowany budynek. Jak się późnie okazało to ma prawie 100 lóżek. Nam się dostał pokój numer 1 w którym może spać ponad 20 osób. Oczywiście nie wiemy jak nasz znajomy z Peru robił nam rezerwację, ale oczywiście jej nie mieliśmy. Dobrze, że schronisko nie jest pełne i nie było problemu z łóżkiem. Poprosiliśmy znajomego żeby tutaj zadzwonił, bo pewnie łatwiej im się było dogadać po hiszpańsku. Chyba jednak nie....
Zajęliśmy nasze łóżka, położyliśmy na nich śpiwory i wróciliśmy na świetlicę. Wzięliśmy butelke winka Rioja Tempranillo i odpoczywaliśmy. Na początku prawie nikogo nie było, ale tak po 7 wieczorem zaczęło się trochę ludzi schodzić. Było gdzieś 8 grup i każda mówiła innym jezykiem. Nawet było też dwóch chłopaków z Polski do których się dosiedliśmy i stworzyliśmy polską grupę. O 20 mają podawać kolację. Ciekawe co będzie do jedzenia?
W trakcie kolacji troszkę pogadaliśmy z rodakami. Oni tutaj w tych górkach spedzają tydzień. Chodzą od schroniska do schronu i tak przez tydzień....Nice....!!! Z tego co oni powiedzili to w górach Sierra Nevada jest tylko jedno prawdziwe schronisko (to w którym jesteśmy) natomiast reszta to tak zwane schrony, czyli murowane cztery ściany i dach i nic poza tym.
Na kolację dostaliśmy cztery posiłki. Zupa, makaron, kurczak i deser. Zamiast górskiej kozicy, które jak widać na powyższym obrazku chodzą wokół schroniska dostaliśmy kurczaka. Może i dobrze bo te kozy są takie fajne. Jedzenie było dobre, poza deserem, który im nie wyszedł, panacota z miodem. Jest godzina 21 wieczorem, powoli trzeba będzie mysleć o śpiworku i łóżeczku. Jutro ciężki dzień idziemy na szczyt Mulhacén, 3500 metrów. Na szczycie w południe ma być -5C. Jak w południowej Hiszpanii w lato, nie?
Od 22 i tak panuje cisza nocna, więc za długo nie posiedzimy w świetlicy.
Dobranoc.
Noc przebiegła spokojnie. Chociaż często się budziliśmy. Wiadomo, 2500 metrów i brak aklimatyzacji robi swoje. Jak wchodziliśmy w śpiwory to było zimno, więc wyzapinaliśmy się po szyję. W nocy chyba musieli grzać bo często było słychać jak ludzie rozpinają śpiwory. Obudziliśmy się rozpięci i bez skarpetek.
Śniadanie serwują od 7-9 rano. Nic specjalnego, ale co mamy oczekiwać? Byleby tylko załadować w siebie kalorie i w góry. Fajny klimat rano w świetlicy panował. Ludzie jedząc śniadanie oglądali mapy, sprawdzali pogodę, rozmawiali o warunkach w górach. Typowe śniadanie w schronisku.
W schronisku mają wypożyczalnie sprzętu, ale powiedzieli, że już nie ma dużo śniegu i damy radę. Są jeszcze duże płaty śniegu, ale można je obejść.
Zostawiliśmy większość naszych rzeczy, bo i tak tu wrócimy i już z lekkimi plecakami poszliśmy w góry.
Na początku szliśmy wzdłuż strumyka Mulhacén, aż do jezior które znajdowały się na wysokości około 3000 metrów. Szlak nie był trudny, trochę skałek, ale nic wielkiego, czasami było troszkę śniegu, ale albo przez niego szliśmy, a jak było za stromo to obchodziliśmy.
Od jezior się zaczęło. Po pierwsze, byliśmy już na wysokości ponad 3000 metrów, więc tlenu mniej, po drugie nachylenie stoku się zwiekszyło, a po trzecie, pogoda przestała z nami współpracować. Wiatr się zwiększał, robiło sie chłodniej (-5C) i chmury zaczęły wszystko zasłaniać.
Szły z nami dwie inne grupy. Jedni z Austrii, a drudzy lokalni z Hiszpanii. Wreszcie o 12:30 pm stanęliśmy na szczycie!!!!!!!!
Mulhacén, 3482 metrów (11,423 ft) jest to najwyższy szczyt Hiszpanii i najwyższy w Europie poza Alpami i Kaukazem. Jest to też najwyższy szczyt w Europie na jaki się wspinaliśmy. Wychodziliśmy na wyższe, ale na innych kontynentach.
Na górze było parę innych grup, którzy zbierali się do schodzenia w dół, bo niestety warunki pogodowe nie sprzyjały.
Na szczyt dochodzą trzy szlaki. Jeden od jezior (nasza droga), drugi, północny, bardzo techniczny i trzeci południowy (granią), tym co mamy schodzić. Po paru pamiątkowych zdięciach, filmie i krótkich dialogach z innymi zaczeliśmy schodzić granią w dół. Na początku się szło nawet OK, szlak był oznaczony i pogoda sprzyjała. Nie było dużo chmur. Wiedzieliśmy, że muismy odbić w prawo, żeby dojść do schroniska. To już nie był szlak, ale ludzie tamtędy chodzą, więc ścieżka powinna być wydeptana.
Po pół godzinie pogoda się zmieniła. Znowu wyszły duże chmury i widoczność się zmniejszyła do paru metrów. Tutaj muszę naskarżyć na leni Hiszpanów. Ich szlaki w ogóle nie są oznaczone. Nigdzie nie ma namalowanego szlaku na skałach albo drzewach, czasami (bardzo rzadko, raz na kilometr) jest wbity słupek w ziemię z numerem szlaku. Są kopczyki z kamieni, ale też bardzo rzadko. Podczas widoczności na parę metrów jest ciężko. Szliśmy pomału, oczywiście nie wiedząc czy idziemy szlakiem czy nie. Zaczął padać śnieg i wiatr się wzmagał. Widoczność była na parę metrów. Za pomocą GPS, mapy topograficznej i map satelitarnych załadowanych wcześniej na telefon szliśmy w kierunku schroniska. Szło się ciężko, były mokre skały i dosyć stromo. Często słyszeliśmy ludzi, którzy pobłądzili i się nawzajem nawoływali. Myśmy tylko słyszeli głosy, ale widoczność była tak mała, że nie można było nikogo zobaczyć.
W pewnym momencie wpadło na nas czterech Hiszpanów, którzy zaczęli nam tłumaczyć gdzie chcą iść. Oczywiście jak to Hiszpanie nie mieli żadnej mapy, ani nic bardziej zaawansowanego. Szli na jakiś autobus, który gdzieś miał przyjechać. Oczywiście nie szli w dobrym kierunku. Otworzyliśmy nasze mapy i dopiero tam nam pokazali gdzie chcą iść. Tak się składało, że ich pół "trasy" pokrywało się z naszą, więc wyprowadziliśmy lokalnych z gór. W połowie drogi pokazaliśmy im gdzie mają iść i poszliśmy w naszym kierunku. Ciekawe czy doszli do celu? Przynajmniej mają nauczkę, że w takie duże góry nie idzie się bez przygotowania. Pogoda może się szybko zmienić i wtedy jest ciężko.
Gdzieś na wysokości 2600 m wyszliśmy z chmur i wreszcie widzieliśmy gdzie idziemy. Po chwili również ukazało nam się schronisko, więc nawet jak szlak był nie oznaczony to szliśmy na azymut.
Po kolejnej godzinie dotarliśmy do schroniska. Tutaj w końcu mogliśmy odpocząć i się posilić. Piwko i konserwa świetnie smakowały, ale też nie mogliśmy się rozsiadać, bo musieliśmy zejść na dół. 7 km i 1000 metrow w dół. Obowiązkowe zakupienie pamiątkowych koszulek ze szczytem Mulhacén (można już było je kupić, bo szczyt zaliczony) i w drogę.
Zejście przebiegło bez żadnych komplikacji i po 2:15, ku naszej radości, ukazała się nasza BMW. Pod koniec schodzenia czuliśmy nasze kolana. Ten dzień był dla nich dużym obciążeniem. Najpierw 1200 metrów (4000 ft) do góry, a potem 2200 metrów (7200 ft) w dół. W sumie w ten dzień zrobiliśmy 18 km. Im bardziej schodziliśmy w dół tym ładniejsza pogoda się robiła. Wreszcie mogliśmy podziwiać piękną dolinę i otaczające je góry w których spędziliśmy ostatnie 2 dni.
Schodząc w dół towarzyszyły nam nie tylko kozy i barany ale też super lokalne strachy na wróble. Nawet dobrze mówili po angielsku.
Góry Sierra Nevada, położone są 20 km od wybrzeża Morza Śródziemnego. Nie przypuszczaliśmy, że Hiszpania ma aż tak potężne góry. Jak już wspominaliśmy najwyższy szczyt to Mulhacen ale jest też wiele innych szczytów powyżej 3000 m które warto zdobyć. W tych górach położony jest również duży resort narciarski. Jak to w europejskich górach znajduje się też dużo małych klimatycznych miasteczek położonych na stromych stokach gór.
Głodni, zmęczeni i spragnieni zapakowaliśmy się do samochodu i po 20 minutach dojechaliśmy do Capileira. Nawet szybko udało nam się znaleźć hotel. Pomimo, że miasteczko jest niewielkie to dla osoby spoza miasteczka trudno jest nawigować i cokolwiek znaleźć. Jeżdżenie samochodem po tych wąskich, stromych uliczkach nie było łatwe. Mimo, że miasteczko jest nastawione na turystów pan w naszym hotelu w ogóle nie mówił po angielsku. Często za to lubiał powtarzać “bueno”. Udało nam się jednak dowiedzieć przy pomocy języka migowego i paru słów hiszpańskich które znamy, gdzie mamy zaparkować samochód i gdzie jest nasz pokój. Bardzo przytulny pokoik tak jak i miasteczko, z przepięknym “buena vista”. Zdziwiło nas tylko, że w hotelu było dość zimno i nie można było włączyć ogrzewania. Wygląda, że dla nich to jest środek lata nawet pomimo, że na zewnątrz jest tylko 10C.
O restaurację już się nie pytaliśmy na recepcji bo stwierdziliśmy, że i tak się nie wiele dowiemy. Poszliśmy za to na główną ulicę (czyli pod hotel) i znaleźliśmy restaurację El Asador która nam od razu przypadła do gustu. W restauracji było menu po angielsku, przyjmowali karty kredytowe i było kilka innych grup. Czyli wyglądało dość obiecująco. I tak rzeczywiście było. Wybór był dość bogaty. Mieli troszkę dań kuchni włoskiej ale to od razu wykreśliliśmy jako opcję. Ostatnie doświadczenia nam pokazały, żeby jednak trzymać się ich lokalnej kuchni. Naszą uwagę przykuł dział lokalnego mięsiwa. Więc na przystawkę poleciał oczywiście Iberian Ham, tutaj trzeba dodać, że porcja było wielka. Ilonka zamówiła kawałek wieprzowiny marynowany w papryce i czosnku a ja poszalałem i zamówiłem całą nogę jagnięcia.
Ale było pyszne. Porcje były ogromne więc winko do kolacji się przydało i poprawiło nam trawienie. Kelner polecił nam winko z niedalekiej Granady i był to rzeczywiście dobry wybór. Idealnie pasowało do naszych mięs. Byłem głodny a do tego jedzenie było przepyszne więc zajadałem aż mi się uszy trzęsły.
