Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.03.07 Zurich, Szwajcaria (dzień 7)
Będąc w Zermatt spotkaliśmy pewnego wieczoru parę Szwajcarów. Powiedzieliśmy im wtedy o naszych planach spędzenia jednej nocy w Zurichu i spytaliśmy się co myślą o tym mieście. Powiedzieli....”no wiecie...Zurich to Zurich...kolejne duże miasto.” Jak się potem okazało dziewczyna była z Lucerny więc dla niej tam jest najładniej.
Oczywiście planów nie zmieniliśmy i tak w sobotę rano po bardzo szybkim pakowaniu wyruszyliśmy z Zermatt pociągiem do Zurichu. Droga zajmuje ok.4h i w połowie w Visp trzeba się przesiąść z pociągu regionalnego na Intercity.
Pierwszy odcinek minął nam spokojnie. Natomiast drugi pociąg to była mała masakra. Sam pociąg był wygodny, czysty i nowoczesny...tak tego nie można zarzucić. Niestety był też dwu poziomowy...pomyślicie super....no właśnie nie do końca. Dwu poziomowy pociąg oznacza 2 razy więcej ludzi, co sprowadza się do większej ilości bagażu ale dwa poziomy mają mniej miejsca na bagaże. Tak więc był pogrom....wyznaczone miejsce na bagaże zostało bardzo szybko zajęte. Nad siedzeniami jest półeczka na której tylko położyć można jakąś małą torebkę. Tak więc bardzo duży minus. Dopiero w Bern wysiadło dużo ludzi i można było jakoś poukładać bagaże....wcześniej to leżały w przejściu i gdzie się tylko dało.
Nie mamy dużego doświadczenia z pociągami ale jednak japońskie nam bardziej zaplusowały. Na pewno mieliśmy mniej bagażu ale pamiętamy, że na półki nad siedzenia ludzie wkładali normalne duże walizki. Zdziwił nas też brak konduktora. W pierwszym pociągu sprawdzali nam bilety natomiast w drugim, który był IC i do tego długo dystansowy nie spotkaliśmy, żadnego konduktora. To aż dziwne bo jak ktoś ma szczęście to może przejechać pół Szwajcarii za darmo. Nie wiem tylko czy warto ryzykować i jakie są konsekwencje jeśli przyjdzie konduktor.
Takim sposobem po 4h podróży dotarliśmy do Zurichu. I tu przywitała nas wiosna (+15C). Zjechaliśmy 1tys metrów w dół i już pogoda znacznie cieplejsza. A wystarczy tylko wsiąść w pociąg i już za parę godzin jest się w zimowym klimacie otoczonym górami ze śniegiem i lodowcami. Na dzień dobry zaskoczyła nas ilość rowerów. Widać, że trend z Amsterdamu dotarł również tutaj.
Niestety robiąc rezerwację hotelu w Zurichu coś mi się pomieszało i okazało się, że hotel jest na uboczu. Dojazd taksówką zajął nam ok. 20 minut i wreszcie mogliśmy „pozbyć” się bagaży. Mieszkamy w Swissotel więc jak przystało na lepszej klasy hotel bagażami zajął się pan z obsługi – ale ulga. W tym momencie stwierdziliśmy, że nie ma to jak podróżować tylko z plecakami. Przynajmniej przemieszczanie się jest dużo łatwiejsze. Coś czuję, że następne wakacje będą z plecakami. Niestety hotel ten nie był najlepszy. Niby 4 gwiazdki, super SPA i infinity basen...ale jak się człowiek przyjrzy szczegółom to gdzie nie-gdzie mogli troszkę lepiej wysprzątać.
Po krótkiej drzemce w hotelu wyruszyliśmy zwiedzać Zurich. Osobiście wolę zwiedzać europejskie miasta nocą. Ładnie oświetlona architektura tylko dodaje uroku miastu i wszystko wydaje się być jeszcze piękniejsze. Pierwsze wrażenie jakie to miasto na nas wywarło było bardzo pozytywne. Może dlatego, że dziś jest sobota (choć myślę, że tak jest codziennie) otwartych było wiele knajpek, restauracji, kawiarenek itp. W przeciwieństwie do Berna w którym byłam parę dni wcześniej widać, że miasto żyje. Podobały mi się oczywiście stare kamieniczki jak i wąskie uliczki. Poszwendaliśmy się troszkę po mieście. Przeszliśmy ulicą Niederdorfstrasse i innymi uliczkami w okolicy. Potem przeszliśmy mostem Quaibrucke aby przejść się drugą stroną rzeki. Niestety ta strona wyglądała już na bardziej „biznesową” i nie było żadnych knajpek. Budynki też już przybierały charakter bardziej biurowców niż starych kamienic. Tak więc szybko wróciliśmy z powrotem w okolice ulicy Kirchgasse itp.
To że Szwajcaria jest droga wiedzieliśmy od początku ale ceny w restauracjach tu nas przestraszyły....za jakiegoś kurczaka trzeba było zapłacić tyle co za dobrego steaka w NY. Tak więc skończyliśmy na lokalnym kebabie – wolę nasze krakowskie. Tak więc pospacerowaliśmy jeszcze troszkę ale robiło się zimno i postanowiliśmy wracać do hotelu.
Ciężko powiedzieć, że zwiedziliśmy Zurich, który jest największym miastem w Szwajcarii. Widzieliśmy tylko parę uliczek i na pewno kiedyś tu wrócimy. Myślę, że przy następnej wycieczce w Szwajcarii, tym razem pewnie letniej znów będziemy lądować w tym pięknym mieście i zwiedzimy wtedy troszkę więcej.
Aby wrócić do hotelu musieliśmy wziąć pociąg z dworca głównego i tutaj Darek doznał szoku. Nie powiem ja też byłam zdziwiona. Widzieliśmy bardzo dużo ludzi w butach narciarskich z nartkami w rękach. Widać, że skoczyli sobie na nartki na jeden dzień. Nie ma to jak wziąć tramwaj spod domu potem pociąg i już się można pobawić w fajnych górkach. Troszkę lepszych niż te które my mamy 2h od domu.
Jutro czeka nas podróż powrotna. Udało nam się zrobić check-in więcej jest bardzo duża szansa, że polecimy. Ciekawe również czy nasze bagaże dotrą bo na przesiadkę mamy tylko 55 minut. Miejmy nadzieję, że tym razem AirBerlin nie nawali i jednak pracownicy niemieccy są lepsi od amerykańskich.
Wyjazd był super...dużo się działo, jak to bywa w Europie, świat troszkę inny ale bardziej nam bliski. Spędzenie tygodnia w resorcie w górach w którym nie ma samochodów (tylko meleksy), nie ma świateł, pieszy ma zawsze pierwszeństwo a narciarze jeżdżą szybciej niż samochody było na pewno bardzo relaksujące. Dla mnie ten resort wygrał i jest na pierwszym miejscu ze wszystkich jakie do tej pory odwiedziłam....dla Darka jest na pewno w pierwszej trójce bo bardzo ciężko jest porównywać resorty. I tym akcentem kończymy naszą przygodę ze Szwajcarią. Dlaczego świat jest tak piękny i w tak wiele miejsc warto wracać a człowiek ma tak mało czasu i mało pieniędzy....podróże są piękne a powrót z wakacji bardzo smutny.....
2015.03.06 Zermatt, Szwajcaria (dzień 6)
Ostatni dzień naszego pobytu w Zermatt był bardzo intensywny dlatego blog napisaliśmy dzień później. Dużo się działo od samego rana do późnych godzin nocnych. W końcu musieliśmy się jakoś pożegnać z Zermatt. Był to też dzień moich narciarskich rekordów w Zermatt:
Jechałem najszybciej, 97 km/h. Nie jest to mój rekord. Rok temu w Furano w Japonii jechałem ponad 100 km/h. Przez cały dzień zjechałem 10330 metrów (34,000 ft.), to chyba jest dużo, nie? Zjechałem 20 razy na łączna długość 70.4 km. W sumie wyciągi plus nartki wyszły 111.2 km. Zjechałem z 3887 metrów. Najwyżej na tym wyjeździe. Chciałem ubrać raki na buty narciarskie i wyjść do magicznych 4000 metrów i stamtąd zjechać, ale musiałbym przejść duże pole lodowcowe i dopiero się wspiąć na Breithorn (4164 m.).
Były ślady, dużo ludzi szło więc było bezpiecznie, ale jednak by to zajęło za dużo czasu.
Nogi się już przyzwyczaiły do nart, więc mogłem jeździć non-stop od rana aż do zamknięcia wyciągów. Zjechałem do kurczaka - Hennu Stall (jeden z lepszym barów na après ski) dopiero w okolicach 6 po południu.
Ale zacznijmy po kolei....
Rano razem z Ilonką wzieliśmy podziemną kolejkę do Sunnegga. Ja tam się bawiłem po idealnie przygotowanych trasach.
"W tym czasie ja uderzyłam na mały spacerek. Bardzo fajna trasa prowadzi z Zermatt do Sunnegga. Przewidziana jest na ok. 3h i podnosi się ponad 800 m. Niestety ja nie bardzo mialam czas wychodzić nią do góry bo chcialam jeszcze wyjechać na Klaine Matterhorn. Tak więc trasę pokonałam schodząc w dół. I może i lepiej bo przez dość długi kawałek szłam patrząc na Matterhorn.
Trasa przechodzi przez kilka małych wiosek. Zadziwiające, że ludzie nadal tam mieszkają. Dodaje to dużo uroku i super że domki takie przetrwały do dziś i w niektórych z nich otwarte są małe restauracje gdzie można zjeść ciacho jak u babci...i nie tylko.
Zejście zajęło mi ok. 1h bo trasa byla ładnie przygotowana i serpentynka szła cały czas w dół.
Zaskoczyło mnie bo trasa zeszła aż do kolejki na Matterhorn Glacier Paradise. Czyli nie tylko zeszłam w dół ale też przeszłam wzdłóż gór. Była to dla mnie super wiadomość bo i tak zaraz po hiku planowałam wyjechać kolejką na Glacier Paradise. Tak więc idealnie się złożyło."
Miałem idealnie przygotowane narty, więc zabawa była przednia. Super naostrzone i nasmarowane. Po około godzinie zabawy po ubitych trasach postanowiłem pojechać do Stockhorn (3405 m.), gdzie jeszcze nie byłem. Jedno z trudniejszych rejonów w Zermatt. Nie byłem tam jeszcze, bo albo było zamknięte, albo byłem za bardzo zmęczony.
Jadąc do kolejki na Hohtäilli (3206 m.) widziałem ciekawą akcję ratowniczą.
Jakiś narciarz miał pecha i się połamał. Normalnie przyjeżdżają ratownicy z noszami i go zwożą. Tutaj też przyjechał ratownik, ale w innym celu. Wezwał helikopter, który miał uczepione nosze jakieś 50 metrów pod spodem. Helikopter nie wylądował bo nie miał gdzie. Stroma ściana. Wisiał w powietrzu, a nosze byly na ziemi. Ratownik zapakował narciarza na nosze, zapiął pasami i tyle. Helikopter odleciał a narciarz miał wspaniały przelot jak ptak. Wylądował na polanie gdzie już drugi helikopter czekał i tam został zapakowany do środka i odlecial do szpitala. Ten pierwszy helikopter nawet nie lądował, tylko z noszami poleciał, pewnie po nastepnego klijenta. Ciekawe ile taki przelot kosztuje?
Wyjechałem na Hohtälli i rozczarowanie. Stockhorn jest zamknięte. Za duży wiatr jest w tamtym rejonie.
Szkoda, bo bardzo chciałem sobie tam parę razy zjechać. Mało ludzi tam jeździ więc trasy są cały czas idealne, mało rozjeżdżone.
Pojeździłem sobie w rejonie Gornergrat trochę po ubitych trasach a trochę po puszku.
Mam video z ubitej trasy. Z puchu nie mam bo się nie dało. Musiałem używać dwie ręce do lepszego balansu.
Po jakieś godzinie zabawy zjechałem do Furi i wziąłem gondole do Trockenner Steg gdzie już czekała na mnie Ilonka. Razem wyjechaliśmy na Klein Matterhorn i wzięliśmy windę na szczyt. Tak, tam nawet windę wybudowali na platformę obserwacyjną.
Była idealna pogoda, żadnej chmurki na niebie. Ze szczytu można było oglądać cztero tysięczniki szwajcarskie i włoskie a nawet widać było odległy Mont Blanc.
Ja pojechałem sobie dalej jeździć a Ilonka....
"A mi się spać chciało. Na tej wysokości to dość normalbe zwłaszcza jak się nie ma za dużo adrenaliny. Tak więc szybko wsiadłam do kolejki i zjechałam ale tym razem tylko do Furi. Z Furi już parę razy szłam na spacerki ale nadal interesował mnie jeden Furi-Zermat przez "wioske" Blatt. Kolejna wioska posiadająca parę domków i swoją nazwę.
Tuataj jest tyle tras, że niechcący wychodząc z Blatt poszłam nie tam gdzie pierwotnie zamierzałam i wylądowałam w Zum See. I tu zaskoczenie....schodzę z górki widzę jakieś domki, jak zwykle większość nich zabita deskami i nagle widzę stos nart...coraz więcej narciarzy przyjeżdża, parkuje swoje "konie" i idzie do baru...potem wypatrzyłam coś schowanego za domkami...wyglądało ze niezła impreza tam jest.
Szybko zleciałam na dół, poszłam do domku zostawić część rzeczy i ruszyłam do kurczaka gdzie miał czekać na mnie Darek. Tak więc na nóżkach podreptałam do góry."
Do końca dnia już jeździłem w tej części. Nie chciało mi się przemieszczać w inne rejony, a i tak było tu jeszcze wiele terenów które nie odkryłem. Był piątek, więc dlatego pewnie było już więcej ludzi. Prawie jak w weekend, czasami musiałem nawet stać do wyciągu parę minut. Zaskoczyła mnie duża ilość instruktorów narciarstwa. W poprzednich dniach prawie ich nie było. Pewnie na weekend przyjeżdżają ludziki z miast i chcą się nauczyć jeździć na nartkach. Też widziałem dużo ludzi co nie jeżdżą perfekt na nartach. Czyli Szwajcaria ma parę osób co się dopiero uczą jeździć, a ja myślałem, że tu każdy rodzi się z nartami. Zauważyłem, też różnice w ski patrolu na stokach. W Stanach jest tego pełno, tutaj bardzo rzadko można było ich spotkać.
O 5 wziąłem gondole na Trockenner Stag i piękną, czternasto kilometrową trasą przy zachodzącym słońcu zjechałem do Hennu Stall na najlepsze après ski w Zermatt, gdzie już czekała na mnie Ilonka.
Knajpa jak zwykle była pełna narciarzy i ludzi którzy przyszli z Zermatt na nogach. Idzie się około 15 minut. Jak zwykle była głośna dyskotekowa muzyka (lata 80 i 90), dużo piwa i shotów z nart, a także tańce na czym się dało.....