Bardzo polecamy tą restaurację, Al Asador. Jak będziecie w okolicy albo znudzą wam się plaże i będziecie chcieli schłodzić się w górach to polecamy miasteczko jak i wspomnianą restaurację. Po kolacji byliśmy tak zmęczeni, że od razu padliśmy do łóżka w śpiworach bo było tak zimno.
2015.05.21 Granada, Hiszpania (dzień 6)
Wczoraj widzieliśmy zamek Alhambra z przeciwległego wzgórza przy zachodzie słońca a potem w nocy. Dzisiaj jest czas na zwiedzenie go w ciągu dnia i od środka.
Nie udało nam się kupić biletów wcześniej na internecie, bo już ich nie mieli, ale miejmy nadzieję, że mają jakąś liczbę biletów dla turystów którzy po prostu przyjdą pod zamek.
Korzystając z okazji, że dziś nie mieliśmy dużo do zwiedzania, troszkę dłużej pospaliśmy. Po śniadanku poszliśmy prosto na zamek Alhambra. Granada jest położona na wysokości powyżej 700 metrów n.p.m. więc poranki są nawet chłodne, było tylko 19C. Po 30 minutowym spacerku doszliśmy do pierwszej bramy zamku prowadzącej do ogrodów. Po kolejnych 10 minutach wspinania się do góry doszliśmy do jednej z głównych bram zamku (brama sprawiedliwości). Ładnie się zapowiadało, potężne, grube mury, ciekawa architektura, wiele ciekawych zabudowań, dużo wszystkiego do zwiedzania, całe miasto tam się znajdowało....
Niestety biletów już nie było. Wszystkie zostały wykupione na internecie o wiele wcześniej. Szkoda, bo naprawdę piękny zamek. Oczywiście bez biletów też można było część zamku zwiedzić, ale niestety ciekawsze miejsca były dla nas zamknięte. Pewnie muszą limitować ilość turystów, bo inaczej by się nie dało zwiedzać jak by morze ludzi tu przyszło. I tak ponoć jest limit 6,000 biletów dziennie.
Pochodziliśmy po części po której mogliśmy, coraz bardziej narzekając, że jednak nie udało nam się zdobyć biletów. Im więcej widzieliśmy tym bardziej chcieliśmy iść dalej, a tu niestety była bramka i pan który mówił: boletos por favor...!!! Oczywiście mamy zamiar tutaj wrócić i zwiedzić cały zamek.
Dodatkowo na terenie zamku znajdują się dwa hotele w których mamy zamiar spać. Troszkę zawiedzeni wróciliśmy na dół do miasta i postanowiliśmy to sobie jakoś wynagrodzić. A jak? Jak prawdziwi Hiszpanie, lodami....Hiszpanie uwielbiają jeść lody. Często można spotkać stoiska z dziesiątkami rodzajów. Opłacało się, były pyszne...!!!
Mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu, więc chcieliśmy to jakoś wykorzystać. Czemu więc nie popróbować lokalnej kuchni, a zwłaszcza ich szyneczki.
Często staramy się jeść lokalną szynkę iberyjską. Zwana lokalnie Jamon Iberico. Ponoć najlepsza szyneczka na świecie. Nawet pobija włoskie prosciutto de Parma.
Prosciutto jest bardziej okrawane z tłuszczu, więc nie mają takiego głębokiego, bogatego, złożonego smaku jak szyneczki iberyjskie.
Tak nam smakują, że musieliśmy się o niej coś więcej dowiedzieć.
Więc, produkowane są one w południowej Hiszpanii ze specjalnie hodowlanych czarnych świń.
Zaraz po okresie kiedy prosie przestaje być karmione przez matkę, jego dieta składa się z jęczmienia i kukurydzy. Trwa to przez wiele tygodni. Następnie świnka jest "zapraszana" na pastwiska gdzie je naturalnie rosnącą trawę, a także chodzi sobie po specjalnie sadzonych lasach dębowych na których się zajada żołędziami, korzeniami, ziołami....Tuż przed ubojem, dieta świnki się zmienia i może już "tylko" zjadać oliwki i żołędzie. Po uboju, tylne nogi są solone i wieszane na dwa tygodnie, żeby schły. Następnie są myte i znowu wieszane na kolejne 3-4 tygodni.
Potem następuje proces twardnienia, który trwa minimum rok, a może być nawet parę lat dla najlepszych szynek. Szynka twardnieje wisząc do góry nogami w różnego rodzaju pomieszczeniach w zależności od temperatury, wilgotności.... Czasami wisi sobie na zewnątrz, żeby zaczerpnęła świeżego powietrza, ale w większości przypadków wiszą pod sufitem.
Jest wiele rodzajów Jamon Iberico. Najlepsza nazywa się Jamon Iberico de Bellota. Cena dochodzi do €200 za kilogram i jest ciężko dostępna poza granicami Hiszpanii. Ponoć jakieś rodzaje już tych szynek można kupić w Stanach. Musimy poszukać....Z ciekawostek jeszcze mogę dodać, że najlepsze są świnie z papierami (rodowodem). Jak udowodnisz że ojciec i matka zabitej świnki pochodzą z najlepszej hodowli to możesz sobie do nazwy swojej szynki dodać słowo PURO (pure) co oczywiście podnosi cenę produktu. Ponoć produkcja tych szynek jest bardzo kontrolowana przez rząd hiszpański, coś jak z winami w Europie. Oczywiście najlepsza jest świeża, prosto krojona z całego kawałka. Im dłużej leży tym smak staje się płytszy, mniej intensywny. Taką też staramy się tutaj zamawiać. Większość supermarketów ma stanowisko z takimi szyneczkami.
Ogólnie Hiszpania zaskoczyła nas pozytywnie cenami. Poza paliwem do samochodu która kosztuje €1.25 za litr diesel (2 razy droższe niż w Stanach) to wszystko jest o wiele tańsze. Kolacja w restauracji na dwie osoby z butelką dobrego wina kosztuje €30-40. Gdzie EUR już jest prawie jak USD. Trzeba doliczyć jakieś 10% więcej. W Unii Europejskiej w przeciwieństwie do Stanów TAX jest już wliczony w cenę a napiwek jest rzadko spotykany, a jak jest to jakaś reszta drobnych.
Piwo w barach kosztuje €2-3 i często masz już wliczoną jakąś przekąskę (tapa). Dobre wino w sklepie kupisz za €7-12, a w restauracji €10-20 i to już mówimy o dobrych winkach. Hotele też są tanie. Płacimy średnio €60-70 za hotel za noc w trzy-gwiazdkowych w centrum. Jak nie jest w samym centrum, to na nogach można w ciągu 15 minut spokojnie dojść. Odwiedzając po drodze lokalne bary, oczywiście w celu próbowania ich tapas. Nie znam cen wszystkich krajów europejskich, porównuje do Włoch, Szwajcarii czy Irlandii gdzie jest znacznie drożej niż w Hiszpanii.
Jutro rano opuszczamy cywilizowaną część Hiszpanii i jedziemy w góry Sierra Nevada gdzie mamy w ciągu dwóch dni wyjść na jej najwyższy szczyt, Mulhacén 3482 metrów.
Pożegnalną kolację mieliśmy w fajnej, lokalnej restauracji: Taberna Granados. Na start dostaliśmy oczywiście tapas, a potem poleciał kurczak i królik. Smaczne było. Kanapeczki podane jako tapas były pyszne natomiast to coś małego z oczkami i wąsami dziwnie wyglądało. Ale widzieliśmy jak lokalny brał do ręki garść tego i połykał.....hmmm....my spróbowaliśmy ale żadna rewelacja.
Oczywiście nie obyło się bez dobrego hiszpańskiego winka z Rioja. Montelciego Reserva 2010 DOCa. Dobre, smak suszonych owoców, leżało sobie ponad dwa lata w beczkach, idealnie wybalansowane z wyraźnymi mineralnymi smakami. Idealne do naszych mięs.
2015.05.20 Malaga, Nerja i Granada, Hiszpania (dzień 5)
Nasz hotel o nazwie “Las Vegas” jest typowym hotelem na tzw. wczasy. Jest świetlica, jest stół do bilarda jest blisko plaża itp. Tak więc przy śniadaniu obserwując gości hotelowych doszliśmy do pewnych obserwacji. Są różne rodzaje wczasów, można jechać na all inclusive do Turcji, Tunezji czy na Karaiby. Wakacje te głównie cechują się jedzeniem, piciem, jedzeniem, piciem i od czasu do czasu może jakąś wycieczką. Ja osobiście, jeśli już mam jechać na wczasy zorganizowane to wolę Europejską wersję, czyli Włochy, Grecja, Hiszpania itp. W tym przypadku nie bierze się zazwyczaj all inclusive....no bo po co? W Europie jest tyle miasteczek które mają jakąś swoją małą lokalną historię, pełno knajpek gdzie można poznać ludzi z całego świata i jak ktoś lubi sklepów nie tylko z pamiątkami. Tak więc jadąc do Europy ciężko jest siedzieć w resorcie a nawet chce się spędzać czas poza nim. W końcu kto jest w stanie wysiedzieć cały dzień na plaży.
Oczywiście nasz sposób zwiedzania jest totalnie inny I nie ma nic wspólnego ze zorganizowanymi wczasami. My na plaże co prawda poszliśmy po śniadanku ale nawet nie braliśmy strojów kąpielowych bo nie mieliśmy czasu na leżakowanie a poza tym dość chłodno jeszcze było, może później się ociepli. Było to jedno z ostatnich miejsc na naszej wycieczce gdzie można było dojść do morza, więc Darek postanowił wejść do wody. Po dwóch minutach powiedział, że woda jest zimna i idziemy już z plaży.
My znów w drogę zwiedzać kolejne miasta, regiony, odkrywać nowe światy. Tak więc po szybkim spakowaniu ruszyliśmy na zamek w Maladze, zwany Gibralfaro. Zamek ten datowany jest na X wiek choć przeszedł już wiele przebudowań i zmian. Poza zamkiem w Maladze warto też zobaczyć Alcazaba, fort znajdujący się niedaleko Gibralfaro.
Zanim jednak dotarliśmy na zamek po drodze odwiedziliśmy corridę, zwaną Plaza de toros de La Malaga. Wygląda, że arena jest jeszcze czynna a jak nie ma rodeo to można sobie wejść i pochodzić po trybunach. Ciekawe doświadczenie choć dziwię się, że jest to troszkę zaniedbane. Myślę, że mogliby więcej udostępnić do zwiedzania.
Po spędzeniu paru minut na corridzie wróciliśmy do naszego pierwotnego planu - zdobycia zamku. Wyjście jak to do zamków było pod górę i po raz kolejny stwierdziliśmy, że dawniej zdobycie zamku to nie była łatwa sprawa. Sam zamek to ciekawe ruiny, które przetrwały setki lat. Najbardziej nam się podobało, że można było wejść i chodzić po murach obronnych wokół całego zamku. Przepiękne widoki na miasto, morze a zarazem na zamek. Niesamowite jak teraz mamy taką super technologię ale nie potrafimy zbudować nic trwałego. A lata temu ludzie bez większych maszyn budowali tak potężne i wspaniałe budowle, które przetrwały nie jedną wojnę.
Po zamku, spragnieni wody udaliśmy się w kierunku naszego hotelu gdzie mieliśmy samochód. Troszkę PRLem zalatywało po drodze. Hotele o nazwach Las Vegas, California czy Floryda to standard....w centrum zwanym starym miastem na pewno hotele są nowocześniejsze i mają bardziej nowoczesne standardy. My jednak wybraliśmy hotel blisko centrum ale na plaży. Przynajmniej raz na tym pobycie chcieliśmy posłuchać szumu fal i przejść się po piasku. Do tego do centrum jest bardzo trudno dojechać samochodem.