Mamy też krótki filmik z knajpy:
Po paru piwkach opuściliśmy to miejsce, ja zjechałem na nartach do Zermatt, a Ilonka zbiegła w rakach. Część towarzystwa była już nieźle pijana, a dalej tam się bawili Ciekawe jak oni sobie poradzili ze zjazdem na dół. W Stanach takie miejsce na pewno by nie pozwolili otworzyć ze względów bezpieczeństwa. Tam nie wolno wynieść piwa poza bar albo taras, a już nie mówię o chodzeniu po trasach narciarskich z piwem w ręce. Co kraj to obyczaj.....
Po zjechaniu do Zermatt okazało się, że już ostatni autobus pojechał, więc mieliśmy ładny, wieczorny spacerek do naszego hotelu. Oczywiście w butach narciarskich.
Tutaj oczywiście popełniłem błąd i zachowałem się jak nie lokalny. Poszedłem do hotelu i się przebrałem, jak rasowy turysta. Później w barach było widać kto jest prawdziwym narciarzem a kto jest tylko turystą. Była to nasza ostatnia, pożegnalna noc w Zermatt, więc trzeba ją było odpowiednio spędzić. Po dobrej kolacji w pizzerii Roma (polecamy, dobre włoskie pasty i pizze), postanowiliśmy pochodzić po miasteczku i zobaczyć gdzie są dobre imprezy.
Wylądowaliśmy w Hotel Post. Byliśmy tam już dwa dni temu, ale on ma 5 barów i 3 restauracje, więc chcieliśmy go odwiedzić. Był to dobry wybór. W jednym z jego barów o nazwie Pink trafiliśmy na live music typu jazz/soul. Fajna, relaksacyjna muzyka w dobrym wykonaniu.
Z tego co się dowiedzieliśmy jedna z lepszych imprez jest koło naszego hotelu w Papperla Pub. Byliśmy już tam parę razy, ale zawsze na zewnątrz, nigdy w środku.
Jeszcze raz utwierdziło nas w przekonaniu, że wybraliśmy dobry hotel w Zermatt. Nazywa się Amaryllis (Riedstrasse 62). Fajnie położony, w centrum miasteczka, blisko do wszystkiego, jak autobusu, barów, piekarni... Od głównej ulicy trzeba podejść do niego 200 metrów do góry. Na początku wydawało nam się to jakąś pomyłką, ale późnie wielką zaletą. Nie słychać już gwaru ulicy, a widoki z balkonu są cudowne.
Mieliśmy dwu pokojowy apartament z super wyposażoną kuchnią. Nowo wyremontowany, czysty, zadbany. Właściciele, szwajcarzy, bardzo mili, mówili trochę po angielsku, więc można się było dogadać. Na korytarzach były rodzinne zdjęcia, które pokazywały, że właściciel się nie obijał jak był młody. Zdobywał lokalne "pagórki", jak Matterhorn czy Monte Rosa. Na zewnątrz znajdowała się wędzarnia, pewnie w lato można tu coś ciekawego uwędzić. Ogólnie polecamy hotelik.
Wracając do wieczoru. Wylądowaliśmy w Papperla Pub. Od 10 wieczorem mieli tam live music. To nas zgubiło. Zespół tak fajnie grał, że nie można było o niczym innym myśleć tylko podejść pod scenę i się bawić.
Bawiliśmy się długo przy dobrej muzyce, z ciekawymi ludźmi, piwie Feldschlösschen..... brakowało jednego.... butów narciarskich na moich nogach. Tak, wielu ludzi dalej miało plastikowe buciki na nogach, mimo, że było już po północy...!!! Ach Szwajcarzy, wy to chyba musicie kochać nartki.
W tą noc troszkę żałowałem, że mam do hotelu 200 metrów pod górkę...
2015.03.05 Zermatt, Szwajcaria (dzień 5)
Czwartek, nasz przedostatni dzień w Zermatt. Standardowe, szybkie śniadanko w domu i do roboty. Górki czekają. Po dojechaniu do głównej bazy małe rozczarowanie. Większość wyciągów zamknięta. Wiatr.
Jeżdżenie w wysokich górach ma też jednak jakąś wadę. Pogoda. Czasami, jak dzisiaj, może nie współpracować z narciarzami. Potężny wiatr, który zamknął całą Cervinie i sparaliżował większość ciekawszych terenów w Zermatt. Było też zimno, na małym Matterhornie (gdzie wyjeżdża kolejka) było -24C i wiatr wiał z prędkością ponad 50 km/h. Temperatury nie są dużym problemem, przecież mam kurtkę. Natomiast, silny, porywisty wiatr, który będzie rozbijał krzesełka i gondole o słupy może stanowić "małe" zagrożenie.
Nie ma się co zamartwiać, tylko jechać w góry gdzie się da i tam się coś wymyśli. Wziąłem Matterhorn expres, ale tylko dojechałem jeden przystanek, do Furi. tam się przesiadłem na inną gondolę, która jechała bardzo powoli, ale do przodu. Wyjechałem na Trockener Steg (2939m.). Wszystko dalej było pozamykane. Wiadomo, dosyć dobrze wiało.
Plusem wiatru było to, że wygonił chmury z Monte Rosa i w końcu mogłem zobaczyć ten piękny szczyt, z którego wiatr zwiewał śnieg, tworząc chmurę śnieżną.
Ale tam, w rejonach szczytów musi wiać, że śnieg odlatywał na dziesiątki kilometrów. Dzisiaj, chyba żaden człowiek nie wspinał się na ten szczyt. Chociaż jest to najwyższa góra Szwajcarii (4634m.) to nie jest tak trudna i techniczna jak Matterhorn, który też troszkę "dymił". Matterhorn, jest bardziej stromy, więc o wiele mniej śniegu przykleja się do jego ścian.
Ze względu na wiatr i temperaturę, długo nie można się było przypatrywać temu zjawisku i trzeba było jechać na dół. Chciałem się rozgrzać, więc wybrałem trudny zjazd, poza trasami i po paru minutach już sobie rozpinałem kurteczkę.
Na dole, w Furi było już cieplutko.
W Zermatt widuje się ludzi, którzy ubiorem i sprzętem odbiegają od reszty towarzystwa. Mówię tu o uprzężach, czekanach, linach, beacon, plecakach z uchwytami na narty.......
Dzisiaj było ich jakoś więcej. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że górne wyciągi były zamknięte i mieli cały obszar dla siebie. Wyjeżdżali wyciągami najwyżej jak się dało i potem zapinali nartki do plecaka i sobie szli dalej na "spacerek". Fajnie im.......
W związku z zamknięciem górnych wyciągów postanowiłem wyszukiwać ciekawych tras w niższych partiach gór.
Zermatt jest potężne, więc trzeba uważać, żeby nie pobłądzić. GPS to jedna sprawa, ale trzeba też używać najważniejszego wyposażenia narciarza, czyli mózgu. Dobrze nie znam tych rejonów, więc starałem się jeździć po śladach lokalnych i jak one mnie wyprowadzały w ciekawe tereny to tam dopiero robiłem zloty w puchu.
Nie był to idealny puch. Trochę przewiany, więc był ciężki i musiały być częstsze przystanki. Jeżdżąc tak, odkryłem też ciekawy orczyk, schowany z tyłu za "malutkim" Matterhornem.
Fajnie bo było mało ludzi, nie wiało, i dużo ciekawych terenów.
Tak, jak pisałem, męcząca jest ta zabawa na tej wysokości i to jeszcze na orczyku nogi nie odpoczywają, więc po paru zjazdach znalazłem świetne miejsce na odpoczynek.
Idealnie, nie? Tak sobie siedziałem na ławeczce w słoneczku, popijałem piwko, jadłem kabanosy i wpatrywałem się w ten symbol szwajcarskich Alp. Mógłbym tak siedzieć godzinami, ale niestety nie mogłem bo w tym samym czasie Ilonka......
"Ja miałam w planie wyjechać na Matherhorn Glacier Paradise...niestety jak już Darek wspominał pogoda pokrzyżowała nam plany i zamknęli wyciągi na sam szczyt. Tak więc nici z podziwiania widoków ze szczytów. Jako plan awaryjny miałam odwiedzić Stafel.
Darek polecał, że jest tam fajna knajpka i piękny widok na Matterhorn. Bardziej ten widok mnie przyciągnął, niż ta restauracja. Tak więc jak Darek sobie szalał po puchu ja wybrałam się na hike z Furi do Stafel. Jest to jeden z łatwiejszych hików, choć na stronie oficjalnej Zermattu ma on status "średnio trudny". Pewnie dlatego, że trzeba się podnieść 449 m do góry a cała trasa ma 5km długości.
W te części Alp trasy są bardzo dobrze oznaczone i na czas zimowy często są to po prostu drogi serwisowe albo inne, szerokie, dobrze zadbane ścieżki. Pierwszą część trasy zrobiłam już w poniedziałek. Tak więc pierwsze 20 minut to był spacerek z lekkim podniesieniem do miejsca gdzie szlaki się rozgałęziają. Do miejsca gdzie parę dni temu idąc z mamą Darka my odbiłyśmy na prawo na Zermatt a teraz szłam prosto wzdłuż rzeki.
Tutaj trasa zaczęła się podnosić do góry i już do samej restauracji szło się powoli do góry. Mniej więcej w połowie drogi z Furi do Stafel znajduje się tama i elektrownia wodna. Oni wiedzą jak wykorzystać topniejący śnieg i do tego zabezpieczyć miasto przed powodziami w okresie roztopów. Po wielkości tamy można wnioskować, że troszkę wody tam przybywa.
Zaraz za tamą jest tunel, w którym jest rozgałęzienie i można wejść na samą tamę. Niestety dziś opcja ta była zamknięta. Jednak zaraz po wyjściu z tunelu moim oczom ukazało się niesamowite zjawisko. Woda i lód stworzyły coś na kształt wodospadu. Z jednej strony woda z gór spływała przygotowanym, betonowym korytem a z drugiej lód zrobił ściany lodowe które odbijały tą wodę....niesamowite co przyroda może zdziałać i jak takie rzeczy kryją się w najmniej spodziewanych miejscach.
Jak się okazało godzinę oni przewidują na dojście do miasteczka Stafel a nie do samej restauracji. Ciężko Stafel nazwać miasteczkiem czy wioską. Tam jest domów pięć na krzyż i pomimo, że widać, że domy są zamieszkane bo mają np. telewizję satelitarną to na sezon zimowy były całkiem wymarłe.
Po przejściu wioski zaczęłam się zastanawiać czy dobrze idę bo pomimo, że trasa nadal była ładnie wydeptana to znaki przestały pokazywać Stafel. W końcu po około 1h15 minutach zobaczyłam znak Restauracja StafelALP mówiący, że mam zakręcić w lewo...a potem znów w lewo...czyli zrobiłam małe kółeczko aby dojść do punktu docelowego. Ale trasa tak prowadziła i nie dziwię się bo mała przepaść wyrosła między rzeką a restauracją. Tak więc w końcu dotarłam do restauracji..
Trasę zdecydowanie polecam. Jest krótka, łatwa a widoki ma super. Wiadomo nadal nie jest to Glacier Paradise i ciężko to nazwać hikiem tylko małym spacerkiem ale zdecydowanie warta przejścia w jakiś lżejszy dzień"
Ta restauracja StafelAlp znajduje się jakieś 10 minut na nartach od mojej ławeczki, więc jak Ilonka powiedziała przez walkie-talkie, że jest około 10 minut od niej, zjechałem w dół ją przywitać.
Idealnie udało nam się to zsynchronizować w czasie i w tym samym momencie pojawiliśmy się na tarasie widokowym. Ilonka weszła w rakach, a ja w butach narciarskich.
Oczywiście taras był pełen ludzi, siedzieli, jedli, pili, opalali się......... Restauracja ma też miejsce w środku, ale oczywiście było puste. No bo kto by tam siedział jak jest tak pięknie na zewnątrz. Wiedziałem, że już więcej za bardzo nie będę dzisiaj jeździł, więc posiedzieliśmy tam sobie dłuższą chwilkę próbując lokalnej kuchni. Oczywiście ser fondue musiał być.
Wracaliśmy już Ilonki trasami. Było ciekawie, bo czasami musiałem jakimiś tunelami przechodzić....
.... a czasami po domkach sobie pojeździć.
Po około godzinie dotarliśmy do Furi, gdzie Ilonka zjechała gondolą a ja na nartach do Zermatt. Dzisiaj postanowiliśmy troszkę pomieszkać w naszym mieszkaniu, więc dzielnie omijając wszystkie bary pełne narciarzy wylądowaliśmy na naszym balkonie.
Miło się siedziało, podziwiało zachód słońca i wspominało kolejny wspaniały dzień w Zermatt. Który może na początku się nie zapowiadał rewelacyjnie, ale jak to mówią, co się źle zaczyna, dobrze się kończy.
Kolacja też był domowa. Trzeba w końcu próbować tych szwajcarskich serów z dobrym winkiem.
Jutro już będzie nasz ostatni dzień w górach. musimy go wykorzystać na maxa. Mamy ciekawe plany. Miejmy nadzieję, że pogoda nie pokrzyżuje nam planów.
Na koniec nie mogliśmy się oprzeć i musieliśmy zrobić zdjęcie Matterhornu nocą...zwłaszcza, że dziś niebo jest czyściutkie. Zapowiada się ładna pogoda na jutro. A teraz czas spać....tak jak poszedł spać Matterhorn.
2015.03.04 Berno, Szwajcaria (dzień 4)
Szwajcaria nie ma swojej własnej stolicy....tak też jestem tym mega zaskoczona ale taka jest prawda. Największe miasto to Zurich natomiast siedziba rządu to Berno. Można więc uznać Berno za stolicę choć formalnie podobno nigdzie prawnie nie jest ona ustalona.
Tak więc będąc po raz pierwszy w Szwajcarii nie mogłam nie odwiedzić tego miejsca. Zwłaszcza, że uwielbiam odwiedzać nowe miasta. Chyba mi to pozostało po delegacjach jakie miałam we wcześniejszej firmie. Uwielbiałam uczucie, kiedy przyjeżdżałam/przylatywałam do nowego miasta. Byłam sama i próbowałam się rozeznać gdzie jest co. Czasem służbowo wracałam do tych samych miast ale nadal było coś do odkrycia....coś lokalnego.
Tak więc ponieważ dziś w Zermatt pogoda była taka sobie postanowiłam wsiąść do pociągu byle jakiego (no może nie tak byle jakiego) i odwiedzić Brno.
Z Zermatt do Bern jedzie się 2,5h. Trzeba się przesiąść w Visp ale na szczęście pociągi są bardzo dobrze skoordynowane i na przesiadkę ma się nie więcej niż 10 minut. Do Visp jedzie Glacier Express który potem kontynuuje drogę aż do St Moritz. Cała długość trasy ma 291 km a podróż zajmuje 8h. Podobno jest to najbardziej widokowy, popularny pociąg w Szwajcarii. W sezonie letnim trzeba na niego robić rezerwację na przód bo chętnych jest wielu. Ja pokonałam tylko mały kawałek tym pociągiem. Widoki były fajne ale szczerze to wolę być wysoko w górkach i nie było dla mnie żadnego WOW....jeśli chcesz zobaczyć fajne górki oczywiście najlepiej na nie wyjść ale jeśli nie jesteś górołazem to akurat w Szwajcarii mają bardzo dużo kolejek na szczyty górskie skąd można podziwiać widoki. Drugi pociąg z Visp do Brna to już ekspres, który jechał większość w tunelach ale czasem i tak nie pokonał pociągu Frankfurt-Kolonia czy Japońskich Shinkansen'ów.
Berno słynie głównie ze swojego starego miasta, które jest w czołówce dziedzictwa UNESCO. W 1405 roku miasto, wówczas drewniane, spłonęło doszczętnie i zostało odbudowane. Tym razem do budowy użyli piaskowca.
Dworzec główny oczywiście jest zaraz przy starym mieście więc nie miałam problemu z trafieniem. Nie miałam, żadnego planu....miałam ochotę powłóczyć się z aparatem po mieście i zobaczyć czym mnie zaskoczy przez najbliższe 4h. i szczerze.....troszkę mnie rozczarowało
Zdecydowanie można nazwać to Europejskim miastem z dużą ilością kamienic i ulicami wybrukowanymi kocimi łbami. Kamienice przypominają jednak te z ul.Krakowskiej w Krakowie. To znaczy mają dużo arkad a samo wejście jest schowane. W przejściu pod Arkadami. Ma to swój urok ale niestety 95% lokali zostało zajętych przez sklepy z ciuchami albo zwykłe sklepy spożywcze. Brakowało mi małych klimatycznych kafejek gdzie można wstąpić na kawę i ciacho. Drugim minus dostali za ulice....teoretycznie ludzie chodzili po ulicach i nikt się nie czepiał ale tramwaje i taksówki nadal jeździły po tych ulicach. Jeździły wolno ale i tak trzeba było uważać. Myślę, że to i pogoda sprawiły, że brakowało ulicznych grajków.
Zaplusowali mi detalami....co jakiś czas na ulicy pojawia się mała fontanna która zawsze ma jakąś figurkę, to samo z kościołem czy innymi elementami dekoracyjnymi.
Bardzo ciężko mi opisać to miasto....mam jakiś taki niedosyt...może miasto było “uśpione” z powodu sezonu albo środka tygodnia, ale przecież w Krakowie czy Pradze ludzie są zawsze. Może nie jest to tak popularna destynacja turystyczna jak Wiedeń czy wspomniane wyżej miasta i dlatego tłum turystów nie zalewa miasta....pewnie to i dobrze. Zauważyłam również, że było stosunkowo mało sklepów z pamiątkami....chyba więcej było McDonalds niż sklepów z pamiątkami. Więc pewnie turystów tu za dużo nie mają. A'propo McDonalds....rzuciła mi się w oczy cena nowej kanapki...reklamowali jakąś tam nową kanapkę i zobaczyłam jej cenę....było 7.30 CHF...samej kanapki...WOW...ja wiedziałam, że w Europie McDonald wcale nie jest tani ale jakoś po pobycie w NY ta cena mnie zaskoczyła....może i dobrze, przynajmniej dlatego nie ma tak dużo grubych ludzi w Europie.
Poszwendałam się po mieście, zobaczyłam kościół i ratusz. Powinnam jeszcze zaglądnąć do lokalnego baru aby "zaliczyć" miasto ale jakoś żaden mnie nie zachęcił. Wiec wróciłam do Zermatt tą samą drogą.
2015.03.04 Zermatt, Szwajcaria (dzień 4)
Kolejny dzień na nartach. Niestety dzisiaj już zostałem sam w górach. Tata z mamą wrócili do Polski, a Ilonka pojechała pociągiem do Berna.
Postanowiłem cały dzień spędzić w rejonach Matterhorn (Matterhorn glacier paradise) i jak otworzą wyciągi na szczyty to zjechać do Włoch.
W Zermatt wybudowali ciekawą gondolę. Zaczyna się w Zermatt (1620m) i wyjeżdża aż do Trockener Steg (2939m), gdzie znajduje się lodowiec Theodul i wspaniałe tereny narciarskie. Gondola, jak gondola, nie miałaby nic w sobie specjalnego gdyby nie możliwości przesiadek. Ma aż sześć przystanków, gdzie można się przesiadać na inne wyciągi, iść do baru, albo po prostu wysiąść i zjechać na dół.
Ja, po sprawdzeniu, że wszystko w górach jest czynne postanowiłem jechać do końca, na lodowiec.
Jechałem jakieś 25 minut i pokonałem ponad 10 km. Myślałem, że jak wysiądę to już będzie słoneczna pogoda. Niestety, słońce się czasami przebijało przez potężne opady śniegu. Ale słabo to mu wychodziło.
Nie jest źle, przynajmniej będzie dużo puchu, tak sobie pomyślałem i zapakowałem się na chyba jeden z najdłuższych orczyków (T-bar) na świecie. GPS mi powiedział, że jechałem nim przez 4 kilometry, 15 minut i wyjechałem do góry 550 metrów.
Tylko 550 metrów, nie jest to dużo jak na taką odległość. Ale dobrze, że nie było stromo, bo im stromszy lodowiec tym jest bardziej spękany i narciarstwo na nim staje się niemożliwe.
Dalej niestety nie było słoneczka. Robiło się coraz jaśniej, ale dalej śnieg sypał.
Ale była zabawa. Cisza..... Jadąc na nartach nic nie słyszałem. Żadnego haratania nart o nic twardego. Klasyka. Tak bym mógł jeździć cały dzień. Czasami śnieg po kostki, a czasami po kolana, który przy większych prędkościach aż uderzał mnie pod szyje. Czasami wyjeżdżałem na stromsze odcinki, żeby się pobawić w puchu przy większych prędkościach. Oczywiście jechałem po śladach ludzi, bo nie miałem przewodnika i bałem się o szczeliny lodowcowe.
Obserwowałem lokalnych jak się bawią na ścianach w głębokim puchu. Bardzo płynnie im to szło. Więc ja za nimi, ale mi to już tak idealnie nie wychodziło. Wiadomo, zjechałem na dół, ale nie takim stylem, który by mnie zadowalał.
Oczywiście nie miałem nart na puch, ani też nie mam super nóg i nie jeżdżę 200 dni w roku na nartach. Aklimatyzacja (a raczej jej brak) też na pewno dorzuciły swoje dwa grosze.
Zawsze chciałem się super nauczyć jeździć w puchu. Niestety w Stanach na wschodnim wybrzeżu puchu jak na lekarstwo, więc nie ma gdzie praktykować.
Muld nie lubię, a ubity teren mam już dobrze opanowany, zresztą on się szybko nudzi i jest niebezpieczny. Za duże prędkości...!!!
Mam w planie w najbliższej przyszłości zrobić jakiś tygodniowy kurs jeżdżenia w puchu. Gdzieś w odludnej British Columbia tydzień z instruktorami był by wypasem. Czy ktoś też się chce nauczyć bawić w puchu?
Pogoda się popsuła i widoczność spadła prawie do zera.
Im wyżej tym większa szansa na słoneczko. Postanowiłem wyjechać najwyżej jak można, czyli na Klein Matterhorn (3883m). Najwyżej jak można wyjechać w Europie kolejką.
Niestety, tutaj też jeszcze dochodziły chmury. Przebijały się na przemian ze słońcem, ale to nie było to co bym chciał.
Lubię być w wysokich górach nad chmurami. Wszystko jest pokryte białym oceanem, a pojedyncze szczyty wystają jak wyspy.
Cóż, czas na Włochy....
Cervinia jest mniejsza niż Zermatt, ale też ciekawa. Dużo rożnego rodzaju terenu, wiele wyciągów, szerokie pola do zabawy. No i oczywiście widać Matterhorn z drugiej strony.
Zjechałem parę razy, ale musiałem się zbierać do Szwajcari bo wiatr się wzmagał i jak zamkną wyciągi na przełęcz to już nie wrócę. Będę musiał czekać do jutra. Główną kolejkę na przełęcz już wstrzymali ze względu na wiatr, więc "uciekłem" z Włoch krzesełkami. Musiałem wsiąść aż 5 wyciągów krzesełkowych, żeby wyjechać na przełęcz.
Uffff.... Udało się. Jestem znowu w domu. Pobawiłem się jeszcze trochę w puchu, trochę na trasach i postanowiłem zjeżdżać do Zermatt, do którego miałem jeszcze kawałek.
Przy zjeździe na dól zachodzące słoneczko ładnie oświetlało Matterhorn, więc oczywiście robiłem wiele przystanków na super fotki.
Wracam do naszego hotelu, a tu widzę moje nartki za zewnątrz, oparte o ścianę. Yupiiiiii.....!!!!! W końcu.... Airberlin jesteś najlepszy. Przywiozłeś mi nartki trzy dni później.
Poszedłem do wypożyczalni, oddałem im nartki, wziąłem rachunek, żeby go wysłać do Airberlin. Wyślę im też za nowy kombinezon. Ciekawe co zrobią...
Przy okazji zrobiłem sobie pełny serwis moich nart, bo chyba nie był robiony w tym sezonie.
W tym czasie Ilonka wróciła z Berna i poszwendaliśmy się po miasteczku.
Jak to zwykle bywa, swoim magnesem przyciągnęła nas knajpa Brown Cow Pub, który znajduje się w Hotel Post. W tym hotelu jest 5 barów i 3 restauracje, także jest w czym wybierać, ale nasz wybór i nasz hamburger był chyba najlepszy. Polecamy swiss burger z kiszoną kapustą.
Była idealna pogoda, gwieździste niebo, -11C.... Idealna, do wypicia dobrego winka na balkonie z pięknym widokiem.
Podsumowanie dzisiejszego dnia:
2015.03.03 Zermatt, Szwajcaria (dzień 3)
Dzisiejszy wpis będzie krótki, bo dzień był bardzo długi. Wczoraj wieczorem w barze lokalni polecili nam parę barów i dzisiaj odwiedziliśmy dwa z nich. Ponieważ jest to ostatni dzień moich rodziców w Zermatt, więc w barach było dobrze.
Ale od początku.....
Wczoraj (znaczy się już dzisiaj) poszliśmy spać koło drugiej rano z przyczyn czysto technicznych. O 6:30 obudziło nam mocne walenie do drzwi i krzyki, dlaczego jeszcze śpicie jak Matterhorn już wstał. Wylatujemy z Ilonką na balkon i zobaczyliśmy to co raczej utkwi nam w pamięci na długo, albo nawet na całe życie. Najsłynniejsza góra na świecie była oświetlona w promieniach wschodzącego słońca a reszta miasteczka jeszcze spała.
Jest to najbardziej fotografowana góra na świecie i wznosi się 3 kilometry (10,000 ft) nad Zermatt.
Dzień zapowiadał się wspaniale, więc po szybkim śniadaniu wraz z tatą wyruszyliśmy w góry. Ilonka z mamą postanowiły, że później wyjadą kolejką na Gornergrat. Dojechaliśmy do dolnej stacji kolejek i tu wspaniała wiadomość, dużo wyciągów jest otwartych. Wysoko w górach jest słonecznie i lekki wiaterek. Parę wyciągów na same szczyty dalej są nieczynne, ale prognozy przewidują, że później mają je otworzyć. Oczywiście lokalni też się dowiedzieli o wspaniałych warunkach i zrobiła się już duża kolejka do pierwszego wyciągu.
Tutaj zauważyłem kolejną różnicę między Europą a Stanami. Wczoraj tego nie widziałem, bo było mało ludzi. W Stanach wszystko jest uporządkowane, kolejki poukładane, wszyscy stoją czwórkami do wyciągów. Tutaj to tak jakby każde krzesełko było ostatnim. Ludzie pchają się na chama. Wjeżdżają na twoje narty, przepychają się i oczywiście nie ma nikogo z obsługi kto by to kontrolował. Dokładnie, nawet na orczykach (T-bar) nie ma nikogo. Sam, się obsługujesz, sam łapiesz orczyk i sam się w niego wpinasz. Tak samo przy gondolach, nie ma nikogo z obsługi. Ale co się dziwić, jak lokalne dzieci w szkołach na zajęciach W-F muszą jeździć po lodowcach.
Rozmawiałem z lokalnymi, tutaj każda minuta się liczy i nie ma czasu na następne krzesełko. Pytałem się lokalnego ile kosztuje pass na sezon a on się zaśmiał i powiedział, że tu nie ma passu na sezon, tylko jest na cały rok. Tutaj można jeździć na nartach 365 dni w roku. Po wyjechaniu na Trockener Steg ukazał nam się raj. Nazywa się to Matterhorn Glacier Paradise.
Tutaj bawiliśmy się jakoś dobrą godzinkę, było idealnie. Słonecznie, minus parę stopni, przepiękne trasy..... no jak w raju....!!! Chcieliśmy pojechać do Włoch i na mały Matterhorn, ale niestety wiatr był za mocny. Z drugiej strony dziewczyny jechały na Gornegrat i umówiliśmy się tam z nimi koło południa. Żeby tam dojechać to potrzebujesz przynajmniej godzinę jak dobrze jedziesz.
Troszkę pobawiliśmy się w puchu na off piste (poza trasami) i zaczęliśmy jechać w kierunku Gornergrat.
Po drodze dla ochłody, pobijaliśmy prędkości na ubitych trasach.
Znaleźliśmy fajną trasę, która okrąża Matterhorn i można go zobaczyć z drugiej strony (trasa 52). Ale tam było super. Cisza, spokój, nie ma nikogo..... i potężny Matterhorn który wyrasta ponad dwa kilometry nad tobą.
Po dojechaniu do Furi wzięliśmy gondole do Riffelber, a następnie pociąg do Gornergrat i około południa byliśmy już wszyscy razem. Tam jest przepięknie. Znajdujesz się w środku akcji. Lodowce okrążają ciebie z 3 stron i znajdujesz się w cieniu Monte Rosa, najwyższego szczytu Szwajcarii, 4634 m.
Po wypiciu piwka i paru pamiątkowych zdjęciach wzięliśmy się do roboty. Wyjechaliśmy na Hohtalli, gdzie znajdują się jedne z trudniejszych tras w Zermatt. Jechaliśmy paroma, ciekawe.......
Potem udaliśmy się na Rothorn. Dzisiaj było otwarte. Udało się. Super widoki na cały świat narciarstwa w Zermatt. Tam jest trochę południowych stoków, więc śnieg był trochę podtopiony (ciężki), ale dało się zjechać.
Była już 4 po południu, a my tylko po szybkim śniadaniu i paru piwkach, no ale dzisiaj był tak wspaniały dzień, że nie było czasu na tracenie go na jedzenie. Po godzinie wróciliśmy do Furi gdzie nawiązaliśmy kontakt a drugą połową naszej drużyny i za pomocą GPS zaczęliśmy szukać knajpki na apres ski, która wczoraj polecili nam lokalni. Knajpa znajduje się pomiędzy Furi a Zermatt. Nikt dokładnie nie wiedział gdzie jest. Ja z tatą z góry z wyciągu wcześniej ją wypatrzyłem, więc teraz łatwiej było nam tam trafić. A poza tym tłum ludzi świadczy, że to tam.