We wszystkich miasteczkach jakich byliśmy zaszokowały nas wąskie uliczki w centrum. Często zastanawialiśmy się jakim sposobem przejeżdża tam samochód. Darek często musiał uważać, żeby nie porysować naszego samochodu. Pewnie ubezpieczenie by to pokryło ale po co użerać się znów z firmami ubezpieczeniowymi. Tak więc cieszyliśmy się, że nasze hotele nie są w ścisłym centrum. Po Maladze udaliśm się do Nerja. Darek bardzo chciał przjechać lokalnymi drogrami więc zamiast autostrady wybraliśmy drogę blisko morza. Niestety większość dostępu do plaży jest zabudowana i hotele czy inne rezydencje pobudowały się tam. Udało nam się jednak gdzie niegdzie dojrzeć Costa del Sol (wybrzeże słońca) podobno najładniejsze wybrzeże Hiszpanii.
Dopiero jak dojechaliśmy do Nerja to mogliśmy podziwiać te słynne plaże. Narja jest małym miasteczkiem typowo turystycznym. Jak to przewodniki piszą, upodobanym przez angielskich turystów. Popieram bo sama byłam tu wcześniej na wycieczce zorganizowanej przez angielskie biuro podróży. Podobno to od Nerja zaczyna się całe wybrzeże nazywane przez hiszpanów Costa del Sol. W centrum miasteczka jest Balcón de Europa. Najlepsze określenie tego to właśnie balkon z którego rozpościera się ładny widok na wybrzeże.
Było dość przyjemnie, piękne widoki, lekki chłodek i szum morza więc postanowiliśmy, zjeść lunch. Wybraliśmy restaurację, która była włoska i tu był nasz błąd. Jak ogólnie uważamy, że Hiszpania ma bardzo dobre jedzenie tak Hiszpanie robiący włoskie specjały to nie najlepsze połączenie. Ja wzięłam paella i był to jak się okazało bezpieczny wybór. Jest to tradycyjna hiszpańska potrawa więc im wyszła. Darek natomiast zamówił pizze i była to katastrofa. Ciasto było za twarde a prosciutto tak drobno posiekane, że ciężko je było wyczuć. Dałam im szansę pokazać, że jednak potrafią robić włoskie potrawy i zamówiłam Panna Cotta...kolejna porażka. Zrobiliśmy jeszcze parę zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę do Granada.
Droga z Nerja do Granada wyglądała na nową. Nawet GPS jej jeszcze nie miał. Tak więc super się jechało po idealnym asfalcie. Kolejne zaskoczenie bo znów nic nie zapłaciliśmy, czyli jednak autostrady w Hiszpanii nie są takie drogie. Zaskoczyła nas ilość tuneli – choć nadal Japonia wygrywa pod tym względem jak i zmienność pogody. Z wybrzeża kierowaliśmy się w kierunku gór i jak wjechaliśmy w jeden z wielu tuneli to była ładna sloneczna pogoda, natomiast jak wyjechaliśmy z niego po ok. 1.5 km przywitał nas ulewny deszcz...który zaraz po paru minutach zniknął.
Granada najbardziej słynie z zamku Alhambra. Początkowo w 889 roku wybudowano tam fortece. Następnie w XI wieku przebudowano na pałac. Przebudowa została dokonana dla ówczesnego władcy Granady Emira Mohammed ben Al-Ahmar. Pamiętajmy, że przez wieki Andaluzja była pod wpływami arabów i stąd w ich architekturze widać bardzo duże wpływy arabskie. W późniejszych latach zamek przeszedł w ręce chrześcijan którzy nadali mu ostateczny wygląd. Alhambra jest jedną z największych atrakcji turystycznych w Hiszpanii i jest wpisana na listę UNESCO jako światowe dziedzictwo. Jest to budowla która niesamowicie łaczy styl arabski i chrześcijański. My wybieramy się tam jutro ale dziś postanowiliśmy przejść się do Plaza Mirador de San Nicolas. Podobno stamtąd jest najlepszy widok na zamek. I tak też było.
My wybraliśmy drogę na skróty i szliśmy bardzo wąskimi uliczkami, że aż czasem zastanawialiśmy się czy my wchodzimy komuś na podwórko czy jeszcze nie. Można tam dojść główną ulicą ale jest troszkę na około. Główną ulicą za to schodziliśmy.
Po wyjściu na górę najpierw ukazał nam się tłum ludzi – wtedy Darek uwierzył, że jednak dobrze szliśmy. A po drugie piekny widok. Góry i zamek prezentowały się w całej okazałości. Jak już kiedyś wspomniałam w Hiszpanii dość późno zachodzi słońce. Tak więc jak myśmy byli tam koło 8 wieczór to jeszcze było w miarę jasno. Widok był tak piękny a my wiedzieliśmy, że raczej tu nie wrócimy jutro więc postanowiliśmy poczekać aż słońce całkowicie zajdzie. Siedliśmy w pobliskiej restauracji i czekając na zachód słońca delektowaliśmy się widokiem i piwkiem o nazwie Alhambra.
Doczekaliśmy się....niestety widok był troszkę gorszy. Normalnie budowle i stare miasta zyskują po zachodzie słońca kiedy to wszystko jest ładnie oświetlone. Niestety wraz z zachodem słońca zniknęły też górki który były w tle i które dodawały uroku.
Zamek Alhambra połóżony jest u podnóża gór Sierra Nevada. Są to najwyższe góry w Europie zaraz po Kaukazie i Alpach no i oczywiście najwyższe w Hiszpanii. My za trzy dni planujemy wyjść na ich szczyt który ma ok. 3500 m n.p.m. Trzymajcie kciuki. Dziś tak podziwiając zamek zauważyliśmy, że niektóre szczyty mają jeszcze śnieg. Mam nadzieję, że to tylko w jakiś dolinkachi mniej rozdeptancyh szlakach. Zobaczymy...dojdziemy dokąd się da a jak nie to zawrócimy.
Na tym skończyliśmy nasz dzień. Do miasta zeszliśmy dłuższą drogą za to o fajnej nazwie Carrera del Darro która przechodzi koło rzeki Rio Darro. Daruś nawet nie wiedział, że ma tu swoją ulicę i rzekę. Dzień był dość intensywny więc szybko padliśmy bo jutro kolejne emocje i atrakcje.
2015.05.19 Gibraltar i Malaga, Hiszpania (dzień 4)
Druga noc w tym samym hotelu – jak dla nas to już rozpusta. Uczciliśmy to nawet śniadaniem w hotelu....tak wiem, jak dla nas to druga rozpusta. Mieliśmy nadzieję na jakieś lokalne śniadanie. Niestety poza szynką iberyjską, paroma lokalnymi serami i większym wyborem soków owocowych to nie wiele to się różniło od hotelowych śniadań. Ale było świeże i smaczne. Pojedzeni ruszyliśmy w drogę. Dziś kierunek Gilbraltar....a zaraz po tym Malaga.
Droga jak to droga w południowej Hiszpanii. Darek, znów stwierdzał, że nie ma lasów, za to był zachwycony ilością wiatraków i jak Don Kichot chciał je gonić. Po krajobrazie i wykorzystaniu energii naturalnej widać było, że zbliżaliśmy się do oceanu. A ja już z góry uprzedzałam, że na Giblartarze wieje.
Ja już na Gibraltarze byłam wcześniej ale chętnie chciałam go zobaczyć po paru latach. Dodatkowo bardzo mi się podobał – szczególnie małpki więc miałam nadzieję tym razem zrobić troszkę lepsze zdjęcia niż za pierwszym razem. Po przjechaniu ok. 150 km dotarliśmy do granicy Gibraltaru. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że nie warto pchać się na Gibraltar własnym autem tak więc zaparkowaliśmy w miasteczku które graniczy z Gibraltarem. Z parkingu do przejścia granicznego mieliśmy 5 minut na nogach. Darek najbardziej cieszył się z 3 rzeczy, po pierwsze przeszedł przejście graniczne na nogach, po drugie przeszedł po płycie czynnego lotniska, a po trzecie był w nowym kraju, w którym jeszcze nigdy nie był.
Z granicą wszystko było fajnie ale pan powiedział nam po polsku „Dzień dobry, dziękuję!” a my byliśmy w takim szoku, że zapomnieliśmy poprosić o pieczątki do paszportów. Szkoda....ale sami przyznajcie, kto by się spodziewał polskiego celnika na Gibraltarze. Szok na max'a.
Drugą atrakcją jest przejście przez płytę lotniska. Gibraltar ma lotnisko. Podobno pasażerskie loty na Gibraltar zostały wznowione dopiero w 2006 roku. Niestety to państwo-miasto jest otoczone skałą i nie ma wiele miejsca na stworzenie lotniska więc pas startowy przechodzi przez zwykłą ulicę. Albo na odwrót...ulica wylotowa z kraju przechodzi przez pas startowy.
Po standardowych zdjęciach na pasie startowym ruszyliśmy główną ulicą do centrum miasta. Gibraltar należy do Angli. W 1969 roku Giblartalczycy mogli zdecydować w referendum czy chcą należeć do Angli czy Hiszpani, 12,138 osób zagłosowało za Anglią a tylko 44 za Hiszpanią. Takim sposobem Gibraltar stał się kolonią Angielską, która używa funtów i euro na przemian, jeździ po prawej stronie ale nadal najbardziej popularnym daniem jest Fish & Chips. Jest też duży plus, napisy i ludzie są dwu języczni.
Szczerze, spodziewałam się troszkę innych sklepów na głównej ulicy. To co zobaczyliśmy to nic innego jak ulica Floriańskaw w Krakowie, albo Krupówki w Zakopanem. Pełno sklepów z ciuchami, kosmetykami i sprzętem elektronicznym, a tylko od czasu do czasu jakiś sklep z pamiątkami. Tak idąc, po 20 minutach doszliśmy do kolejki na szczyt Gibraltar lub jak inni to nazywają na szczyt skały, która znajduje się ponad 400 metrów n.p.m.
Kolejne zaskoczenie. Z tego co ja pamiętałam, to kolejka zatrzymywała się w tzw. mid-station. Stacja w połowie góry miała swój urok, bo jak ja tam byłam, to było tam dużo małp. Kilka nawet otoczyło moją koleżankę tylko dlatego, że coś jadła. Niestety aktualnie kolejka nie zatrzymuje się w połowie drogi między kwietniem a październikiem. Jak się spytałam pani dlaczego to odpowiedziała „my nie obsługujemy”. Hmmm....dziwne to trochę.
Jadąc na górę nie widzieliśmy małp....pewnie przeniosły się tam gdzie są ludzie. Małpy na Gibraltarze, żyją swobodnie, ochrona parku chce im zagwarantować jak najbardziej naturalne warunki, ale one doskonale widzą, że tam gdzie ludzie jest jedzenie.