W tym samym czasie mama z Ilonką:
"Nasz dzisiejszy dzień minął pod tematem Gornegrat. Wyjechałyśmy kolejką na samą górę, pochodziłyśmy po platformach widokowych podziwiając widoki i spotkaliśmy się z chłopakami.
Kiedy po małej przerwie oni uderzyli z powrotem na trasy narciarskie my z mamą poszłyśmy do pociągu. Jednak tym razem nie wzięliśmy go prosto do Zermatt. Na blogach i innych portalach często polecali aby wysiąść na stacji Rotenboden i zejść sobie na dół do Riffelberg aby znów wziąć pociąg Gornegrat. Dla bardziej zaawansowanych można tą trasę zrobić w drugim kierunku. Na szczęście bilet na pociąg pozawala Ci wysiadać na każdej stacji tak więc można sobie robić przerwy na podziwianie widoków.
Trasa Rotenboden-Riffelberg jest trasą wyznaczoną tylko dla pieszych. Bardzo szeroka, miejscami stroma ale z pięknymi widokami. Bardzo ładnie prezentuje się Matherhorn a my cały czas byłyśmy otoczone pięknymi górami.
Po około godzinie dotarłyśmy do Riffelberg skąd wzięłyśmy pociąg na dół do Zematt. Już nam się troszkę przysypiało bo po pierwsze wysokość i niskie ciśnienie nas osłabiały a po drugie dość intensywne dni ostatnio mamy. Znalazłyśmy jeszcze jednak siłę aby wziąć autobus pod kolejkę do Furi i tym razem na nóżkach wyjść na górę do baru Hennu Stall w której mieliśmy się spotkać z chłopakami. Jedyna znana nam trasa była przez nartostrady. Tak więc zaopatrzone w raki i raczki ruszyłyśmy do góry. Było dość stromo a narciarze jeździli jak oszalali. Ale nie poddałyśmy się i doszłyśmy na górę. Idąc pod górę zobaczyliśmy łagodniejszą trasę obok, tylko dla pieszych. Którą planowałyśmy wziąć w drodze powrotnej. Mamusia powiedziała, że nie ma szans, że będzie schodziła na dół trasą narciarską więc się ucieszyła, że jednak jest inna opcja."
Tak więc dzięki walkie-talkie i GPS udało się. Znaleźliśmy Hennu Stall, miejsce gdzie lokalni spotykają się po nartach.
Super miejsce, pełne ludzi, głośnej muzyki i dobrej atmosfery. Wszyscy w butach narciarskich tańczący na podestach, stopniach i czym się dało. Spodobały nam się narty do picia shootów. Kilkanaście małych szklanek podawanych na jednej narcie, która miała otwory, żeby nie pospadały. Klasyka.....!!!
W Szwajcari do picia piwa i wina wystarczy 16 lat i nikt oczywiście nie sprawdza ID, widać, że tu nie mają prohibicji. Nawet te dzieci bardzo nie rozrabiały jak były pijane, przynajmniej myśmy tego nie widzieli.
Po paru piwach zjechaliśmy na dół do Zermatt. Dziewczyny zeszły w rakach.
Po zjechaniu na dół udaliśmy się do kolejnego apres ski baru i też było ciekawie. Oczywiście obowiązkowo jak wszyscy, w butach narciarskich.
Pożegnalny wieczór z rodzicami był w fajnej lokalnej restauracji przy pysznym jedzonku. Jutro rodzice wracają do Polski, a my jeszcze zostajemy na parę dni. Ilonka będzie pewnie zdobywać kolejna miejsca, a ja będę odkrywał ciekawe zakątki tych wspaniałych Alp.
Wracam do domu dalej żegnać się z rodzicami.
Dzisiejszy dzień uważamy za udany. Dobra pogoda i wiele wspaniałych zjazdów.
Z ciekawostek muszę dodać, że jak tu byłem kilkanaście lat temu, to się zastanawiałem, jak może whisky zamarznąć w zamrażalniku. Nigdy więcej tego nie doświadczyłem, aż znowu do przyjazdu tutaj. Znowu nam Jameson zamarzł. Nie zamarzł na kość, ale był gęsty jak miód. Co oni tu mają za lodówki.......?
2015.03.02 Zermatt, Szwajcaria (dzień 2)
OK, przyznam się bez bicia, że nigdy nie byłam w Europejskim resorcie narciarskim. Darek wiele razy mi powtarzał "Ilonka Europa to nie Stany... to jest całkiem inny styl jeżdżenia na nartach...mówię Ci to jest inny świat." Szczerze... nie do końca mu wierzyłam. No bo dlaczego Szwajcaria ma się różnić od Vail. OK, górki są lepsze i gorsze ale przecież cała infrastruktura powinna być podobna. Upssss... jak bardzo się myliłam....
Największa różnica jaka mnie zaskoczyła to czarne barany....w Europie ludzie najpierw mieszkali w okolicach wielkich gór, które potem przekształciły się w wielkie resorty narciarskie. Tak więc ogródkiem dzieciaków był Matterhron a nie jakaś górka na Bukowiu. Na szczęście my w rodzinie też mamy prawdziwego narciarza, który sam sobie robił narty i zjeżdżał z pobliskiej górki, tak samo jak dzieciaki w Zermatt. Jedyną różnicą jest, że dla dzieci w Zermatt lokalna górka to Matthernhorn a dla Tatusia to Chorzyny....a skąd czarne barany? Oczywiste, że ludzie, którzy mieszkają w górach potrzebują mleka, wełny itp....tak więc hodują i pasą zwierzęta. Te pozostałości...te stare domki, zagrody ze zwierzętami i ludzie którzy sami sobie robią narty pozostało do dziś. Tak więc skoro góry pozostały dla mieszkańców a nie dla nowych super wypasionych hoteli to można chodzić gdzie się chce, jeździć gdzie się chce....i ogólnie robić co się chce. Od czasu do czasu pojawia się tylko znak "tam, kierunek Zermatt". Nie wspomnę już o restauracjach, które są prawie w każdym domku, który tu się ostał.
A jak to widzi Darek z perspektywy narciarza:
"Czym się różni narciarstwo w Alpach a Stanach? Gdzie jest lepiej? Gdzie są lepsze tereny i gdzie się narciarz lepiej wyjeździ?
Na te pytania nie ma prostej odpowiedzi. To zależy od wielu rzeczy. Narciarstwo w Europie i Stanach jest po prostu inne, odmienne. Oczywiście porównuje tutaj Alpy do gór skalistych a nie do narciarstwa na wschodnim wybrzeżu w Stanach, które niestety daleko ma do światowej czołówki. Ze względu na brak odpowiednich gór czy dobrego śniegu.
Tak jak pisała Ilonka. Ludzie tutaj żyją narciarstwem, wszystko się koło tego kręci.
Alpy są troszkę wyższe niż góry w Colorado czy Utah i też mają głębsze doliny, więc różnica wzniesień jest większa. Dzisiaj zjechaliśmy "tylko" 8 razy a i tak wyszło ponad 5000 metrów (16000 ft.) różnicy wzniesień. Co przy pierwszym dniu na takich wysokościach i trudnych warunkach (mocny wiatr, słaba widoczność) uważam za dobry wynik.
Ludzie tutaj żyją w górach. Koło tras narciarskich jest wiele restauracji, barów, hoteli gdzie można się zatrzymać na chwilkę albo dwie. Są takie odległości, że raczej narciarze nie zjeżdżają na dół na lunch tylko spędzają cały dzień w górach.
Tutaj też nie ma tylu zakazów co w Stanach. Jedź na nartach gdzie chcesz, tylko pamiętaj, że jak wyjeżdżasz z trasy to masz zupełnie nie sprawdzany przez patrol teren i możesz trafić na przepaści, albo innego rodzaju przeszkody. Czy to jest dobre czy złe? To zależy jak bardzo odpowiedzialny jest narciarz, a także jakie ma umiejętności.
Tutaj też nie widziałem ludzi którzy słabo jeżdżą na nartach. Prawie wszyscy śmigali jak by się urodzili z nartami. To nawet widać na wyciągach. Ani raz wyciąg się nie zatrzymał bo narciarz nie umiał wsiąść albo wysiąść. Wiadomo, ludzie (tutaj dzieci) muszą się gdzieś uczyć jeździć. Pewnie to robią na dole, wyjeżdżają w góry jak już coś potrafią.
Warunki narciarskie są tutaj trudniejsze niż w Stanach. Trasy są gorzej przygotowane i mało ubijane. Co w sumie ma sens, bo raj dla dobrych narciarzy. To nie jest jazda po trasie równej jak stół, ale zabawa w puchu, albo wyszukiwanie sobie ciekawych odcinków. Tras wytyczonych tutaj jest mało. Tylko 360 km. Może to brzmi dużo ale w skali całego resortu to jest niewiele. Większość jest to jazda po off pistes (poza trasami), gdzie można spotkać wszystko i wszędzie. Trzeba uważać.
Prawie cały resort jest położony powyżej górnej granicy lasów. Coś jak back bowl w Vail tylko na większą skalę. Więc z wynajdywaniem sobie ciekawych tras nie ma żadnego problemu.
Prawie każdy tutaj jeździ z plecakiem. Rozumiem to, bo ja też z reguły jeżdżę z plecakiem. Tutaj to jest chyba jeszcze bardziej oczywiste, bo są za duże różnice temperatur i za duże odległości żeby się po coś wracać do samochodu czy hotelu.
No i oczywiście brak snowboardzistów, z wiadomych przyczyn. Dziadek i ojciec aktualnego narciarza nie jeździł na snowboardzie, bo w tamtych czasach go po prostu nie było. Oczywiście góry nie należą tylko do narciarzy. Spotykam tutaj o wiele więcej ludzi idących do góry w różnego rodzaju sprzęcie. Wiadomo, trochę to utrudnia jazdę jak idą większą grupą do góry po wąskich trasach, ale dlaczego ludzie mają mieć zakaz chodzenia po swoim podwórku.
Czy ja wolę jeździć w Alpach czy w Stanach? Ja lubię odkrywać nowe miejsca, więc staram się wszędzie pojechać jak tylko mam takie możliwości. Narciarstwo to nie tylko Stany czy Europa. Jest wiele pięknych resortów narciarskich na całym świecie i mam nadzieję że kiedyś je wszystkie odwiedzę. Jak na razie jeździłem w resortach na czterech kontynentach i jest jeszcze wiele do odkrycia..."
Natomiast ja dzisiejszy dzień spędziłam na rozeznaniu terenu. Miałam nadzieję wyjść/wyjechać na Schwartzsee....teoretycznie krótki spacerek a mamusia miała wyjechać do Schwarzsee i tam miałyśmy się spotkać na jakimś winku. Niestety pogoda i wiatr pokrzyżowały nam plany. Wyjazd był możliwy tylko do Furi czyli połowa drogi do Schwarzsee. Niestety reszta wyciągów była zamknięta ze względu na pogodę i mocny wiatr (60 km/h). No to z dwojga złego wybrałyśmy Furi. Stwierdziłyśmy, że wyjedziemy tam i potem zobaczymy co dalej. Dobra wiadomość była, że tam są restauracje czyli jest się gdzie zagrzać. Wyjechałyśmy a tu niespodzianka....pogoda wcale nie jest tak zła jakby się wydawało. Tak więc w oczekiwaniu na narciarzy zrobiłyśmy sobie mały spacerek i poznałyśmy lokalnego tygrysa.
Kotek łasił się do wszystkich i był chętny do zabawy nawet ze śniegiem. Tak, to była chwilowo nasza najlepsza atrakcja. Po paru minutach dojechali do nas chłopaki (tatuś+Daruś) i wszyscy w czwórkę zrobiliśmy sobie przerwę na piwo. W między czasie Darek:
"Dzisiejszy, pierwszy dzień na nartach chcieliśmy potraktować luźniej.
Rano wzięliśmy autobus spod naszego hotelu i po 5 minutach dojechaliśmy do głównej bazy. Odebraliśmy nasze bilety i poszliśmy zobaczyć co się dzieje w górach. Mają tam taką dużą tablicę informacyjną gdzie jest wszystko napisane o każdym wyciągu. I tu wielkie rozczarowanie, w górach jest potężny wiatr i są pozamykane górne wyciągi.
Trochę nas to zdziwiło, bo tutaj na dole ani jeden listek na drzewie się nie rusza. Ale nic, jedziemy na w górę, dokąd się da. Chcieliśmy wyjechać na Matterhorn glacier paradise i potem do Cervini do Włoch.
Pierwsza gondola wywiozła nas do Furi, gdzie dalej było bezwietrznie. Potem kolejką górską wyjechaliśmy ponad 1000 metrów do góry do Trockener Steg. Tam już był inny świat. Wiatr 40-50 km/h i bardzo słaba widoczność. Od tego miejsca zaczynają się lodowce i narciarstwo cały rok. Ale niestety nie dzisiaj. Wszystkie wyciągi w górę były nieczynne.
Długo się nie zastanawiając zaczęliśmy jechać na dół. Cały czas po trasach narciarskich, bo baliśmy się z nich wyjechać ze względu na ograniczoną widoczność i brak znajomości terenu. Myśleliśmy, że sobie wyjedziemy gondolą na Schwarzee, ale niestety właśnie parę minut temu ją zamknęli. Dalej kontynuowaliśmy zjazd na dół. Tatuś powiedział, że trzeba się zagrzać i wybrał czarną trasę.
Było nawet ok, chodź czasami stromo, ale dalej byliśmy na trasie. Niekiedy tylko lekko wyjeżdżaliśmy poza żeby się pobawić w nawianym nieźle puchu. Ale blisko trasy bo nie chcieliśmy stracić odblaskowych tyczek z naszych oczów.
Po godzinie znowu znaleźliśmy się w Furi, gdzie już Ilonka z mamą dojechały i mogliśmy sobie zrobić krótką przerwę na piwo."
Po przerwie Darek z Tatą uderzyli na Riffelberg a potem Gornergrat.... My z mamusią za to stwierdziłyśmy, że jazda kolejkami jest fajna ale nudna i postanowiłyśmy wrócić na nogach do Zermatt, około 4 km spacerek.
Szło się bardzo fajnie bo ubitej i szerokiej drodze. Widać było, że dużo ludzi wybrało tą samą trasę bo im bardziej zbliżaliśmy się do Zermatt to tym więcej ludzi pojawiało się na szlaku.
Szlak jest o tyle ciekawy, że przechodzi przez rzekę, która jest zamrożona i ma super lodowe wodospady. Potem trasa przechodzi przez mały skansen...szczerze to nie wiem czy to jest prawdziwe miasteczko czy po prostu zostawili parę domków, które przekształcili na restauracje. W każdym razie nam się bardzo to podobało i spędziliśmy trochę czasu na robienie zdjęć.
Potem droga schodziła dość ostro w dół ale nadal widoki były zapierające dech w piersiach. Nawet pomimo wielkiej mgły i wiatru widoki były niesamowite, a śnieg który zwiewał wiatr tylko dodawał uroku.
Po około 35 minutach dotarłyśmy do dołu kolejki na Furi i wyruszyłyśmy w kierunku "rynku" czyli głównej ulicy. Tutaj dostaliśmy wiadomość od Darka, że:
"Po przejechaniu się paroma trasami w Gornergrat wszystko tu zaczynali zamykać.
Widać było, że chcieli jak najdłużej trzymać wyciągi ale silne porywy wiatru im to uniemożliwiały. Do tego stopnia, że jak jechaliśmy gondolą na Riffelberg to były takie mocne podmuchy wiatru, że się nie dało w niej stać. Było jak na huśtawce. Oczywiście gondola była zatrzymana żeby się nie rozwaliła o słupy.
Na Gornergrat wyjeżdża kolej torowa. 3089 metrów. Jest to najwyższa kolej torowa w Europie. Więc jak już pozamykali tutaj wszystkie wyciągi to wyjeżdżaliśmy pociągiem na górę. Oczywiście za chwilę tak zawiało tory, że nawet pług który je odśnieżał nie wydolił.
W Zermatt mają jeszcze kolejkę która idzie w tunelu w skale i wyjeżdża na 2288 do Sunnegga. O dziwo w tej części resortu mniej wiało i można tutaj było jeszcze paroma wyciągami pojeździć.
Niestety kolej górska na Rothorn nie chodziła, ale i tak odkrywaliśmy ciekawe tereny. Chmury nagle troszkę się rozstąpiły i widoczność była lepsza więc pobawiliśmy się troszkę poza trasami. Ale jednak jak na pierwszy dzień to brak aklimatyzacji dawał się we znaki i trzeba było zwolnić trochę tempa bo brakowało nam tlenu.
Jak się zrobiła lepsza widoczność to naszym oczą ukazały się przepiękne tereny, które mam nadzieję jutro zjeździmy.
Około 5pm zjechaliśmy do Zermatt gdzie dziewczyny już na nas czekały."
W czasie kiedy chłopaki gonili się po górkach. My z mamusią łaziłyśmy po sklepach i próbowałyśmy dojść do słynnego sklepu Jack Wolfskin. Wolfskin to jest fajna europejska marka która nigdy nie weszła na rynek amerykański tak więc jest kojarzona tylko z fajnymi ludźmi, którzy jeżdżą po Europie. Niestety nie doszłyśmy do tego sklepu bo znów odezwało się walke-talkie....."zjeżdżamy bo warunki są okropne".
Ja wiem, że jak się wyśle kobiety do sklepów to tak jak facetów do baru....żadne nie wie kiedy mija czas. Tak więc około 17 (5pm) spotkaliśmy się z chłopakami przy wyciągu Sunnegga+Rothorn i razem poszliśmy do Jacka Wolfskina zrobić zakupy....yupiiii.....wreszcie udało się kupić Darkowi nową kurtkę.
Jak to bywa po każdym zakupie trzeba go oblać w barze. Wylądowaliśmy w barze niedaleko naszego mieszkanka. Już wczoraj widzieliśmy, że było tam wiele nart na zewnątrz więc musi to być dobre miejsce na apres-ski. Bez zastanowienia weszliśmy tam i od razu poznaliśmy lokalnych....tzn.lokalnych, którzy są ze Szwajcarii i przyjechali tylko do Zermatt pojeździć na nartkach. Polecili nam dużo knajpek/restauracji które mamy w planie sprawdzić jutro.
Po dwóch piwkach postanowiliśmy jednak kontynuować imprezkę w domku zwłaszcza, że w domu czekały uszka z barszczem i co najważniejsze grzybki i sałatka od cioci Marysi (DZIĘKUJEMY - Są przepyszne!!!! - zwłaszcza Ilonka uwielbia grzybki). Ooooo....prawie bym zapomniała Jeszcze dziś przyszła do nas właścicielka domku i przyniosła nam wino...bardzo miłe powitanie. Super miejsce....bardzo ładne mieszkanko, miła właścicielka i ogólnie wszystko super. Myślę, że na dziś powiemy Auf Wiedersehen.....i pójdziemy spać....jutro kolejny dzień przygód.
ps. właśnie dostaliśmy maila, że Darka nartki właśnie wylądowały w Zurichu. Yupiiii.....
Darek mówił, że woli jeździć na jego nartach niż z wypożyczalni, chociaż ponoć sobie wypożyczył dobre.
2015.02.28-03.01 Zermatt, Szwajcaria (dzień 1)
Pewnego listopadowego, brzydkiego, pochmurnego popołudnia dostałem od mojej żony sms'a, czy nie mamy ochoty polecieć za $400 na narty do Europy. Ja, jako zagorzały narciarz na to pytanie miałem tylko jedną odpowiedź: TAK... SZWAJCARIA...!!!!
Znowu linie lotnicze podjęły za nas decyzje. W sumie dobrą decyzje. Bo za cenę biletu na zachód stanów mamy Europę. AirBerlin dał nam opcje przesiadki w Niemczech i w tej samej cenie możemy uderzyć dalej w Europę.
W Europie jest parę krajów gdzie warto rozważyć jazdę na nartach. Szwajcaria, Francja, Włochy i trochę Austrii. Wybraliśmy Zermatt w Szwajcarii. A dlaczego? A dlatego.....
Dlatego, że Szwajcaria jest pięknym krajem. Ilonka nigdy tam nie była, więc wybór był oczywisty, a Zermatt jest jednym z lepszych resortów w Szwajcarii i na świecie. To może troszkę o Zermatt:
Szwajcaria się połączyła z Włochami, tworząc jeden wielki resort. Zermatt i Cervinia. 360 km ( 200 mil) tras narciarskich, i to tylko po trasach. Jest tam też wiele możliwości jeżdżenia poza trasami, po ich ogromnych polach lodowcowych, co tylko zwiększa nasz plac zabaw. Zermatt ma 54 wyciągi.
Jest to małe, górskie miasteczko, które zamieszkuje tylko 5800 ludzi. Położone jest w głębokiej dolinie na wysokości 1620 metrów pomiędzy potężnymi górami.
Monte Rosa 4634 m (15,203 ft.), jest to najwyższy szczyt w Szwajcarii i słynnym Matterhorn 4478 m (14691 ft.). W miasteczku jest zakaz poruszania się samochodami, trzeba je zostawić na parkingu w Tasch i dalszą podróż kontynuować pociągiem. Albo zrobić to co my robimy, i wziąć pociąg z lotniska w Zurichu prosto do Zermatt. Miejmy nadzieje, że będzie ładna pogoda, bo pociągi w Szwajcarii jadą przez jedne z najbardziej malowniczych terenów na świecie.
Zermatt jako resort narciarski jest na siódmym co do wielkości resortem narciarskim na świecie i nazywa się Matterhorn ski paradise. Oczywiście pierwsze 10 resortów znajduje się w europejskich Alpach. W Zermatt także wyjeżdża się najwyżej wyciągiem w Europejskich Alpach, aż na 3900m (12780 ft) na mały Matterhorn gdzie można jeździć na nartach 365 dni w roku na lodowcach. Stamtąd narciarz ma do wyboru, albo jechać na pizzę do Włoch albo na słynny szwajcarski ser Fondue. Występuje tam też druga co do wielkości różnica wzniesień na świecie i wynosi 2379 metrów (7805 ft.). Pierwsza jest we Francji w Chamonix. Przepiękny zjazd z Aiguille du Midi lodowcu Vallee Blanche. Już to zrobiłem parę lat temu. Dla porównania różnica wzniesień w Zermatt jest dwa razy większa niż w Vail i trzy razy pobija Killington.
Oczywiście są tam też bardzo długie trasy. Najdłuższa ma 25km (15 mil). Ciekawe jak długo nią pojadę i ile będę musiał robić przystanków. Narciarstwo w Europie się troszkę różni od amerykańskiego. Tam jak wyjeżdżasz w góry to już tam zostajesz na cały dzień, nie zjeżdżasz na dół. Po prostu jest za daleko. Dlatego pewnie Zermatt ma ponad 50 barów i restauracji w samych górach. Nie licząc oczywiście barów apres ski na dole przy wyciągach.
Dobra, wystarczy tych danych. Musimy się spakować bo za dwie godziny trzeba jechać na lotnisko.
Pakowanie nawet nam szybko poszło i cali szczęśliwi wyruszyliśmy w podróż. Szczęśliwi bo lecimy na fajne nartki i możemy nawet za darmo nartki ze sobą wziąć. Airberlin za przewóz sprzętu sportowego nie pobiera opłat, musi tylko waga być poniżej 50 lb i ma to być jedyny bagaż jaki nadajesz. Już coraz więcej linii lotniczy pobiera opłaty za przewóz sprzętu. W Listopadzie 2014 lecieliśmy do Polski Lufthansą i chcieliśmy przewieź narty. Oczywiście za taką usługę musielibyśmy zapłacić $150 w każdą stronę, mimo że to był jedyny bagaż jaki nadawałem.
Po drodze na lotnisko odwiedziliśmy znajomych, u których zostawiliśmy samochód i którzy odwieźli nas na lotnisko. Dziękujemy bardzo...!!!
Na JFK spotkała nas bardzo niemiła niespodzianka. Dowiedzieliśmy się, że my mamy standby bilet i że lot jest pełny i możemy nie lecieć. Co?!? Taka była nasza reakcja. My nie mamy standby biletu tylko normalny bilet. Wiadomo jest on tańszy niż inne bilety bo to jest taryfa ulgowa dla travel agent, ale nadal to nie jest standby.
Oczywiście nie dało się tego wytłumaczyć głupiej babie i zostaliśmy skierowani do jej przełożonej. Ta, jeszcze głupsza i wredniejsza nawet nie chciała czytać naszej rezerwacji tylko powiedziała, że proszę przyjść godzinę przed odlotem i jak będą miejsca wolne to może polecimy. Oczywiście parę razy musiała nam powiedzieć, że lot jest pełny i nie wie co będzie. Nawet jak ja jej mówiłem, że dwa tygodnie temu dzwoniłem do Airberlin potwierdzić naszą rezerwację i dopytać się o szczegóły przewozu nart to wszystko było ok. Mówiła to takim tonem, że aż się zastanawiałem czy ona miała kiedykolwiek jakieś przeszkolenie w obsłudze klienta. Ale co się dziwić, one pracują dla niemieckich linii lotniczych, które słyną z nieuprzejmości. W naszym blogu z Listopada 2014 (Europa, Niemcy) mamy dokładny opis Lufthansy.
Ostatnio dużo latamy, często na zniżkach dla travel agent i nigdy nie było żadnego problemu. Dobrze, że świat się otworzył na wszystkie linie lotnicze i one nie muszą już tylko latać do swojego kraju. Każde linie lotnicze mogą sobie latać po wszystkich lotniskach. Super. Jeszcze rok, może dwa a azjatyckie wielkie ptaki zaleją świat. Już Emiraty latają z JFK do Mediolanu za pół ceny. Nowe samoloty, dużo w środku miejsca, wspaniała obsługa i zadowolona załoga, która z uśmiechem na ustach dziękuje, że jesteś ich klientem. Po prostu azjatycka kultura i uprzejmość.....
O 4:45 ta niemiła osoba nas zawołała i powiedziała, że mamy bilety na samolot do Dusseldorfu i możemy lecieć. Z Dusseldorf do Zurich nie dała nam boardig pass'u bo oczywiście jesteśmy na standby i nie wiadomo czy będą miejsca w samolocie. Tym się już za bardzo nie martwimy bo jak już przeskoczymy dużą kałużę to po Europie zawsze coś lata.
Zostało już pół godziny do odlotu, więc ciężko by było zdążyć jak byśmy musieli czekać w długiej kolejce do przejścia przez bramki. Na szczęście wpuścili nas specjalnym wejściem i już po paru minutach byliśmy po drugiej stronie.
Mieliśmy jeszcze pięć minut do zamknięcia bramki, które wykorzystaliśmy na ważne zakupy w duty free. W Szwajcarii wszystko jest drogie.
Myślałem, że to już jest koniec przygód i siądziemy sobie w samolocie i polecimy.
Śmiechu było co nie miara, jak cały ostatni rząd siedzeń był wyłożony torebkami załogi. Naprawdę? Czyli pasażer nie musi lecieć, ale torebka ma mieć wygodne miejsce żeby się nie pogięła. Ale jesteście śmieszni...!!!
Parę minut później załoga zasłoniła wolne fotele kocami aby Stewardesy mogły się przespać w trakcie 6-scio godzinnego lotu.
W Maju lecimy do Madrytu liniami Iberia Air, ciekawe jakie tam nas spotkają niespodzianki.
Na szczęście cała reszta przebiegła już bez problemów i właśnie jesteśmy w powietrzu jakąś godzinkę i zabieramy się do obiadu. Niestety Airberlin pakuje maksymalną ilość rzędów do swoich samolotów, więc miejsca na nogi jest oczywiście za mało. Jak w rosyjskim Aeroflocie.
Szybki obiad, nawet im się udało coś dobrego ugotować, drink, tabletka do spania i obudziliśmy się Dusseldorfie.
Nie wiem co to był za kapitan na pokładzie, ale pokonał Atlantyk w ciągu 6:09. Wylądowaliśmy prawie godzinę przed czasem. Chyba najszybciej jak do tej pory udało mi się zalecieć do Europy. W sumie dobrze, bo my jeszcze nie mamy miejscówki na samolot do Zurichu, a teraz mamy więcej czasu to załatwić.
Oczywiście nic nie było czynne poza barami, dlatego nasz pierwszy posiłek w Europie to lany Radeberger. Dobrze, że w Europie nie mają chorych przepisów i piwko można się napić o każdej porze dnia i nocy. Ilonka oczywiście dokonała już lokalnych zakupów i kupiła niemiecki Riesling i do niego Schwarzwälder Schinken
Niemcy to jest jednak pijący naród. Na lotnisku są reklamy, że mają bary prawie koło każdej bramki i możesz pić do ostatniego wezwania na pokład. Myśmy jednak tego nie próbowali z oczywistego powodu, nie mieliśmy jeszcze karty pokładowej.
45 minut przed wylotem poszliśmy się dowiedzieć co z naszymi miejscówkami na samolot. Tym razem uśmiechnięta pani powiedziała, że w Airberlinie się nie lata na stojąco i już miała dla nas przygotowane karty pokładowe. Przynajmniej tutaj była jakaś normalna obsługa.
Udało się. Lecimy do Zurichu. Za godzinę wylądujemy w pięknej Szwajcarii. Moi rodzice właśnie tekstowali do nas, że też startują z Frankfurtu i wszyscy planowo mamy wylądować w Zurichu w podobnych godzinach.
Wylądowaliśmy. Yupiiii.....!!!!!
Teraz tylko odebrać bagaże i na pociąg do Zermatt, który jedzie 3 godziny z przesiadką w Visp.
Rodzice też wylądowali w tym samym czasie i wszyscy spotkaliśmy się przy odbiorze bagażów.