Wyjechaliśmy na szczyt. Porobiliśmy parę zdjęć na wszystkie strony świata i spotkaliśmy parę małp. Jak dla mnie było ich za mało. Widok nie wiele się zmienił. Dalej był niesamowity. Stoisz na górze, a z każdej strony co innego widać. Z jednej wąski ląd i granicę z Hiszpanią, z drugiej port, z trzeciej kanał gibrartarski i w oddali Afrykę (do której się wybieramy za 4 miesiące), a z czwartej niekończące się Morze Śródziemne. Darek nazwał wszystko jedną wielką komercją i centrum handlowym. Dopiero później zmienił zdanie jak poszliśmy w mniej uczęszczane trasy. Zanim to się jednak stało zrobiliśmy sobie małą przerwę na piwko. Darek jako smakosz piwa szybko odkrył, że coś jest nie tak z jego piwem. Jak się okazało, piwo było przedatowane. Na szczęście pracownicy stoiska grzecznie nam podziękowali za zauważenie i pozwolili wymienić jedno na dwa inne piwa. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy zwiedzać dalej. W planie mieliśmy zejść do jaskiń, Micheal's Caves i sprawdzić ile małp jest po drodze.
Plan nawet się udał. Po drodze spotkaliśmy troszkę małpek. Jedne miały nas gdzies i nie reagowały na nic, inne były młode i chciały się bawić i skakać po czym tylko się da, a inne po prostu szukały jedzenia.
Można było do nich dość blisko podchodzić a one spokojnie siedziały i nie bardzo przejmowały się samochodami czy ludźmi chodzącymi obok nich. Widać, że dla nich to normalka i same garną tam gdzie jest cywilizacja.
Doszliśmy do jaskiń....wszystko fajnie aż do momentu rozczarowania. Jaskinia jest dość duża, choć nie mogliśmy przejść całej trasy (hmmm....znów nie obsługujemy???), do tego gra świateł. Ja rozumiem, że to jest fajne jak się tylko ogląda jaskinie ale do zdjęć to była masakra. Zdjęcia wychodziły jak z jakiś filmów science-fiction i ciężko było ustawić fajne światło.
Dużo lepiej by było jakby stosowali naturalne/żółte światło.
Po przejściu jaskini (ok. 20-30 min.) wróciliśmy z powrotem na szczyt kolejki. Z jednej strony gonił nas czas a po drugie stwierdziliśmy, że i tak nie ma małp w mid-station więc po co tam iść. I mieliśmy rację. Większość małp skakała po wagoniku kolejki. Najpierw niewinnie sobie skakały ale ludzie jak to ludzie zobaczyli blisko małpki i chcieli sobie z nimi zrobić zdjęcie. A małpka jak to małpka jak zobaczyła blisko coś na co może skoczyć to skoczyła. I takim sposobem niektórzy turyści mają zdjęcia jak małpka im chodzi po ramionach, itp. Ja tam się cieszę, że nic mnie nie podrapało.
Skała jest największą atrakcją na Gibraltarze. Drugim ważnym punktem wycieczek jest Europa Point. Teoretycznie z tego miejsca widać całe Morze Śródziemne jak i Afrykę. Ludzkie oko mogło dziś zobaczyć Afrykę...aparat chyba jednak nie do końca to uchwycił. Nie jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy ale byliśmy wystarczająco blisko. Najbardziej wysunięty punkt jest po stronie Hiszpańskiej parę kilometrów od Gibraltaru.
W punkcie Europa znajduje się pomnik Generała Władysława Sikorskiego, którego samolot rozbił się tutaj w 1943. Generał wraz z 16 innymi ludźmi nie przeżył tej katastrofy. Do dziś trwają spory, czy był to zamach, czy jedynie wypadek.....
Nie tracąc czasu po Europa Point wróciliśmy do granicy. Zanim jednak to się stało to czekała nas kolejna niespodzianka. Wcześniej w punkcie informacji pan nam powiedział, że z punktu Europa można wrócić autobusem numer 2 do Market Place i potem przesiąść się na numer 5. Taki też mieliśmy plan dopóki nie dowiedzieliśmy się, że linia numer 5 jest obsługiwana przez inną firmę i w związku z tym pomimo że mamy całodniowe bilety musimy dopłacić 2 EUR. My to olaliśmy i poszliśmy na nogach. I dobrze....dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak lądował samolot. My uchwyciliśmy samo kołowanie ale to i tak dużo, że mieliśmy szczęście spotkać w ogóle jakiś samolot lądujący na Gibraltarze.
Zaraz po Gibraltarze, po krótkiej przerwie na bułeczkę i konserwę ruszyliśmy do Malagi. Malaga jest sprawcą całej tej wycieczki. Darek znał kiedyś osobę z Malagi, która tak mu polecała to miejsce, że podczas losowania Darek umieścił ją na naszej liście.
Z Gibraltaru do Malagi było ok. 120 km. Czyli nie tak źle. Do tego widoki rozpieszczały nas jeszcze bardziej. Gdzie niegdzie górki, gdzie niegdzie plaża. Za to samochód ma trochę do życzenia. Ma nowy system, który automatycznie wyłancza silnik po 5 sekundach stania w korku. Ponoć ma to oszczędzać paliwo. Niestety bardziej to drażni niż to całe oszczędzanie jest warte. Cały czas wyłancza silnik a co za tym idzie też klimatyzację. Ruszając ze świateł, silnik się automatycznie zapala ale trwa to parę sekund. Jest to drażliwe zwłaszcza w jeździe po miastach. Dobrze, że można to wyłączyć jednym przyciskiem. Wkońcu dotarliśmy do naszego hotelu, Las Vegas. Tak to nazwa naszego hotelu. Hotel znajduje się przy samej plaży więc teraz pisząc bloga siedzę sobie na balkonie i słucham szumu fal...
Nie tracąc czasu ruszyliśmy na miasto. Nie planowaliśmy dziś dużo zwiedzać tylko odwiedzić stare miasto, wstąpić na jakąś przekąskę i wrócić do hotelu. Jako naszą destynację wybraliśmy El Pimpi. Jest to restauracja otwarta w 1971 roku. Przez El Pimpi przewinęło się wiele sławnych ludzi. Jak np. rodzina Picasso, Antonio Banderas, Tony Blair.....
Byliśmy w sumie najedzeni, więc zamówiliśmy tylko deskę (talerz) serów i butelkę wina Verdejo. Lekkie, fajne, chłodne, lokalne winko idealnie pasowało do zestawu serków.
Po drodze do tej restauracji zobaczyliśmy zamek który chętnie odwiedzimy jutro.
Po wypiciu winka, przekąszeniu serków i poznaniu lokalnej restauracji postanowiliśmy po pierwsze wrócić tam jutro na nadziewane bułeczki (specjalność tego regionu) jak i odwiedzić bar z Craft Beers. Piwa z mikro-browarów przyciągają naszą uwagę coraz bardziej więc grzechem byłoby nie spróbować Hiszpańskich specjałów. Takim sposobem doszliśmy do knajpki: Cerveceria Arte & Sana Craft Beer Cafe. Trzeba przyznać, że chłopaki mają bardzo ciekawy wybór. Mają kilkaset rodzajów piw z całego świata. Myśmy próbowali hiszpańskich po wpiciu dwóch na miejscu udało się wziąć jeszcze jedno do hotelu.
Po relaksie przy piwku wróciliśmy do hotelu i siedząc na balkonie słuchaliśmy fal Morza Śródziemnego. Jutro dalsza część wyprawy...Granada a potem Sierra Nevada i spanie w schronisku...będzie na pewno ciekawie.
2015.05.18 Sewilla, Hiszpania (dzień 3)
Dziś cały dzień miał być dedykowany Sewilli. Jak już Darek pisał we wcześniejszym wpisie wczoraj udało nam się trochę liznąć Sewillę, zobaczyć katedrę, starą fabrykę tytoniu i najsłynniejszy hotel Alfonso XIII. Hiszpanie żyją w swojej własnej strefie czasowej i restauracje otwierają o 20 godzinie, my się pomału przestawiliśmy na "lokalny" czas i wczoraj poszliśmy spać koło 3 rano (pisanie bloga zajmuje trochę czasu). Tak więc dziś spaliśmy prawie do południa. Po szybkim śniadanku ruszyliśmy na miasto.
Pierwszy nasz punkt to Plaza de Espana przy Parku Maria Luisa. Plac Hiszpanii – na pierwszy rzut oka jest super. Budowa tego obiektu została ukończona w 1928 roku. Pierwotnie miały się odbywać tam targi przemysłu i technologi. Dziś budynek zajmują agencje rządowe a plac jest niebanalną atrakcją turystyczną. Mnie powaliła nie tylko architektura (Art-Deco) ale przede wszystkim stan w jakim to wszystko jest zachowane. Nie sądzę, żeby on był zamykany na noc a mimo to jest czysty, zadbany i aż miło tam spędzić czas. Oczywiście nie brakuje ludzi handlujących pamiątkami i łódek które można wypożyczyć i przepłynąć „sadzawkę” wokół placu.
Następnie parkiem przeszliśmy nad rzekę. Park jak to park, zdecydowanie wyróżnia się roślinnością. W przeciwieństwie do roślinności klimatu umiarkowanego tu przeplata się bardziej roślinność tropikalną. Widzieliśmy nawet drzewa z pomarańczami co dla nas nie jest typowym widokiem.
Rzeką chcieliśmy się przejść w rejony starego miasta (czytaj katedry) ale szybko wybrzeże nas rozczarowało. Nie było za bardzo zagospodarowane. Dopiero później dość mały kawałek był deptak i ludzie chętnie tam biegali. My jednak uderzyliśmy do Katedry. Google nam wcześniej powiedziało, że katedra otwarta jest do 17:30....a tu upsss....na miejscu się okazało, że do 15:30....tak więc nici ze zwiedzania katedry w środku. A szkoda bo chętnie byśmy zobaczyli jak wygląda 3 co do wielkości katedra od środka, pozostało nam tylko podziwianie zewnętrznej dekoracji.
Ostatnią atrakcją w tym rejonie miasta był zamek, Alcazar. My kupiliśmy bilety wcześniej na internecie aby ominąć kolejki i wejście mieliśmy dopiero na 5:30. Takim sposobem mieliśmy troszkę czasu który postanowiliśmy wykorzystać na odwiedzenie Bodegi Santa Cruz. Miejsce to słynie z dwóch rzeczy. Po pierwsze podobno mają najlepsze tapas a po drugie rachunki piszą na ladzie.
Rzeczywiście nie da się ukryć tapas mają bardzo dobre a szczególnie szynkę, Iberian Ham. Szynka na podobieństwo szynki parmeńskiej, prosciutto itp. która produkowana jest tylko ze świń wychodowanych na ziemi hiszpańskiej. Podobno do roku 2005 szynka ta była nie do kupienia w Stanach Zjednoczonych, gdyż nie przeszła standardów sanepidu. Na szczęście to się zmieniło bo szynka jest przepyszna.
Szynkę można przechowywać podobno nawet do dwóch lat. Ważne jest aby jej koniec (nogi) były zawinięte w papier w celu zachowania świerzośći. A kiedy zacznie się ją już jeść dobrze jest przykrywać ją folią plastikową lub aluminiową. Tak przynajmniej powiedział nam barman, po hiszpańsku, którego Darek poznał jak ja buszowałam po sklepie z pamiątkami. Darek zna troszkę hiszpańskiego (meksykańskiego) z Mangi, więc miejmy nadzieję, że wszystko dobrze zrozumiał, bo mamy zamiar przywieźć ze sobą do Stanów "kawałeczek”. Ciekawe co na to powiedzą celnicy na JFK?
Ja natomiast w sklepie spotkałam polkę. Dość dużo polaków się tu spotyka ale co się dziwić jak wszyscy jesteśmy jedną wielką europejską rodziną. Oczywiście w między czasie jak ja byłam w sklepie Darka zainteresowała pewna beczka i spróbował lokalnego wina. Nam to smakowało jak cherry, ciekawe czy właściciel je robi sam w piwnicy.
Zbliżał się czas wejścia na zamek i musieliśmy pożegnać się z przemiłym barmanem. Na koniec oczywiście barman dostał od nas napiwek. I tu kolejna fajna reakcja...wziął monetę i jak w koszykówkę, rzucił monetę do wiaderka gdzie trafiały wszystkie napiwki. Szczerze, szacując po odległości nie było to łatwe zadanie.
W końcu przyszedł czas na Alcazar. Jest to zamek królewski, który pierwotnie wybudowany był przez muzułmańskiego króla a następnie po podboju Andaluzji przerobiony na zamek królewski, który do dziś uznawany jest za jeden z najładniejszych w Hiszpanii.
Rzeczywiście zamek robi wrażenie, choć według mnie nadal wygrywa zamek w Grenadzie. Tam będziemy dopiero za kilka dni. Oba zamki jak i większość budowli w Andaluzji cechuje połączenie stylów islamskich z europejskimi. Mnie się to bardzo podoba. Wprowadza to trochę egzotyki od europejskiego stylu i sprawia, że Andaluzja jest wyjątkowa.
Zdecydowanie najładniejsze w zamku były ogrody. Niesamowicie duże, zadbane i nawet był tam nie jeden paw. Jak widać zdecydowanie przykuł naszą uwagę i został obfotografowany i sfilmowany na dziesiątą stronę.
Ogrody otoczone są murem, po którym można się przespacerować i podziwiać ogrody z góry. Szczerze....duże to...ciekawe czy my zwiedziliśmy to całe.
Udało nam się za to znaleźć łaźnie, a właściwie jedną dużą wannę. Ciekawe, muszę przyznać...ale kąpać bym się tam nie chciała. Ciekawe jak często zmieniali tam wodę i ile osób naraz tam wchodziło. Podobno służyło to też za miejsce schładzania się. Rzeczywiście jak się tam weszło to powiewał przyjemny chłód. Pewnie dlatego, że cała łaźnia znajdowała się pod ziemią.
Ostatni punkt na naszej mapie Sewilli to Parasol. Dokładna nazwa to Espacio Metropol Parasol. Jest to drewniana struktura o wysokości 26 m po której górze można chodzić. Podobno jest to największa drewniana konstrukcja i jak to bywa na współczesną sztukę nie do końca można zrozumieć co autor miał na myśli. Pomysł jednak mi się podoba i jako platforma widokowa spełnia swoje zadanie.
Ponieważ często architektura wygląda lepiej jak jest podświetlona to postanowiliśmy zjeść kolację i poczekać na zmierzch. Dodatkowo chciałam wspomnieć, że spacerek z Alcazar do Parasola to ok. 15-20 minut na nóżkach. Wybraliśmy restaurację (która bardziej przypomina jadłodajnię albo bar mleczny), która była dość blisko i miała bardzo dużo klientów. Niestety jedzenie nie było najlepsze. Zamówiliśmy mix wędlin które były bardzo dobre ale chleb i hiszpański placek ziemniaczany już nie przypadły nam do gustu.
Ściemniło się i ruszyliśmy pochodzić po parasole. Zajęło nam trochę czasu aby zorientować się gdzie jest wejście ale zauważyliśmy dużą wycieczkę i poszliśmy za nimi. Pani w kasie myślała, że jesteśmy z nimi więc nie musieliśmy nic płacić, choć i tak nie jestem pewna czy trzeba. Z tego co mi się wydaje płatne jest tylko muzeum powstałe w podziemiach Parasola. Muzeum to powstało jak wykopywali ziemię pod budowę i odkryli stare mury. Niestety dość krótko w ciągu dnia jest ono otwarte i już z góry wiedzieliśmy, że nam się nie uda go odwiedzić. Mogliśmy tylko zobaczyć przez szybę jego fragment.
Wyjechaliśmy na górę i rzeczywiście fajne to. Na samym szczycie zrobili chodnik i można zobaczyć Sewillę z góry ze wszystkich stron świata. Dodatkowo wrażenie, że chodzi się po czymś co wygląda dość krucho jest niesamowite.
To co nas zaskoczyło to fakt, że Sewilla jest dość niska. Budynki które wystawały ponad miasto to w większości kaplice, kościoły, zamki itp.
Do hotelu standardowo wróciliśmy na nóżkach ale już bez żadnych dodatkowych przystanków. Jutro ruszamy jeszcze dalej na południe. Pierwszy przystanek to Gibraltar.
2015.05.17 Cordoba i Sewilla, Hiszpania (dzień 2)
Dzisiaj czeka nas długi dzień. Musimy dojechać do Sewilli, ponad 500 km na południe Hiszpanii. Po drodze chcemy odwiedzić Cordobę i zobaczyć ich słynną katedrę, która została zmieniona z islamskiej na katolicką. Pożegnanie z Madrytem było w lokalnej knajpce przy espresso i croissancie.
Samochód mamy zarezerwowany na lotnisku więc taxi w 20 minut nas tam dowiozło.
Oczywiście jak to u nas, nie mogliśmy przystać przy tym co pierwotnie zarezerwowaliśmy. Udało mi się wyłudzić upgrade do lepszej klasy i po bardzo korzystnych cenach. Niewiele więcej płacąc wyjechaliśmy BMW X1 automatem, z nawigacją i w dodatku diesel. Zapłaciliśmy €90 więcej za 10 dni, ale jak obliczyliśmy to powinniśmy wyjść na to samo. Diesel mniej pali i paliwo jest tańsze o €0.20 za litr.
Dostaliśmy nowe BMW. Przejechane ma tylko 300 km. Jeszcze pachniało nowością
Zapakowaliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy na południe. Wyjazd z Madrytu przebiegł bez większych problemów i już byliśmy na A4, która prowadzi do Cordoby. W Hiszpani autostrady są bardzo drogie. Płacisz €8 za każde 100 km. Nie wiem jak to się stało, ale myśmy nic nie zapłacili i dojechaliśmy do Cordoby.
Droga była ciekawa. Mnie najbardziej zaskoczył brak lasów. Cały czas były pola uprawne i pastwiska. Droga wiodła przez wzgórza, doliny, ale jednak jakość miała wiele do życzenia. Pewnie dlatego że była za darmo, ale przynajmniej prowadziła przez ciekawe tereny, a nie jak płatne autostrady, które lecą przez pustkowia i nic nie widać.
Po około 4 godzinach dojechaliśmy do Cordoby. Najbardziej chcieliśmy zobaczyć Cathedra Cordoba. Wpisaliśmy w GPS jej adres i chcieliśmy tam gdzieś zaparkować. Nie udało się. Były tak wąskie i ciasne uliczki, że nawet nie było mowy o zaparkowaniu. Nawet zakręty musiałem brać na dwa razy, bo nasze małe BMW tam się nie mieściło. Ciekawe jak bym tu jechał jakimś dużym, amerykańskim SUV...!!!
Po jakimś czasie udało się zaparkować trochę dalej od centrum, w podziemnym parkingu. Przynajmniej samochód nie będzie stał w słońcu i tak bardzo się nie nagrzeje. Zajęło nam około 30 minut żeby dojść do Katedry. Szło się wąskimi uliczkami zabytkowej części miasta.
Budowla powstała w VI wieku i nazywała się San Vincente Bazylika. Była głównym kościołem Cordoby. W 785 roku muzułmanie zburzyli kościół i wybudowali sobie tutaj swój meczet. Który był najważniejszym meczetem na zachodzie, a Cordoba stała się stolicą Al-Andalus.
W 1236 roku, król Ferdinard II podbił Cordobę i znowu zmienił meczet na katedrę. Jest to unikatowa katedra bo jest wybudowana na styl islamski ale posiada akcenty chrześcijańskie.
Zwiedzanie zajęło nam jakąś godzinkę. W klasztorze było nawet chłodno, ale miejsca na zewnątrz były na maxa nagrzane. W drodze powrotnej fajnie było usiąść w cieniu na chłodnym piwku i sobie odpocząć. Ciekawie jak tu jest w czerwcu albo w lipcu. Chyba musi być gorąco. Wróciliśmy do samochodu i udaliśmy się w dalszą drogę na południowy-zachód. W Hiszpani jest limit prędkości 120 km/h. Ludzie tak jadą w okolicach 130 km/h. Jadąc 140-150 zacząłem się za bardzo wyróżniać. Nie chciałem się tłumaczyć policji po hiszpańsku więc droga do Sewilli zajęła nam ponad godzinkę. Około 8:30 wieczorem przyjechaliśmy do naszego hotelu. Mamy już samochód, więc musieliśmy mieć hotel z parkingiem. Novotel spełnił nasze wymagania. Ma parking, blisko centrum i fajne pokoje w niewysokiej cenie. Długo się nie zastanawiając, zostawiliśmy rzeczy w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Było po 9 wieczorem, a dalej było jasno. Słońce co dopiero zachodziło. Byliśmy trochę głodni, więc zaczęliśmy szukać coś do jedzenia. I tu kolejne zdziwienie, restauracje otwierają dopiero o 8-9 wieczorem i są czynne do późnych godzin nocnych. Hiszpanie w ciągu dnia odpoczywają w chłodzie domowych klimatyzatorów i dopiero wieczorami wychodzą na miasto.
Udaliśmy się w pobliże katedry Sewilla. Jest to gotycka katedra, która jest jedną z największych i najwspanialszych gotyckich kościołów na świecie. Jej budowa została ukończona w 1506 roku. Jest trzecim co do wielkości kościołem na świecie, po watykańskiej bazylice i brazylijskiej. Niestety była już zamknięta. Pochodziliśmy wokół niej, robiąc dużo zdjęć.
Ta katedra jest idealnie oświetlona, wiele różnego rodzaju świateł..... Lubimy chodzić nocami po miastach, a zwłaszcza po ich starych dzielnicach. Nocny klimat dodaje dużo uroku i ludzi jest o wiele mniej niż w dzień. Głód dawał się coraz bardziej we znaki, więc zaczęliśmy odwiedzać knajpki z tapas i innego rodzaju jedzeniem.
Oczywiście przepijając to wszystko zimnym piwkiem. Wiem...., uważny czytelnik powie, a gdzie dobre hiszpańskie winka? Zgadza się... Hiszpania ma świetne wina, ale białe nie są moje ulubione, a w temperaturze 37C nie chce mi się pić ciepłych czerwonych.
Tak też pochodziliśmy po knajpkach i po drodze odwiedzając ciekawe zabytki. Byliśmy koło słynnej, byłej fabryki tytoniu, która aktualnie przerobiona jest na Uniwersytet Sewilli.
Oraz zobaczyliśmy słynny hotel Alfonso XIII. Hotel został wybudowany w latach 1916-1928. Otwierał go król Hiszpanii a aktualnie gości najbardziej wpływowych ludzi świata. Nie braliśmy w nim pokoju bo nie miał fajnych cen na parking.
Około 1 w nocy wróciliśmy do naszego hotelu. Zdziwiło nas, że szliśmy prawie pół miasta na nogach nocą, a wszędzie było dużo turystów, albo lokalnych ludzi. Sewilla, tak jak NYC chyba nigdy nie śpi.....a jak śpi to między 6 rano a 6 po południu. Jutro (już dzisiaj) dalszy ciąg zwiedzania miasta...
2015.05.16 Madryt, Hiszpania (dzień 1)
Madryt jest stolicą i zarazem największym miastem Hiszpanii. Jest też trzecią co do wielkości metropolią w Unii Europejskiej, zaraz po Londynie i Paryżu. Madryt jest nie tylko siedzibą parlamentu ale również króla Hiszpanii (Filipa VI).