I tu oczywiście Airberlin dał dupy po raz kolejny. Moje nartki nie doleciały. Poszliśmy do biura rzeczy znalezionych i po 15 minutach powiedziano nam, że nie wiedzą gdzie są nasze bagaże. Prawdopodobnie ta głupia baba przetrzymała nas do końca na JFK i już nie zdążyli załadować nart. Najgorsze jest to, że w pokrowcu na narty miałem wiele ubrań narciarskich. Obiecali nam, że nam dowiozą narty do Zermatt jak tylko je dostaną. Narty się wypożyczy, gorzej z ubraniem. W sumie mam stary kombinezon, więc będzie okazja na jego wymianę. Mam nadzieję, że Airberlin odda za to wszystko pieniądze, chociaż oni są słynni ze skąpstwa więc niestety za bardzo na to bym nie liczył. Ale oczywiście będę próbował walczyć o swoje...!!!
Szwajcaria ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć kolejową. Pociąg do Zermatt odjeżdża z samego lotniska i jeździ co godzinę. O 11:40 załadowaliśmy się do jednego z nich i udaliśmy się na podróż w głąb kraju. Nie są to japońskie pociągi i nie lecą 300 na godzinę, ale 150 osiągały. Później, w bardziej górzystej części kraju pociąg zwalniał z wiadomej przyczyny. Im dalej na południe tym większe górki się robiły i śniegu przybywało. Przesiadkę mieliśmy w miejscowości Visp i trwała 6 minut.
Z Visp pociąg o nazwie lodowcowy express ( glacier express) wspinał się ostro pod górę przez 45 aż do samego Zermatt.
Co za powietrze, każdy z nas stwierdził po wyjściu z pociągu. Ale tu jest pięknie, co za głęboka dolina, jakie potężne góry.... no po prostu raj...!!!
Najbardziej nas zdziwili ludzie którzy w ubranych butach narciarskich i nartami w ręku wsiadali to tego pociągu, który za chwilę wracał w dół doliny.
Nasz hotel, Amaryllis znajduje się na wzniesieniu we wschodniej części miasteczka i jest oddalony 800 metrów od dworca. Jak już pisałem w Zermatt nie ma samochodów, więc mają małe, śmieszne meleksy którymi rozwożą ludzików. Dobrze, że nie ma tutaj samochodów, bo by chyba na tych wolnych uliczkach się nie pomieściły.
Po paru minutach dojechaliśmy do hotelu. Prawie do hotelu, bo ostanie 200 metrów (700 ft) jest stromo do góry po schodach i musieliśmy wszystkie nasze bagaże tam wynosić. Ale fajne miejsce. Mamy mieszkanie na ostatnim, 3 piętrze z którego jest cudowny widok na miasteczko i na Matterhorn.
W hotelu byliśmy tylko parę minut i ruszyliśmy na miasteczko w poszukiwaniu nart i kombinezonu narciarskiego. W tym bagażu co mi zgubili, oprócz nart miałem też trochę ubrania.
Zakupy się udały, narty wypożyczyliśmy, spodnie narciarskie kupiliśmy i jesteśmy gotowi na jutro na białe szaleństwo.
Podoba mi się jak to miasteczko żyje wieczorami. Bar na barze, koło baru narty oparte o ściany, a w środku wielu narciarzy w butach narciarskich usiłujących tańczyć. To się nazywa apres ski.
Te imprezy często trwają do późnych godzin nocnych. Jutro pewnie i my tak będziemy się bawić.
W Zermatt prawie nie ma snowboardzistów, widać, że tutaj jest tak jak w Chamonix. Miasteczka w których narciarstwo się rozpoczynało i jest tak głęboko zakorzenione snowboardziści raczej nie mają prawa bytu.
Kupiliśmy trochę wspaniałych szwajcarskich serów i rodzice przywieźli wiele wędzonych wędlin z wędzarni z Brodów (dziękujemy bardzo) i mieliśmy wspaniałą kolacje w naszym mieszkaniu w Zermatt.
Przy kolacji zrobiliśmy wiele planów na jutrzejszy dzień. Miejmy nadzieje, że siła i pogoda dopiszą i będziemy mieć pierwszy, wspaniały dzień w szwajcarskich Alpach...
2015.02.21-22 Okemo, VT
To już kiedyś pisaliśmy ale jak to bywa w życiu historia lubi się powtarzać tak więc kiedy w sobotę nad ranem większość Nowojorczyków (i nie tylko) wraca z barów my pakujemy naszą mazdunię i wyruszamy na nartki. Bary może są fajne, ale są rzeczy fajniejsze na tym świecie.
Tym razem wybraliśmy resort Okemo w Południowym Vermont. Ani ja ani Darek jeszcze nigdy nie byliśmy tu, a skoro SKI Magazin bardzo go zachwalał to trzeba było przekonać się na własnej skórze co w trawie piszczy. Okemo jest oddalone od NY o 4h jazdy co w nocy rzeczywiście było czterema godzinami. Jazda bez korków jest marzeniem. Okemo to 655 akrowy resort, rozciągający się przez parę gór ze 120 trasami narciarskimi. Oczywiście najwyższy szczyt to Okemo 1019 m (3344 ft). 32% to łatwe trasy, 37% trudniejsze i 31% najtrudniejsze, tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. Darek na pewno sprawdzi czy te najtrudniejsze są wystarczająco trudne. Poza tym, z ciekawostek to Okemo słynie z największej różnicy wzniesień w Płd. Vermont 670 m (2200 ft) a także są numerem 1 jeśli chodzi o naśnieżanie tras (pokrywają 96%). Do tego ich polityka dotycząca up-hill traffic jest chyba najlepsza ze wszystkich resortów. Po prostu można chodzić wszędzie. To wszystko przyciągnęło nas i naszych przyjaciół do tego miejsca. Zobaczymy na ile marketing pokrywa się z prawdą. Mamy tylko nadzieję, że pogoda dopisze bo im bardziej jechaliśmy na północ tym bardziej spadała temperatura...upppssss..... Po wjechaniu do stanu Vermont osiągnęliśmy magiczne -23C.
7:50 rano i jesteśmy już na parkingu. Prawie zdążyliśmy na pierwsze krzesełko. Szybkie przebranie butów i przygotowanie się do zjazdów i w drogę. Polecamy kupić bilet na liftopia.com – jakieś 30% taniej niż standardowa cena na miejscu. Teraz to już nie opłaca się kupować biletów w okienku....zdecydowanie dużo lepiej jest pomyśleć o tym troszkę wcześniej i się zaopatrzyć w bilet na sieci.
Oboje ruszyliśmy swoją drogą....Darek na narty, ja na górę na nóżkach. Pomimo, że mogłam chodzić wszędzie to wybrałam na rozgrzewkę zieloną trasę Sachem a potem kontynuowałam niebieskimi (Countdown) aż do Summit Lodge. Szło się bardzo przyjemnie, nie za dużo ludzi na trasach, ładnie ubity śnieg i piękna pogoda. Czego chcieć więcej. Było około -15C ale tego się nie czuje jak się idzie pod górę tak więc cała porozpinana po 2h dotarłam do Summit Lodge. Tam mieliśmy się wszyscy spotkać koło 11 ale skoro miałam jeszcze trochę czasu to wyskoczyłam sobie na szczyt Okemo 1019 m (3344 ft). Z Summit Lodge to już tylko parę minut pod wyciąg który dojeżdża prawie na szczyt. Potem, krótki spacerek przez las i wyjście na wieżę widokową.
Na szczycie wieży niestety wiało więc długo się tam nie dało wytrzymać przy tym wietrze i zimnie. Ale mimo pogody znalazłam chwilkę na podziwianie widoków.
W między czasie Darek:
"Jest to mój pierwszy dzień w Okemo, więc cały dzień starałem się go poznawać, pytać się ludzi na wyciągach gdzie są ciekawe trasy. Ma 120 tras, czyli jest średniej wielkości resortem, na pewno w ciągu jednego weekendu się go całego nie pozna, ale już jakiś zarys będę miał. Jeździłem od jednego końca do drugiego, czasami sam, czasami ze znajomymi, którzy z nami tutaj przyjechali."
O 11 był ustalony meeting i mała przerwa w Sky Bar w Summit Lodge. Teoretycznie bary otwierają w resortach o godzinie 11 rano. Ja byłam parę minut po 11 a już wszystkie stoliki były zajęte....pijaki....miejsce to nie należy do moich ulubionych. Za małe, za dużo ludzi. Alkohol można pić tylko w wyznaczonej strefie koło baru (co ma całkowicie sens) ale stoliki zajmowali ludzie którzy tylko jedli i to jedzenie przyniesione z innych miejsc.
Długo jednak tam nie siedzieliśmy i szybko ruszyliśmy z powrotem na stoki. Ja miałam za zadanie przygotować lunch (czyt. obrać ziemniaki). Tak dosłownie obrać ziemniaki, zrobić łososia itp. No tak restauracje w milion gwiazdkowych hotelach podają przecież najlepsze dania.
Wcześniej musiałam oczywiście zejść. Chciałam uniknąć tłumów na stokach więc uderzyłam z powrotem na trasę Sachem, która jest długą zieloną trasą ciągnącą się wzdłuż domków. Po raz kolejny podziwiałam małolaty, które śmigają jeden za drugim. Nie ma chyba nic lepszego na świecie niż zacząć uczyć dzieci jazdy na nartach jak tylko zaczyna chodzić. Jeden chłopczyk miał może 3 latka ale już za każdym razem jak tylko mógł pakował się na boczne wały śniegu, żeby mieć troszkę więcej zabawy. Rodzice byli tuż za nim ale nic mu nie pomagali. Widać było, że chłopiec miał radochę.
Poza kilkoma dziećmi na trasie nie spotkałam dużo narciarzy. Pewnie byli w bardziej uczęszczanych (czytaj fajniejszych) miejscach góry. Tak więc szybko zeszłam na dół i wzięłam się za obieranie ziemniaków i przygotowywanie lunchu dla zgłodniałych narciarzy.
Lunch pomimo, że w polowych warunkach wyszedł przepyszny i już nikomu nie spieszyło się wracać na stok. Do tego zaczynało bardziej wiać, sypać i robiło się późno. I tak wszyscy zaliczają dzień do udanych. Darek miał 15 zjazdów a ja zdobyłam szczyt. Hotel mieliśmy 30 minut od resortu, Holiday Inn w Springfield. Tak więc szybko ruszyliśmy w drogę. Niestety to samo postanowili zrobić inni i korek do wyjazdu był duży. Około 20 minut zajęło nam wyjechanie z parkingu na główną drogę 103.
W hotelu krótka drzemka bo przecież nie wiele spaliśmy tej nocy. Po zregenerowaniu sił przyszedł czas na kolację...i tutaj nasz przyjaciel Grześ wygrał dwa razy. Jeszcze nie wiemy co wygrał ale wiemy za co. No więc pierwsza nagroda przypadła mu za umiejscowienie grilla – za oknem na stoliku turystycznym. Same plusy...nie trzeba wychodzić z domu, wszystko ma się pod ręką i nie jest zimno. Tak to można w zimie w nocy grillować. Drugą dostał na spółkę z Beatką za zrobienie jednych z najlepszych hamburgerów na świecie. Wołowina połączona z pikantną włoską kiełbasą i Montenery Jack ser. Darek pomógł im znajdując przepis ale każdy wie, że składniki i umiejętność przyrządzenia to podstawa, a nie przepis. Beatka i Grzesiu, DZIĘKUJEMY za pyszną kolację!
Wszyscy zmęczeni szybko padliśmy spać, żeby podreperować siły na kolejny dzień białego szaleństwa.
Dla mnie drugi dzień (niedziela) to praca, nadrabianie zaległości i relaks przy książce. Tak więc tu zostawiam miejsce dla Darka, niech sam się przyzna co szalonego robił na stoku.
Dzień Drugi - Niedziela
Szalonego? Nie, ja tylko jeździłem wyciągiem na górę i na nartkach zjeżdżałem na dół. No dobra, od początku......
W tym sezonie w północno-wschodnich Stanach mamy super zimę. Ciągle sypie śnieg, a do tego temperatury cały czas są poniżej zera, więc nic nie topnieje. Wszystkie resorty narciarskie mają 100% otwartych terenów, więc białe szaleństwo jest fantastyczne. Widać to po samochodach na autostradach. Prawie połowa z nich ma na dachu nartki albo deski. Oczywiście w resortach niestety też jest dużo ludzi. Na stokach i w kolejkach do wyciągów. Ale ja mam na nich sposób. Zaczynam jazdę o 8 rano, jak jeszcze większość ludzi śpi. Tak gdzieś w okolicach 10 rano jak już się robią kolejki to ja wtedy wchodzę do kolejki na pojedynczą linie (single line) i z reguły już za parę minut jadę na górę.
W sobotę od 2 po południu zaczęło sypać i sypało do późnych godzin nocnych więc warunki narciarskie na niedziele zapowiadały się rewelacyjne. W sumie nasypało 15 cm (6") białego puchu. W takich dniach każdy zjazd na nartkach jest fantastyczny. Nie wolno marnować żadnej minuty, więc o 7:15 byliśmy już po śniadaniu i spakowani w samochodzie.
Po około pół godziny zajechaliśmy do resortu.
Oczywiście pierwszego krzesełka już nie miałem, bo fanatycy białego szaleństwa już tam od 7:30 stoją w kolejce. Parę minut po 8 już jechałem do góry pierwszym wyciągiem.
Okemo dzieli się na trzy części. South Face, Okemo Main Base i Jackson Gore. Dowiedziałem się, że ze względu na wspaniałe warunki i dużo świeżego śniegu, żadna trasa w South Face nie była ubijana przez ratraki. Mądrzy ludzie. Co to oznacza? PUCH....!!!! Musiałem wziąć dwa wyciągi żeby tam dojechać. Opłacało się i już o 8:30 pływałem w puchu.
Oczywiście nie jest to puch jaki występuje w Colorado, Utah czy w Japonii. Nie jest taki suchy i miękki, ani też nie ma go w takich dużych ilościach w jakich tam występuje, ale jak na te rejony świata jest idealny.
Ludzi jeszcze dużo nie było, więc można się było bawić non-stop. W South Face jest trochę tras, od najłatwiejszych zielonych do najtrudniejszych podwójnych diamentów przez las. Oczywiście musiałem zjechać większością z nich żeby się przekonać na własnej skórze (nogach) jakie są. Jestem w tym resorcie po raz pierwszy więc jest to oczywiste, ze trzeba je sprawdzić.
Niestety nie byłem jedyny który sprawdził gdzie są nie ubijane trasy i godzinę później robiły się już małe muldy przez coraz to większą grupę narciarzy. Ale na szczęście były to miękkie, puchowe muldy, które tylko w niewielkim stopniu utrudniały zabawę. Musiałem tylko przestawić nogi na bardziej sportowe zawieszenie i już się znowu rewelacyjnie pływało. Miałem świetne przygotowanie przed Zermatt (Szwajcaria), gdzie za tydzień będę się bawił w jeszcze głębszym puchu.
Około 10 spotkałem Grzegorza i jeszcze z dobrą godzinkę razem bawiliśmy się w South Face.
Jednak jeżdżenie w puchu ma jedną wadę. O wiele bardziej nogi muszą pracować. Do tego stopnia, że po trzech godzinach takiej jazdy, nogi już tak parzą, że narciarz o niczym innym już nie myśli, tylko o schłodzeniu nóg. Było już po 11 więc bary zostały już otwarte i trzeba było usiąść przy wspaniałym Long Trail IPA. Ilonka oczywiście do nas dołączyła i można było sobie odpocząć w większym gronie.