My jednak nie planowaliśmy poświęcić Madrytowi więcej niż jeden dzień, a tym bardziej królowi. Wiemy doskonale, że jeden dzień to za mało aby poznać to miasto ale w drodze powrotnej planujemy spędzić dodatkowy dzień w Madrycie a do tego wiemy, że jeszcze nie raz będziemy w tym mieście zwiedzając pozostałe części Hiszpanii.
Wylądowaliśmy (bagaże też) szczęśliwie o 10:30 rano i mieliśmy prawie cały dzień na zwiedzanie. Nie tracąc czasu wzięliśmy taksówkę do hotelu. Wreszcie miasto, które ma normalne ceny taksówek i do centrum Madrytu przejazd kosztuje 30 EUR. Na szczęście wartość Euro wyrównała się już prawie z dolarem więc wakacje w Europie nie są już takim luksusem. Mieszkamy w hotelu NH Breton. Nie jest to hotel położony w samym centrum miasta ale na nogach można dojść do większości atrakcji turystycznych. Tak więc całe miasto zwiedzaliśmy na nóżkach...w końcu jest to najlepszy sposób na zwiedzanie.
Zanim jednak ruszyliśmy na główne atrakcje turystyczne musieliśmy zwalczyć JetLag, nie ma to jak szybkie Espresso na świeżym powietrzu.
Pierwszy na naszej liście był plac Cibeles gdzie znajduje się pałac i piękne fontanny. Palacio de Cibeles pierwotnie był siedzibą poczty głównej a aktualnie odgrywa rolę ratusza i jest siedzibą burmistrza miasta. Zdecydowanie spodobały nam się nie tylko pałac ale również fontanny z posągiem bogini Kybele.
Zbliżała się pora lunchu a my byliśmy tylko po małym śniadaniu w samolocie, więc poszliśmy szukać restauracji. Wcześniej wyczytałam, że Cafe Wok jest polecane na lunch Niestety jak doszliśmy pod wskazany adres nic tam nie było. Przyciągnęła nas jednak nie daleko stojąca restauracja Yakitoro. Hiszpania słynie z Tapas. Ta restauracja nie miała selekcji tapas (przystawek) ale porcje były dość małe więc można je zaliczyć jako tapas. To jest w sumie sprytne. Małe porcje, każdy chętnie przekąsi a zawsze można zamówić więcej. Do tego w taki upał nie chce się dużo jeść. Tak więc wypiliśmy po piwku/winku, przekąsiliśmy po małym szaszłyku i ruszyliśmy dalej zwiedzać.
Madryt jest dość wysoko położony, 646 m n.p.m – najwyżej położona stolica Europy, a dopiero na 43 miejscu w rankingu stolic świata. Tak więc upały nam aż tak nie dokuczały. W słońcu oczywiście było ok. 35C natomiast w cieniu temperatura spadala już do przyjemnych 25C. Madryt jest miejscem dość zielonym, ma dużo drzew, parków co daje przyjemny cień i sprawia, że chętnie się spaceruje po mieście.
Następnym naszym przystankiem było „Puerta de Alcala”, monument z 1778 roku, który stoi tylko parę metrów od Park del Retiro. Park chcieliśmy zwiedzić na rowerze ale niestety coś się zepsuło i nie działał system wypożyczania.
Park przypomina trochę Central Park tylko oczywiście jest dużo mniejszy. Można za to jak w Central Parku, popływać łódką po jeziorku, posiedzieć w cieniu lub poopalać się.
Zwiedzanie miasta powinno się przeplatać, krótkimi odpoczynkami. Zwłaszcza jeśli jest lato a słońce i temperatura dodatkowo męczą. Kolejnym punktem na naszej liście było Casino de Madrid. Podobno mają tam fajny taras na którym zalecane jest wypicie kawy lub wina. Niestety jak się okazało jest to prywatny klub w którym aktualnie była impreza i wszyscy byli ładnie ubrani....zdecydowanie my w szortach nie pasowaliśmy do tego towarzystwa. Tak więc pomaszerowaliśmy dalej w rejony Plaza Mayor. Tam znów nie udało nam się wejść do tawerny polecanej w internecie, Taberna de La Daniela.
Tawerna był ale prawie nikogo nie było w środku i wyglądała bardziej na jadłodajnie niż miejsce aby się ochłodzić. Tak więc poszliśmy dalej szukać jakiegoś fajnego baru. I tu pozytywne niespodzianki, po pierwsze na naszej drodze stanął sklep z szynką ineryjską i serami....wyglądało wszystko przepysznie więc skusiliśmy się na małe zakupy. Jak się potem okazało w hotelu, był to bardzo pyszny wybór i szynka zniknęła w bardzo szybkim tempie. W sklepie znajdowało się wiele rodzajów szynek, ceny nawet dochodziły do 190 EUR za kilogram. Ciekawe jak to smakuje?
Druga niespodzianka była zaplanowana, był to Market, Marcado del San Miguel. Jest to jedyny targ w Madrycie, który nadal posiada metalową konstrukcję. Początki sięgają 1430 roku. Spodziewaliśmy się zobaczyć market podobny do Budapesztaskiego....jednak nas pozytywnie rozczarował. Targ w Budapeszcie jest bardzo fajny i zdecydowanie polecamy go odwiedzić. Ten w Madrycie jest bardziej jak restauracja. To znaczy chodzisz sobie po stoiskach i na jednym możesz kupić piwo, na innym wino a to wszystko poprzeplatane jest stoiskami z przekąskami tzw. tapas. Wszystko jest oczywiście bardzo dobrej jakości i reprezentuje autentyczną kuchnię hiszpańską.
Nasze pierwsze tapas były dość bezpieczne. Jakiś ser kozi, kawior, prosciutto itp. Druga partia to już były większe wynalazki. Jedne nazywały się Gulas (nie ma to nic wspólnego z polskim gulaszem), jest to młody węgorz, który pomimo że ma 2-3 lat jest dość mały, ma tylko 8 cm długości i wyglądem przypomina spaghetti. Do tego była druga kanapeczka z pasztetem z kaczki.
Pojedzeni poszliśmy zwiedzać dalej, na Plaza Mayor, ichniejszy rynek tylko ma mniej knajpek a więcej sklepów z pamiątkami. Niedaleko znajduje się również zamek królewski (Royal Palace). Pałac ten należy do rodziny królewskiej, która jednak tam nie mieszka. Pałac ten wykorzystywany jest tylko na formalne uroczystości a na co dzień rodzina królewska mieszka w Palacio de la Zarzuela na obrzeżach Madrytu. Budowla robi wrażenie choć znów zdecydowaliśmy nie wchodzić, gdyż większość komnat przeznaczona jest na muzeum sztuki. Można za to pochodzić na około, zobaczyć dziedziniec, katedrę Almudena i piękny widok na odległe góry.
Na tym skończyliśmy zwiedzanie. Pomimo, że było już po 7 wieczorem to jeszcze było jasno. Na naszej liście zostało jeszcze Temple of Debod (świątynia egipska przeniesiona do Madrytu). Świątynię tą jednak zaliczymy w ostatni dzień naszych wakacji.
Noc jednak była jeszcze przed nami długa więc postanowiliśmy odwiedzić dzielnicę La Latina. Darek wyczytał, że podobno są tam najlepsze tapas. Żadna restauracja nie zainteresowała nas jakoś specjalnie poza irlandzkim barem. Malutki bar ale miał swój klimat i przypominał nam bary z Dublina. Jak się okazało barmanem był polak, który w Madrycie mieszka już ok 20 lat. Zaczął nam opowiadać, parę ciekawostek.
Po pierwsze oryginalne tapas to nic innego jak resztki z zeszłego dnia. To co dzień wcześniej nie zeszło podawało się w mniejszych porcjach przed kolacją. Przekonaliśmy się o tym, kiedy w drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy do jeszcze jednego baru i dostaliśmy risotto....które nie grzeszyło świeżością. Jednak w dobrych restauracjach tapas przybierają formę przekąski i oznacza mniejszą porcję regularnego jedzenia.
Po drugie dowiedzieliśmy się, że ciężko w Hiszpanii powiedzieć coś na styl „tu są najlepsze bary”. Podobno Hiszpanie nie mają zwyczaju zapraszać znajomych do siebie do domu tylko do baru lub restauracji. Takim sposobem restauracje, tawerny i bary powstają wszędzie i zazwyczaj są bardzo dochodowe.
Posiedzieliśmy chwilę, posłuchaliśmy opowieści i nawet nie zauważyliśmy kiedy bar stał się pełny. Widać było, że jak tylko słońce zaszło i zrobiło się chłodniej to ludzie wyszli na ulice. Nasz dzień dobiegał końca bo nie przespana noc w samolocie dawała nam się we znaki. A jutro ciężki dzień – jedziemy do Sewilli po drodze zatrzymując się w Cordobie.
2015.05.15 Hiszpania (dzień 0)
"Viva España !!!" - Niech żyje Hiszpania!!!
Znów Europa...no tak jakoś wyszło....
Dokładnie pięć lat temu Darek podjął decyzję i przyleciał do Stuttgartu spotkać jak się później okazało swoją przyszłą żonę. Tak więc Memorial Weekend (długi weekend majowy) ma zawsze dla nas duże znaczenie a tym bardziej po 5 latach. Mogliśmy to uczcić kolacją w NY albo na innym kontynencie. My po prostu nie potrafiliśmy nie polecieć nigdzie z tej okazji.
Wybór był trudny. W końcu jest tyle miejsc na świecie. Tyle miejsc jest wyjątkowych, które chcemy zobaczyć. Zdecydowanie się na jedno miejsce było nie możliwe. Dlatego pojawił się pomysł losowania. Każdy z nas miał zrobić listę 7 destynacji, które chce odwiedzić. Lista była dość ciekawa pojawiły się miejsca bliskie jak Lake Placid, miejsca romantyczne jak Paryż, miejsca egzotyczne jak Brazylia i wiele więcej. Jak już się domyślacie Hiszpania też pojawiła się na liście i ku naszemu zaskoczeniu wygrała. Dokładnie wygrała Malaga (nie pytajcie czemu akurat Malaga). Najlepsze połączenie do Malagi było przez Madryt więc plany wycieczki się powiększyły do rejonu Andaluzji plus Madryt. Plan jest napięty, miejsc do zobaczenia jest wiele więc zachęcamy do śledzenia naszego blogu przez następne 10 dni.
No to lecimy....JFK Terminal 7...nie latamy stąd często więc zaskoczyła nas wielkość tego terminalu. Jest dość mały jak na lotnisko które należy do jednych z największych. Plusem jest to, że jest dużo miejsca na samochody, które czekają na przylatujących pasażerów. Minusem, brak barów przed odprawą. Tak więc pomimo, że rodzice Darka nas odwieźli nie mogliśmy z nimi nigdzie usiąść i pogadać.
Udało nam się odprężyć dopiero po przejściu bramek. Załadunek do samolotu poszedł nawet szybko i mogliśmy się usadowić w naszych fotelikach. Pierwsze zaskoczenie (negatywne) nie ma monitorków przy siedzeniach....już zapomnieliśmy, że takie samoloty jeszcze latają między kontynentami. Przynajmniej mamy nadzieję, że się wyśpimy bo nie będziemy zajęci oglądaniem filmów. Plusem tego, że samolot jest starszej generacji jest ilość miejsca na nogi. Przynajmniej na to nie narzekamy.
Teraz czekamy na obiadek a potem dobranoc i Viva España !!!
2015.05.10 Harriman State Park, NY
Co Nowojorczyk powinien zrobić z wolną niedzielą? Najlepiej ją spędzić poza miastem. Od poniedziałku do piątku spacerujemy po jego betonowych "łąkach", więc w weekend najlepiej jest zobaczyć prawdziwą łąkę.
Nie mieliśmy dwóch dni wolnych, dlatego pojechaliśmy dosyć blisko. 45 mil na północ od miasta, godzinka drogi. Harriman State Park.
(Punkt w którym znajduje się parking - Elk Pen, Southfields, NY 10975).
W Harriman State Park byliśmy już parę razy, ale nigdy nam się jeszcze nie udało dojechać do jego północnej części w której znajduje się potężna ilość szlaków.
Do tego wyjazdu "namówił" nas wpis na blogu jaki znaleźliśmy w sieci.
Tu jest jego adres: http://hikethehudsonvalley.com/harriman-state-park-lemon-squeezer-to-lichen-trail/
Bardzo dobrze opisane szlaki, dokładnie i z humorem. Park posiada dużą ilość jezior i stawów.
Ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć szlaków, które są dobrze oznaczone. Jest ich tam tak potężna ilość, że bez dobrej mapy nie polecam się zapuszczać głęboko.
Przechodzi też przez niego Appalachian Trail, więc przy odrobinie szczęścia można spotkać hikerów, którzy już idą parę miesięcy. Ma też parę technicznych odcinków.
Szlaki przechodzą przez wiele szczytów z których można podziwiać wspaniałe widoki.
a także odpocząć i się posilić.
Myśmy zrobili 7.8 mili i różnica wzniesień wyniosła 1800 stóp. Myślę, że dobrze jak na park, który znajduje się tak blisko NY. W okolicach parkingu można było znaleźć łąkę na której kiełbaska smakowała znacznie lepiej niż ze straganów ulicznych w wielkim jabłku......
2015.04.25-26 Algonquin - Adirondacks, NY
"Darek: Kochanie, słyszałem, że w górach spadł śnieg, to co jedziemy pod namiot?
Ilona: Jasne przecież już jest koniec kwietnia, najwyższa pora rozpocząć sezon kempingowy."
I tym o to sposobem w sobotę nad ranem jedziemy w góry. Wyjeżdżając z Nowego Jorku o 4 rano temperatura była 4C. Czy my napewno dziś chemy jechać na kemping?
Pierwszy śnieg zobaczyliśmy dopiero w Adirondack w oklicy Lake Placid. Pół godziny później dojechaliśmy nad jezioro Heart, nad którym planujemy rozbić namiot. Było -2C i pokrywa śniegu około 3-5 cm. Czy to nie są wymarzone warunki na kemping? Zawsze chciałem na tym kempingu mieszkać bo jest idealnie położony koło głównych szlaków górskich. Niestety nigdy nie było miejsca jak chciałem robić rezerwacje. Kemping ten jest otwarty cały rok ale chcąc mieć miejsce na lato trzeba robić rezerwację pół roku wcześniej. Dla ludzi, którzy nie lubią namiotów można też wynająć domki nad samym jeziorem.
Nie tracąc czasu, nie rozbijając namiotu poszliśmy w góry. Zanim jednak wyszliśmy musieliśmy niestety wypożyczyć rakiety. Prawo stanu NY nakazuje posiadanie rakiet lub nart jeśli idzie się w góry w warunkach zimowych. Jest to bardzo chory przepis bo o wiele bezpieczniej i łatwiej chodzi się w rakach niż w rakietach. Wiadomo jak spadnie metr świeżego śniegu to rakiety bardziej się przydają bo nie robisz głębokich dziur na trasach. Wiedzieliśmy, że wyżej w górach jest więcej śniegu i lodu ale przecież duża ilość ludzi już to dawno ubiła. Przepisy przepisami, prawo prawem, lżejsi o $40, ciężsi o parę kilogramów z przypiętymi rakietami do plecaków i założonymi rakami na nogach ruszyliśmy zdobywać szczyty. Naszym celem było zdobycie pięciotysięcznika Algonquin, 5114 ft., który znajduje się 3000 ft. nad nami.
Na trasie spotkaliśmy wiele ludzi, którzy tak jak my mieli założone raki lub raczki na buty a oczywiście rakiety przyczepione do plecaków. Pomimo tego nie brakowało nie rozważnych ludzi, którzy nie mieli tego ani tego. I potem widzieliśmy jak zjeżdżali na tyłku na dół.
Na początku szlak na Marcy (najwyższy szczyt stanu NY, który zdobyliśmy rok temu) i nasz szlak szły razem. Po mili szlak na Algonquin odbija w prawo i dalej lekko wznosi się do góry. Po około dwóch milach doszliśmy do pięknego lodospadu nad, którym zrobiliśmy sobie małą przerwę.
I od tego miejsca zaczęła się jazda, dwie mile i około dwóch tysięcy stóp do góry. W miarę podnoszenia się do góry, ilość śniegu znacznie zaczęła przybywać . Ale duża ilość ludzi ubiła szlak więc nie było problemu z jego znajdywaniem. Trasa była dość wąska i ubita więc raki były rewelacyjnym wyborem. Nie wyobrażam sobie jak można iść po tej wąskiej i stromej trasie w rakietach.
Na wysokości 3800 ft. spotkaliśmy dużą grupę ludzi, którzy siedzieli w „kuchni”. Siedzili na rozgałęzieniu szlaków i uzupełniali energię przed zaatakowaniem szczytu Wright, 4587 ft. Długo jednak z nimi nie rozmawialiśmy bo nasz szlak szedł na Algonquin. Szlak nadal nas nie rozpieszczał i nadal ostro szedł w górę. Spotkaliśmy paru ludzi, którzy już wracali ze szczytu mówiąc, że wyżej jest ciężko. Jest duży wiatr i są chmury, ale wydeptany szlak jest nadal widoczny.
Troszkę powyżej 4000 ft. las się kończył i musieliśmy ubrać GORE-TEXy, które skutecznie chroniły nas przed silnym, mroźnym wiatrem. Mieliśmy troszkę więcej szczęścia niż nasi poprzednicy bo chmury się pomału rozchodziły i szczyt zaczął się pojawiać.
Walczyliśmy dobre pół godziny w zimowych warunkach i w końcu udało nam się zdobyć szczyt Algonquin.
Zimowa aura nie pozwoliła nam na długie przesiadywanie na szczycie i po paru zdjęciach zbiegliśmy w dół, gdzie w zaciszu drzew mogliśmy odpocząć i uzupełnić kalorie. O wiele łatwiej schodzi się zimą z gór w rakach niż w lecie nawet po suchych kamieniach. Dlatego prawie zbiegając pokonaliśmy 2000 ft w dół. I tu wielkie zdziwienie – wiosna. Śniegu prawie nie było. Zastanawialiśmy się jak to się stało, jak cały dzień byliśmy w minusowych temperaturach. Na dole musiało być znacznie cieplej i mocniejsze słoneczko.
Schodząc na dół mijaliśmy trochę ludzi, którzy w godzinach popołudniowych szli dopiero w góry. Po wielkości ich plecaków widać było, że oni dziś nie wracają. Ci to dopiero są cool...spanie wysoko w górach zimową porą – szacun!!! Na trasie słyszeliśmy też dużo francuskiej mowy co oznacza, że dużo ludzi przyjechało z Kanadyjskiej prowincji Quebec. Kanada ma piękne góry ale tylko na zachodzie. Wschód jest bardzo płaski więc często Kanadyjczycy przyjeżdżają do Adirondack albo w Białe Góry (NH) i tak mają znacznie bliżej niż my z Nowego Jorku.
Około piątej dotarliśmy na nasz kemping i po szybkim rozłożeniu namiotu wzięliśmy się za przygotowywanie kolacji. Po raz pierwszy rozbijałem namiot na śniegu i muszę przyznać, że o wiele łatwiej wbija się śledzie niż w suchą glebę.
Mamy nowe dobre śpiwory więc miejmy nadzieję, że dobrze spełnią swoje zadanie i w nocy nie zmarzniemy. Namiot rozbity, ognisko rozpalone – czas na kolacje.
Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po Irlandzku.
Przepis na jagnięcinę w ziołach i mięcie (4 - 6 osób)
Składniki:
2 żebra jagnięciny
30g roztopionego masła
2 łyżki stołowe musztardy
4 łyżki stołowe oleju z oliwy
200g bułki tartej
2 gałązki rozmarynu
2 gałązki mięty
1 wiązka natki pietruszki
1 - 2 ząbków czosnku
skórka z jednej cytryny
Przygotowanie:
Mięso umyć i odkroić trochę tłuszczu, posolić i popieprzyć po obu stronach. Zmieszać roztopione masło z musztardą i rozsmarować po mięsistej części jagnięciny. Poszatkować wszystkie zioła, czosnek i skórkę z cytryny a następnie zmieszać z bułką tartą i oliwą. Obtoczyć mięso w przygotowanej miksturze. I odłożyć do lodówki aby się zamarynowało. Najlepiej marynować całą noc aby smak przeszedł przez całe mięso. Piec najlepiej na grillu, na średnim lub wyższym ogniu przez około 20-30 minut w zależności jak bardzo wypieczone mięso ma być. Ściągnąć z ognia, zawinąć we folię aluminiową na 5 do 7 minut i serwować.
Często jadamy jagnięcinę ale mieliśmy ochotę na spróbowanie nowej marynaty. Wyszło przepysznie i zdecydowanie polecamy powyższy przepis. Mięsko marynowało się przez 24h.
Zauważyliśmy plusy biwakowania zimą. Nie ma robactwa, komarów, muszek itp. Jedząc kolację, popijając herbatką dodatkowe mięsko nam nie wpadało na talerz ani też nas nic nie gryzło. Po kolacji musieliśmy dokładnie wysprzątać nasze pole namiotowe, ponieważ jest tam dużo niedźwiedzi. Śmieci musiliśmy wyrzucić do specjalnych koszy które były za ogrodzeniem pod prądem, żeby misie nie rozgrzebywały. Wreszcie przyszedł czas, żeby sobie usiąść, dołożyć dużo drzewa do ogniska, wypić parę dobrych, góralskich herbatek i powspominać cudowny dzień. Dobranoc, idziemy do ciepłych śpiworów........
NIEDZIELA
Pomimo zimnej nocy (max -5C) udało nam się przespać całą noc i po 9h spania wstaliśmy gotowi na kolejny wspaniały dzień. Ponieważ niedługo jest nasza 5 rocznica, rozpoczęliśmy już świętowanie. Będąc w Lake Placid obowiązkowo trzeba odwiedzić Breakfast Club. My uwielbiamy to miejsce na śniadania a zwłaszcza ich łososiowe jajka po benedyktyńsku. Do miasteczka przyjechaliśmy o 11 rano więc mieliśmy godzinę czasu zanim oficjalnie w stanie Nowy Jork w niedzielę podają szampana czy inny alkohol. No a jak tu świętować tak ważną rocznicę bez szampana. Godzinę udało nam się zabić zakupami. Lake Placid posiada 4 outlety z bardzo dobrymi cenami i dużym wyborem. Dla nas wystarczająco dużo a nie musimy tracić czasu i nerwów w dużych centrach handlowych.
W końcu przyszedł czas na śniadanie. Mają tam duży wybór mimosy (nawet jest opcja za $500 z Don Perignon) a także wiele opcji Bloody Mary. Jak zwykle śniadanko było przepyszne i dało nam energie na górki.