Jak to narciarze mówią, w górach jest fajnie, ale najlepiej na stoku, więc po szybkim ugaszeniu pragnienia wraz z Grzegorzem wzięliśmy się do roboty.
Wiedzieliśmy, że już nie ma po co jechać do South Face, bo tam już pewnie są same muldy, więc postanowiliśmy sprawdzić lasy w Main Base, a także ciekawe trasy w Jackson Gore. To był dobry pomysł. Większość tras była już rozjeżdżona, a w lasach dalej było idealnie. Szczególnie podobała mi się trasa Everglade. Ciekawa, dużo drzew, urozmaicony teren, dobre nachylenie.
Jackson Gore też ma parę ciekawych tras. Od długich, szerokich niebieskich, do stromych, technicznych. Tuckerd Out jest ciekawą trasą. Długa, niebieska, parę mocniejszych zakrętów, idealna na szybki zlot na dół. O dziwo, nawet w popołudniowych godzinach nie było na niej dużej ilości muld. Pewnie większość ludzi na niej nie zakręca tylko uprawia bieg zjazdowy.
Około 3 po południu musieliśmy zakończyć białe szaleństwo i udać się w drogę powrotną do NYC gdzie czekała na nas imprezka, a nie chcieliśmy za późno się na nią pojawić.
Okemo, ciekawy resort, położony w południowej części VT. Wiadomo, nie ma go co porównywać do Killington, który jest tylko pół godziny dalej na północ, ale też uważam, że czasami warto jest pojechać 40 mil dalej i pojeździć w Okemo zamiast w Mount Snow. Nie mam nic do Mount Snow, lubię tam jeździć, ale teraz po odkryciu Okemo, Mount Snow ma dużą konkurencje. Okemo też miał duże szczęście, że trafiliśmy tam na idealne warunki. Zwłaszcza w niedzielę. Dawno już nie jeździłem w tak wspaniałych warunkach na wschodnim wybrzeżu Stanów. Większość ludzi na wyciągach mówiła, że to jest ich najlepszy dzień w sezonie.
Na tym wyjeździe używałem nowej aplikacji na telefon. Ski Tracks.
Podoba mi się. Ma wiele możliwości i ciekawe dane można z niej odczytywać. Mówi mi np. że jechałem 19 razy, średnie nachylenie stoku to 29 stopni, Maksymalna prędkość to 66km/h (to chyba nie jest źle jak cały czas się jeździ w puchu, albo po lesie) i wiele innych informacji na wielu ekranach jak np. która trasą już jechałem, a która jeszcze nie.....
To jest wersja podstawowa. Następnym razem się pobawię wersją PRO, to napiszę porównanie. Wiadomo, każda aplikacja na telefon, która używa GPS zjada baterię w ciągu paru godzin, więc niestety trzeba wozić ze sobą parę zapasowych.
2015.02.09 Denali Park Narodowy, AK (dzień 4)
Być na Alasce i nie odwiedzić parku Denali to tak jak jeść steak’a bez dobrego wina. Steak będzie dobry, soczysty, miękki, ale jego smak nie będzie tak pełny jak z dobrym Cabernet Sauvignon.
Park Narodowy Denali jest oddalony od Fairbanks 190 km (120 mil) na południe. Denali jest trzecim co do wielkości Parkiem w Stanach, o powierzchni 20tys km kwadratowych (4.8 mln akrów). Dla ciekawostki, pierwsze cztery największe parki znajdują się oczywiście na Alasce. Dopiero piąty (Dolina Śmierci) znajduje się na granicy Kalifornii i Nevady. Denali jest podzielone na wiele stref klimatycznych. Na dole znajduje się tajga, wyżej tundra i śnieg, a lodowce oplatają szczyty. Jedna szósta parku jest pokryta lodowcami. Jest ich tam tak dużo (setki), że tylko kilkadziesiąt największych ma swoją nazwę. Lodowce powstawiają na dużej wysokości, nawet 6 tysięcy metrów (19 tysięcy stóp) i schodzą aż do 250 metrów (800 ft) nad poziomem morza. Lodowiec Kahiltna, jest najdłuższym lodowcem w parku i ma długość 70 km (44 mile).
Jechaliśmy odśnieżoną, dobrej jakości autostradą. Drogi na Alasce mają swój standard i nie jest to standard jaki spotykamy w dolnych 48 stanach. Z reguły jest to jednopasmowa, dwu kierunkowa, czasami tylko poszerzana o drugi pas do wyprzedzania dużej ilości ciężarówek. W zimie ruch na drogach był stosunkowo mały więc w około 2h dojechaliśmy na miejsce. Ciężko nam sobie wyobrazić jak duże są korki w szczycie sezonu (Lipiec – Sierpień) gdzie miliony kamperowiczów i nie tylko, przemierzają te odległe pustkowia. Na pewno ruch utrudniają kierowcy tacy jak my, którzy często się zatrzymują lub zwalniają w celu fotografowania tej przepięknej Tajgi z której wyrastają ośnieżone szczyty gór.
Gdzieś w połowie drogi przed naszymi oczami wyrósł najwyższy szczyt Ameryki Północnej, McKinley 6194 m (20322 ft), przez lokalnych zwany Denali. Denali w lokalnym języku plemion z Alaski znaczy „najwyższy”. Góra jest tak potężna, że jest widoczna nawet z prawie 200 km. Nie jest łatwa, należy do najcięższych gór z Korony Ziemi. Niektórzy mówią, że ze względu na położenie, bardzo na północ, niskie temperatury i potężny wiatr jest trudniejsza od Everestu. W zeszłym roku ze względu na pogodę zdobyło ją tylko 30% śmiałków. Sezon na wspinaczkę na tego potwora zaczyna się w kwietniu a już kończy w czerwcu ze względu na wyższe temperatury i niebezpieczeństwo pękania lodowców. Żeby wejść na szczyt oczywiście musisz zdobyć permit i wiele trenować. Tutaj niskie ukłony do Andrzeja (kolegi Ilonki), który w Maju zamierza stanąć na szczycie. POWODZENIA!!!!
Oczywiście Denali Park to nie tylko McKinley, jest też wiele innych szczytów a także płaskowyże, rzek i innych terenów które można przemierzać tygodniami. Park został podzielony na 87 części, po których możesz chodzić z namiotem i plecakiem dniami albo i tygodniami. Jednak ze względu na ilość zwierzyny a także nieprzewidywalną pogodę, trzeba się dwa razy zastanowić zanim się weźmie autobus który wywiezie cię głęboko w park i zostawi. Oczywiście można wrócić autobusem w ten sam dzień i nie zostawać w parku na noc. Dla najbardziej odważnych popularny jest tak zwany „The Last Bus” (ostatni autobus), który wywozi śmiałków 150 km (92 mile) w głąb parku do punktu Kantishna. Jego ostatni kurs jest we wrześniu, trzeba się trzy razy zastanowić czy chce się to zrobić bo następny autobus jest w czerwcu a spędzenie zimy w tym parku dla człowieka jest praktycznie niemożliwe. Żeby wrócić do cywilizacji potrzebujesz przejść dziesiątki a może nawet i setki mil po bezdrożach. W parku nie ma szlaków, chodzi się za pomocą GPSu i map topograficznych, a jedynymi kompanami wycieczki są wilki, niedźwiedzie, łosie i inne zwierzątka. Do tego oczywiście głębokie rzeki, lodowce i często zmieniający się klimat. Po prostu jak w bajce.......
Jednak na naszej planecie „wariatów” nie brakuje. Spotkaliśmy samotnego gościa, który przygotowywał się do zimowego wyścigu rowerowego w tym parku. Wyścig o długości setek kilometrów odbywa się jak sama nazwa wskazuje zimą. Jego trening polegał na jeżdżeniu po parku z minimalną ilością sprzętu. Namiot to już jest za dużo, więc noce spędzał leżąc na śniegu w śpiworze. Ciekawe czy mu było zimno gdy w ciągu dnia było -30 C, a w nocy jeszcze chłodniej. Oczywiście nie mówimy tu o żadnym Eskimosie, tylko o człowieku, który mieszka w "troszkę" cieplejszym klimacie.......ten Pan był z Kataru.....duży szacunek.
Do Denali wjechaliśmy w południe i od razu udaliśmy się do informacji. Bardzo miła Pani rangerka, która połowę swojego życia spędziła na Antarktydzie, poleciła nam 3 km spacerek nad jezioro Horseshoe i rzekę Nenana. 30 stopniowy mróz nawet nie był dla nas problemem, bo byliśmy dobrze przygotowani, a także nisko nad horyzontem, mocne słońce ogrzewało nam czerwone twarze.
Park ten słynie z dużej ilości zwierzyny. Można spotkać niedźwiedzie czarne i grizzly, łosie, renifery, sarny, wilki, lisy, kozice górskie, borsuki i wiele innych. Jest też ponad 100 gatunków ptaków takich jak orły, sowy, sokoły itp. Większość ptaków niestety odlatuje na zimę do ciepłych krajów ale ssaki zostają. Niestety nie udało nam się nic większego spotkać ale po śladach na śniegu widać, że intensywne życie się tutaj toczy.
Szlak należał do bardzo łatwych z przepięknymi widokami. W połowie pętli można odbić i odwiedzić borsuki. Nie mieliśmy szczęścia ich zobaczyć natomiast widzieliśmy ich pracę w postaci poobgryzanych drzew. Część szlaku prowadzi brzegiem rzeki Nenana, która oczywiście była zamarznięta a na brzegach były kilkudziesięciu centymetrowej grubości kry. Po rzece można chodzić albo nawet jeździć samochodem, bo lód jest wystarczająco gruby i mocny. Jendak nikt z nas się nie odważył tego spróbować. Kiedyś musimy przyjechać tu na wiosnę i zobaczyć jaka ta rzeka musi być potężna w okresie roztopów.
Jak wiadomo, Alaska ma bardzo mało dróg więc w niektóre części można się tylko dostać koleją. Na własne oczy widzieliśmy jak pracownicy parku samochodami przerobionymi mogli jeździć po drogach i po torach. Jest to bardzo ciekawy i wygodny pomysł a dla nas duże zaskoczenie czego to ludzie nie wymyślą.
Wróciliśmy do Murie Science & Learning Center gdzie zjedliśmy lunch składający się jak zwykle z polskiej konserwy i lokalnego piwka, które zdecydowanie było dobrze zmrożone. Dołączyła do nas również Pani ranger, która bardzo ciekawie opowiadała o swojej pracy. W Parkach Narodowych w Stanach jest bardzo trudno dostać pracę na stałe. W większości przypadków ludzie przyjmowani są tylko na sezon czyli ok. pół roku. Tak więc Pani „musiała” przyjąć pracę na Antarktydzie, gdzie pracowała również sezonowo w czasie naszej zimy a ich lata. Oczywiście tak fajnie opowiadała, że cała nasza czwórka prawie już tam się wybiera. A ja z Ilonką stwierdziłem, że my w ogóle nie podróżujemy. Widzieliśmy najmniejsze z pingwinów w południowej Afryce (czarno-stopowe pingwiny) więc czas zobaczyć ich większych kuzynów z Antarktydy. Ponoć na Antarktydzie są piękne zorze. Tak więc trzeba sprawdzić i porównać Światła Południa i Północy. Czy ktoś jest chętny na małą ekspedycję?
Zagrzani i posileni wsiedliśmy do naszego Pathfinder’a i udaliśmy się w drogę powrotną do Fairbanks. Jak to zwykle bywa w zimie na Alasce zachód słońca trwał godzinami więc co się z tym wiąże było wiele przystanków na podziwianie i utrwalanie widoków.
Do dopełnienia wycieczki na Alaskę brakowało nam tylko zobaczenia dzikiej zwierzyny a szczególnie słynnego, dużego łosia. Jadąc w samochodzie przed oczami przeleciały mi dwa duże zwierzęta, które nazwałem końmi. Ale sobie myślę, skąd tu konie na Alasce. Po szybkim wyhamowaniu i zawróceniu, konie okazały się wielkimi łosiami. Była to samica wraz z młodym. Szkoda, że nie był to męski osobnik bo ich poroża są wyjątkowo przepiękne. A może i dobrze bo pewnie bym się bał wysiąść z samochodu, że mnie pogoni.
Wjeżdżając do Fairbanks doznaliśmy szoku. Wiedzieliśmy i czuliśmy, że powietrze w Fairbanks jest bardzo zanieczyszczone, ale po pobycie w Denali był to dla nas podwójny szok. Powietrze w Fairbanks jest tak zanieczyszczone jak w wielkich przemysłowych miastach Azji jak Bejing. Dlaczego? Przecież jesteśmy w sercu Alaski gdzie nie ma żadnego przemysłu a wszystko powinno być krystalicznie czyste. Wpływa na to wiele czynników. Po pierwsze miasto położone jest w głębokiej dolinie, z każdej strony otoczone wysokimi górami, które skutecznie blokują przepływ powietrza. Dodatkowo zjawisko inwersji temperatury nie pomaga zanieczyszczonemu powietrzu uciec z doliny. Kolejnym negatywnym klimatycznym czynnikiem są niskie temperatury, a jak wiadomo zimne powietrze jest cięższe i osadza się bliżej ziemi. Fairbanks jest miastem gdzie praktycznie nie ma wiatru i można to zauważyć po drzewach na których nadal jest śnieg, który spadł dużo wcześniej. Wyjeżdżając z miasta choćby kilkaset metrów do góry od razu robi się cieplej i czuje się powiew mroźnego arktycznego wiatru. Jak to zwykle bywa człowiek nie pomaga a wręcz przeszkadza naturze, tak więc cały smog to zasługa samochodów oraz ludzi palących w piecach drzewem i innymi śmieciami. Wiadomo, Fairbanks nie jest bogatym miastem więc ludzie oszczędzają jak mogą, najczęściej psując sobie zdrowie. W lato, które niestety trwa tylko parę miesięcy nie jest ten smog tak bardzo dotkliwy z wiadomych przyczyn.
Oczywiście jak to bywa na wakacjach na jedzenie zawsze brakuje czasu. Ale jak tu być na Alasce i nie spróbować łososia, czy innych lokalnych specjałów. Wybraliśmy jedną z najlepszych restauracji w mieście i pozamawialiśmy...był łosoś, halibut, przegrzebki (scallops), krab królewski i oczywiście przepyszne winko. Alaska ma parę winiarni, które produkują w większości wina owocowe albo lodowe na które nie mieliśmy za bardzo ochoty, więc polecieliśmy w troszkę cieplejsze klimaty do Włoch, po Amarone.