W pobliży Lake Placid jest resort narciarki Whiteface, który już jest zamknięty na sezon, ale oczywiście nie było to dla nas żadnym problemem. Buty narciarskie zostały schowane do plecaka do którego przypiąłem narty, założyłem raki na buty górskie i ruszyliśmy w górę.
Na dole widać było już wiosnę, śnieg zamienił się już w błoto ale w miarę podchodzenia do góry, ilość śniegu przybywała. Po drodze spotkaliśmy paru narciarzy, którzy mówili, że im wyżej tym lepiej. Po wczorajszym hiku mieliśmy małe zakwasy więc postanowiliśmy dojść tylko do połowy.
Po zmianie obuwia i krótkiej przerwie, rozpocząłem jedyny w tym dniu zjazd na dół.
Ten zjazd bardzo różnił się od normalnych zjazdów. Jechałem bardzo powoli i bardzo często zakręcałem. Chciałem, żeby ten zjazd trwał jak najdłużej bo wiedziałem, że nie będzie następnego. Śnieg był ciężki i mokry. Przypominał mi zmielony cukier ale był na tyle śliski, że mimo że nie miałem żadnych specjalnych, wiosennych smarów, mogłem dalej fantastycznie się bawić. Pod koniec czasami musiałem ściągać narty, żeby przejść kawałek łąki albo błotka.
Niektórzy pewnie pomyślą, jaki to jest sens wychodzić do góry godzinę aby zjechać parę minut. Każda minuta dla mnie na nartach jest bezcenna a każdy dzień na nartach przedłuża tylko mój sezon który w tym roku już trwa pół roku i rozpoczął się dokładnie w Whiteface na początku listopada. Mam nadzieję, że dziś nie był to ostatni dzień narciarskiego sezonu.
A po drugie, jak to Ilonka powiedziała, tu nie chodzi tyle o narty co o hike w górę, a na dół można sobie ułatwić życie używając nart. Mój osobisty fotograf jednak nie lubi sobie ułatwiać życia i Ilonka nie tylko wyszła na górę aby mi zrobić zdjęcia ale zleciała na dół na nóżkach.
To by było na tyle jeśli chodzi o ten hikowo, kempingowo, narciarski weekend. Sezon hikowy nigdy nie zamykamy, sezon kempingowy został oficjalnie otwarty a sezon narciarski mamy nadzieję, że jeszcze się nie skończył.
2015.04.11-12 Okemo, VT
Zima w tym roku nie popuszcza. Jest prawie połowa Kwietnia, a w Vermont czy w innych stanach w północnej części New England dalej są opady śniegu. Większość ludzi w NYC to już zaczyna denerwować, ale ludzi którzy kochają białe szaleństwo (tak jak ja), to naprawdę cieszy. Prawie codziennie dostaje maile, że resorty narciarskie przesuwają datę zamknięcia. Niektóre nawet piszą, że chcą być otwarte do Czerwca.
Mam nadzieje, że to im się uda i zabiorę namiot, krótkie spodenki i pojadę na narty jak za starych, dobrych czasów.
Trzy tygodnie temu byliśmy w Okemo na wiosenne narty. Narty były, ale nie wiosenne.... Temperatury były dużo poniżej 0C. Super się jeździło przez trzy dni, wiedząc, że Marzec się kończy a warunki narciarskie są jak w pełni sezonu. Wszystko otwarte i można było nawet trochę w puszku i po lasach pojeździć. Były to mojego taty urodziny, zjechało się ponad 20 osób, więc oczywiście bloga nie było kiedy pisać.
Brakowało tylko jednego.... ciepłego, wiosennego słoneczka przy którym śnieg jest miękki, zimne piwko lepiej smakuje i oczywiście opalenizna spod gogli zostaje na parę tygodni.
Tym razem synoptycy przewidują słoneczko, powyżej 10C i większość tras otwarta. Raj....!!! Miejmy nadzieję, że się sprawdzi. Część znajomych wyjechała już w piątek rano i już od południa denerwowali nas zdjęciami z górek.
Trzy tygodnie temu myśmy byli już w górkach w piątek w południe więc teraz nasza kolej była na pracę w piątek i wyjechanie tradycyjnie w sobotę nad ranem, żeby się załapać na pierwsze zjazdy po jeszcze zmrożonym śniegu. Od południa to pewnie będziemy się opalać przy piwku i dobrej muzyce na żywo.
Okemo ma świetny deal na wiosenne nartki. Od 20 Marca mają bilet za $105 i można na nim jeździć do końca sezonu bez ograniczeń. Jak ktoś lubi nartki to może nawet jeździć za mniej niż $10 dziennie.
O 3:45 rano opuściliśmy NY i około 7 byliśmy już w stanie VT, który przywitał nas pięknym wschodem słońca.
Kolejna godzinka szybko minęła i już parkowaliśmy na prawie pustym parkingu w Okemo. Jak narazie było chłodno (+5C) i lekko zachmurzone niebo. Długo się nie zastanawiając zapieliśmy nartki i wzięliśmy się do roboty. Przy pierwszym zjeździe spotkaliśmy naszych znajomych, którzy już tu od wczoraj się bawią. Powiedzieli, że są dobre warunki, dużo śniegu i prawie wszystko otwarte.
Expressowym (pomarańczowym) wyciągiem szybko wyjechaliśmy na górę, gdzie nas zaskoczyła zupełnie inna pogoda.
Temperatura była poniżej 0C, dosyć silny wiatr i dużo lodu na trasach.
Wczoraj po południu było powyżej 0C, więc się trochę śnieg podtopił, który w nocy, jak temperatura spadła zamarzł na lód. Na szczęście się rozcieplało, czasami słoneczko wychodziło, więc po paru zjazdach było już miękko i można się było super wcinać w podtapiający się lód.
Ludzi prawie nie było więc praktycznie jeździliśmy bez przerw.
W tym samym czasie Ilonka poszla na hike. Wyszła z Clock Tower Base i doszła do Jackson Gore Base gdzie od 11 rano miała być muzyka na żywo, lane piwko i pyszne jedzenie z grilla.
Około 12 poinformowała nas, że już tam jest i chłopaki grają na gitarach. Długo się nie zastanawiając, zjechaliśmy do niej na dół.
Było jak zapowiadali. Grill był odpalony, lane piwko Harpoon się lało i muzykę też było słychać. Nie była to może ostra rockowa muzyka jaką się często słyszy na apres ski, ale przecież było południe, a nie 4 czy 5 po południu.
Niestety też się słoneczko schowało i wiatr się zwiększył, więc przenieśliśmy się do środka, aby się posilić i ugasić pragnienie Harpoon'em I.P.A.
Około 1 po południu już byliśmy znowu na nartkach. Śnieg był miękki, a w miejscach nasłonecznionych nawet mokro-ciężki. Ludzi prawie nie było więc można było się fajnie wyjeździć, trzeba było tylko uważać na powoli odsłaniające się skały spod topniejącego śniegu. Przy większych prędkościach czasami w ostatniej sekundzie się pojawiały i już nic nie zostawało jak ja tylko przeskoczyć.
Wiosenne nartki mają ten plus, że pragnienie szybko łapie i musieliśmy zrobić obowiązkowy zjazd na dół.
Clock Tower Base ma fajny bar, Sitting Bull z możliwością siedzenia na zewnątrz. Nawet ognisko mają, co w sumie na wiosnę nie jest aż tak bardzo potrzebne jak w zimie. Ale fajnie się przy nim siedzi, popijając Long Trail I.P.A. i rozmawiając z innymi narciarzami o mijającym sezonie narciarskim. Nawet nie zauważyliśmy jak minęła 4 po południu i niestety wyciągi zamknęli. Mieliśmy hotel zaraz przy stoku, więc nic nam innego nie pozostało jak dokładać drewna do ogniska i dalej rozmawiać o nartkach.
Bardzo blisko znajduje się Tom's Loft Tavern. Kolejne miejsce na apres ski. Nic specjalnego, bar z dużą ilością lanego piwa, przeciętnym barowym jedzeniem i fajnym klimatem. Jest blisko więc dalej można w butach narciarskich chodzić.
NIEDZIELA
Słoneczko obudziło nas wcześnie. Bezchmurne niebo, cieplutko.............
Nie tracąc ani minuty o 8 rano już odebraliśmy bilety i rozpoczęliśmy ten wspaniały dzionek. Ratraki poubijały trasy w nocy, więc było idealnie równo. Jeździło się rewelacyjnie. Z dużą prędkością można się było głęboko wcinać w miękki śnieg z gwarancją, że narty się nie poślizgną.
Rano jeszcze nie było prawie nikogo, całe trasy były nasze, jeździliśmy bez zatrzymywania się, odpoczynki były tylko na wyciągach...... ale było super..........
Wiedzieliśmy, że jak później będzie przybywać ludzi, to ten miękki śnieg szybko rozjeżdżą i będą powstawać duże muldy, które skutecznie mogą ograniczać naszą prędkość.
Ludzi zaczęło przybywać, z doświadczenia wiemy, że wtedy trzeba uciekać na mniej uczęszczane miejsca resortu. Udaliśmy się do SouthFace. Był to dobry pomysł, tu jeszcze mało ludzi dotarło, dalej można było się bawić w miękkim śniegu. Prawie wszystkie trasy mieli tam otwarte, nawet na podwójnych diamentach przez las można było sobie pojeździć.
Koło południa wróciliśmy na główną część góry, ale chyba tylko po to żeby zjechać na dół na lunch. Prawie wszystko było już rozjeżdżone. Dalej nie było kolejek do wyciągów, ale na trasach było już sporo muld.
Na lunchu zastanawialiśmy się czy jest sens jechać jeszcze na narty, czy lepiej się opalać na dole. Wiedzieliśmy, że trasy będą coraz to gorsze, trudniejsze i będzie coraz to więcej głazów wystawało. A z drugiej strony, to są wiosenne narty i takie warunki zawsze będą występowały. Szkoda marnować tych pięknych chwil na picie piwka i opalanie się na dole. Obie te rzeczy można robić na wyciągu w wiele piękniejszej scenerii.
Wszyscy byli odmiennego zdania, więc już sam uderzyłem na górki. Ludzi było już mało, ale niestety muldy pozostały. Wyszukiwałem sobie ciekawe trasy, gdzie można się było wyjeździć. Bawiłem się też trochę po muldach. Muldy były miękkie i duże, można było je nawet spokojnie pokonywać. Wiadomo, one męczą, ale raz muldy, raz jakiś szybszy zjazd i można było do końca dnia sobie pojeździć.
Trzeba było jednak uważać, warunki zmieniły się z trudnych na bardzo trudne. Ciągle widziałem jak patrol zwoził tych co się im niestety nie udało bezpiecznie zjechać, a karetki, jedna za drugą zawoziły ich do szpitala.
Przepiękny weekend w południowym VT. Typowy wiosenny. Słoneczko, ciepło i dużo tras otwartych.
Mam nadzieję, że nie będzie to mój ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Resorty będą jeszcze czynne parę tygodni, a jak nie........... to tutaj przytoczę wypowiedź blogera na opensnow.com:
"nawet jak resort będzie zamknięty to przy takiej ilości śniegu jaką dostaliśmy w tą zimę łatwo będzie można znaleźć trasę, albo dwie gdzie będzie jeszcze wystarczająco śniegu żeby sobie fajnie zjechać. Trzeba tylko się troszkę więcej napracować, żeby się dostać na szczyt, ale na pewno się to opłaca. Zaufajcie mi.....!!!"
Gostek ma rację, może go nawet spotkam jak będę spacerował do góry z nartkami.