No i oczywiście przyszedł czas na zorze. Prognozy na ten dzień nie były rewelacyjne, ale przecież nie będziemy marnować czasu w hotelu. Tym razem wybraliśmy punkty w górach położnych na północny-zachód od Fairbanks. Jak zwykle ubrani jak Eskimosi, wyposażeni w aparaty i dużą nadzieję o 21:30 wyruszyliśmy na polowanie. Drogą Ester Dome Road wyjechaliśmy na 730 m (2400 ft) do góry i tam przez 2 godziny wypatrywaliśmy zorzy. Niestety tym razem szczęście nam nie dopisało, więc pojechaliśmy bardziej na północny zachód w rejony Murphy Dome Rd, gdzie znajduje się obserwatorium. Tam mieliśmy troszkę więcej szczęścia i porobiliśmy parę ładnych fotek. Jednak nie było to co dzień wcześniej. W 9 stopniowej skali mocy zorzy, ta miała tylko 2.
Wróciliśmy do hotelu ok. 3 nad ranem. Ostro zareagowałem jak moja, żona zaczęła pakować moją ciepłą pidżamę do walizki. Przecież nie będę spał w samych bokserkach jak jest tak zimno. A ona na to:
„Ale my nie idziemy spać bo za 2h musimy wyjechać na lotnisko.”
Upsssss......zrobiłem sobie drinka i nie przeszkadzałem jej już więcej w pakowaniu. Zająłem się pakowaniem sprzętu.
Godzinę później, otrzymałem kolejną szokująca informację, że nasz drugi z 3 samolotów Anchorage – Seattle jest opóźniony o 3h. To spowodowało lawinę problemów, bo byśmy nie zdążyli na nasz ostatni samolot Seattle – NY. Tutaj Alaska Airlines bardzo pozytywnie nas zaskoczyła i już po 15 minutach byliśmy przerzuceni na inne samoloty. Co się z tym wiązało musieliśmy być godzinę wcześniej na lotnisku a także spędzić więcej czasu w Seattle, co nie było takie złe bo planowo o czasie mamy wylądować w Nowym Joku.
Aktualnie siedzimy w samolocie. Do domku mamy godzinę samolotem i godzinę pociągiem (z Newark) i mile wspominamy naszą cudowną wycieczkę.
Ten wyjazd po raz kolejny udowodnił nam, że długi weekend wystarczy aby przeżyć niesamowitą przygodę, podziwiając przepiękne zakątki naszej malutkiej a jak różnorodnej planety. Nie trzeba brać dwu-tygodniowych wakacji, żeby znaleźć się w całkiem innych krainach i kulturach.
2015.02.08 Fairbanks, AK (dzień 3)
Alaska nie ma co prawda tak dobrego śniegu jak Japonia czy Kanada, ale za to ma najbardziej na północ wysunięty resort narciarski w Ameryce Północnej, nazywa się Aurora Mountain Skiland. Niestety jest jeden resort w Szwecji, Riksgransen, który jest o 3 stopnie wyżej położony, i znajduje się powyżej koła podbiegunowego. Oczywiście nie omieszkamy go odwiedzić w niedalekiej przyszłości.
Będąc dzień wcześniej, wieczorem w tym resorcie dowiedzieliśmy się, że resort może być zamknięty, bo zapowiadają bardzo niskie temperatury i silny wiatr. Resort jest dopiero czynny od 10 rano więc nie musieliśmy się zrywać wcześnie rano z łóżka, zwłaszcza, że wczoraj wróciliśmy dopiero o 3 rano po oglądaniu zorzy.
Po półgodzinnej jeździe samochodem na północ od Fairbanks, dojechaliśmy na miejsce. Jest to bardzo dziwny resort, bo wyjeżdżasz samochodem na szczyt, gdzie jest parking i główna baza. Jest tam również wypożyczalnia nart z której chcieliśmy skorzystać, bo nie wzięliśmy własnego sprzętu.
Niestety, jak to lokalni przewidzieli resort był zamknięty ze względu na temperaturę i wiatr. W sumie mieli rację bo robiąc na szczycie przez 1 minutę zdjęcia tak zmarzliśmy, że musieliśmy szybko uciekać do samochodu się zagrzać.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo mamy prawie cały dzień na zwiedzanie okolic Fairbanks. Szybka zmiana planów była możliwa przy pomocy Google. Zaskoczyła nas jakoś zasięgu na telefonach komórkowych. Na takim odludziu mieliśmy cały czas pełny zasięg i 4G. Prawdopodobnie dlatego, że obszar ten był pokryty siecią komórkową jako jedyny z ostatnich więc użyta została lepsza, mocniejsza technologia. Kiedy ludzie w NY mieli już telefony komórkowe na Alasce pewnie dopiero zaczynali mieć prąd.
Pierwszą połowę dnia spędziliśmy jeżdżąc po lokalnych drogach tajgi. Tajga, porośnięta niskimi, iglastymi drzewami, jak i liściastymi brzozami, przysypana niewielką ilością białego puchu wyglądała dziewiczo.
Robiliśmy częste przystanki na podziwianie tych krajobrazów, a także na dogłębne wyszukiwanie stylu życia lokalnych.
Poszwędaliśmy się po lokalnych drogach i spragnieni odkryliśmy Silver Gulch. Jest to najbardziej wysunięty na północ browar w Ameryce Północnej a może nawet i na świecie. To, że pijemy piwo było oczywiste ale jakie to już był gorszy wybór.
Ich listę piw rozpoczynały lekkie lagery, a kończyły ciemne IPA i Portery. Oczywiście było też parę piw sezonowych i owocowych. W takich miejscach najlepiej jest wziąć opcję testera, czyli kilka piw, każde w mniejszym kufelku.
Wszystkie piwa były świeże, o głębokim, bogatym smaku. Natomiast jabłkowe nie było najlepszym wyborem, zwłaszcza, że nie jesteśmy smakoszami owocowych piw. Domowej roboty pizza i skrzydełka z kurczaka tylko dopełniły ucztę.
Motto tego browaru to: „W Fairbanks ludzie są nadzwyczajni, a piwo jest nadzwyczajnie dobre”. Zgadzam się z tym w 100%. Ludzie są zdecydowanie wyjątkowi, a piwo niesamowicie dobre. Świat jest ciekawy i różnorodny a ludzie jeszcze bardziej. Więc chcąc doświadczyć ich kultury i stylu życia staramy się spędzać większość czasu w nie turystycznych miejscach. Mamy łatwość nawiązywania kontaktu z miejscowymi i dzięki czemu zawsze jest ciekawie.
Robiło się już późno, więc okrężną drogą wróciliśmy do naszego hotelu. Po krótkiej drzemce łowcy zorzy wsiedli do swojego wehikułu, Pathfinder’a i wyposażeni w strzelające Canony wyruszyli na polowanie.
W ten dzień mieliśmy zamiar oglądać zorzę z wielu miejsc, ale zanim to nastąpiło odwiedziliśmy lokalną gospodę położoną głęboko w lasach, która jest prowadzona przez małżeństwo od ponad 35 lat. Do Chatanika Lodge jechało się prawie godzinę na północny wschód od Fairbanks.
Po zaparkowaniu przed gospodą zastanawialiśmy się czy tam wejść. Byliśmy głęboko w lasach, zasięgu na komórki nie było, na zewnątrz temperatura była jak to na Alasce w zimie, a gospoda wyglądała troszkę jak z horrorów, gdzie na ścianach wisiały poroża, kości i skóry zwierząt. Jestem "odważny" i miałem ze sobą trzy kobiety, tak więc puściłem je pierwsze do środka, a ja zostałem na zewnątrz nagrywać to wszystko. Po paru minutach nie wybiegły z krzykiem, więc postanowiłem wejść i zobaczyć czy jeszcze żyją. Wchodzę i widzę czteronożnego strażnika Molly, pies Huski, a dziewczyny już się zaprzyjaźniły z gośćmi lokalu, szczególnie z ich trzy-nożnym psem Buddy Boy.
Poza trzema gośćmi siedzącymi i pijącymi przy barze i dwójką właścicieli nikogo nie było. Miejsce to było udekorowane banknotami jedno-dolarowymi, skórami, porożami, innymi lokalnymi dekoracjami oraz dużą ilością ciekawej broni myśliwskiej.
Ku naszemu zdziwieniu, menu składało się z kilku pozycji, ale dla bezpieczeństwa wzięliśmy specjalność dnia, kurczak smażony i do tego oczywiście lokalne lane piwko. Jedzenie było podane w lokalny sposób, ale niestety nie należało do najlepszych. Naszym głównym celem nie były jednak kulinarne doznania, a oglądanie przepięknych zorzy. Na tą noc lokalni podali nam pięć miejsc, które polecali do oglądania zorzy. Jedno z nich znajdowało się na podwórku tego zajazdu. Tym razem nie mieliśmy niestety, żadnego ciepłego miejsca w którym mogliśmy oczekiwać pokazującej się zorzy, więc używaliśmy samochodu.
Miejscowi powiedzieli nam jak to najlepiej robić. Ustawiasz aparat na statywie wycelowany w niebo, baterię i pilota trzymasz w ciepłym samochodzie, jak pojawiają się zorze, szybko wyskakujesz z cieplutkiego samochodu, podłączasz baterię, pilota i strzelasz. Fotografowanie zorzy jest bardzo ciężkie. Każda jest inna, ma inne światło i inny czas pojawiania się. Po prostu trzeba wiele próbować. Najważniejszy jest statyw. Bez niego nawet nie ma co mówić. Zaczęliśmy od ustawienia aparatu na ISO 500, najbardziej otwartą przesłonę i czas naświetlania ok. 10 sekund.
W zależności od natężenia światła zorzy, parametry się zmieniają. Nasze zorze nie należały do najjaśniejszych więc szybko zwiększyliśmy długość naświetlania do 25-30 sekund.
Wszystko to oczywiście robi się przy 100% ciemności, kilku-dziesięciu stopniowym mrozie i zapomnij żebyś mógł używać wszystkich przycisków w aparacie mając ubrane grube rękawiczki. Rękawiczki musieliśmy ściągać. Jak nie czuliśmy już palców u rąk, to kończyliśmy sesję i przenosiliśmy się w inne miejsce widokowe, aby choć troszkę odtajały palce. No i oczywiście aby mieć inny punkt widzenia na zorze i inne tło.
Oczywiście spotykaliśmy innych fotografów z którymi wymienialiśmy informacje o ustawieniach aparatów jak i miejscach fotografowania. Całe polowanie trwało około 4h i około 2 nad ranem jak zorze zaczynały „wygasać” udaliśmy się w kierunku naszego hotelu. W hotelu oczywiście musiał odbyć się przegląd zdjęć, ustawień parametrów i wyciągnięcie odpowiednich wniosków. Teraz trzeba skorzystać z 4h snu, bo jutro czeka nas wielki dzień w parku Denali. Dobranoc!
2015.02.07 Fairbanks, AK (dzień 2)
Dziś mieliśmy komfort wysapania się. Ciężko, w sumie nazwać to wyspaniem się. Po około 4 godzinach spania wstaliśmy aby skorzystać z dość krótkiego dnia. O tej porze roku na Alasce słońce wschodzi ok. 9 rano a zachodzi ok. 5 po południu. Ponieważ jest to nasz pierwszy dzień w tym nowym miejscu planowaliśmy go spędzić na zwiedzaniu miasteczka Fairbanks
Fairbanks jest drugim co do wielkości miastem na Alasce. Większe od niego jest tylko Anchorage. Ma 32 tys. ludzi to prawie tyle co Skawina. Położone jest 136 metrów nad poziomem morza. Jest najbardziej wysuniętym miastem na północ w Ameryce Północnej. Do koła podbiegunowego stąd jest tylko 190 km (120 mil).
Przygodę z tym miastem rozpoczęliśmy od lokalnego śniadania. The Cookie Jar jest lokalną jadłodajnią w której toczy się życie. Kolejne zaskoczenie....my wyubierani jak jacyś kosmonauci a lokalni w jeansach i bez czapek latali po parkingu. No cóż dla nich pewnie minus 40 C to jak dla nas -5 st C.
Jedzonko było pyszne, domowe i przeogromne. Amerykanie ogólnie mają tendencje do jedzenia dużych śniadań ale tu już naprawdę nie wiedzą co to są małe porcje. Z drugiej strony lekko otyli ludzie mają tu lepiej bo przynajmniej im cieplej.
Potem jak rasowi turyści pojechaliśmy do punktu informacji turystycznej. Ogromny budynek, z ogromnym parkingiem był znakiem, że w lecie przyjeżdża tu dużo turystów. W zimie jednak tylko nasz Pathfinder stał na parkingu. Przed wejściem do Informacji jest rzeźba z lodu. Niesamowicie wykute z precyzją postacie dwóch Eskimosów i psa. Nawet można włożyć głowy do środka i zrobić sobie zdjęcie. Do tej pory rzeźby z lodu widziałam tylko w Ice Barze w Nowym Jorku ale to nic w porównaniu z tym arcydziełem. Szkoda, że nas tu nie będzie w czasie Festiwalu Lodu, który odbywa się pod koniec lutego.
W budynku z informacją jest mini muzeum w którym można się dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Pokazane jest jak żyją ludzie, odwzorowane są małe chatki, namioty itp. Najbardziej zaskoczył mnie cytat:
„Wiesz, że zbliża się wiosna bo możesz robić kulkę ze śniegu.” Najpierw wydaje się to być dość śmieszne...przecież każdy z nas wie doskonale, że zima jest właśnie po to by lepić bałwany, bić się na kulki śnieżne itp. Niestety pomimo, że na Alasce mają śnieg długo i dużo to pozostaje im tylko rzeźbienie w lodzie. Klimat tu jest tak suchy, że śnieg to prawdziwy puch a dopiero jak się ociepla i klimat staje się wilgotniejszy można bić się na kulki śnieżne i lepić bałwany. A drugim znakiem, przyjścia wiosny są samochody, które wpadają do rzeki, która w zimie może być używana jako droga bo tak jest zamarznięta.
Fairbanks słynie z Uniwersytetu do którego należy wspomniany punkt informacyjny. Dzięki temu miejsce to nie jest tylko zwykłą informacją ale kopalnią wiedzy i badań. Jest tu pełno map topograficznych itp. Spotkaliśmy parę ludzi którzy chyba planowali niezłe wyprawy bo wyglądali, że znają się na rzeczy i szukają wycieczek dalszych niż na pół dnia jak my. I tak najbardziej w informacji spodobał nam się znaczek na toalecie...
Skoro mamy kilka godzin to Pani zaproponowała nam najpierw podjechać na Uniwersytecką Farmę zwierząt gdzie można zobaczyć renifery, łosie i bizony. Niesetny wszystkie zwierzątka były za siatką ale dziewczyną i tak to nie przeszkodziło, żeby pobawić się i pogłaskać reniferki.
Pomimo, że zwierzątek było mało bo większość spała ukryta przed zimnem. To sama droga i fakt, że wyjechaliśmy poza miasto była dla nas przygodą. Wszystko tu wygląda jak zamarznięte. Jakby czas się zatrzymał i przykrył wszystko białą kołderką w postaci śniegu. To tak jakby wszystko było na zdjęciu. Tu nie ma wiatru i wszystko stoi, żaden listek się nie rusza i wszystko jest tak strasznie spokojne.
Do Uniwersytety należy również Muzeum Północy. Nie bardzo mieliśmy czas chodzić po nim i oglądać wszystkie wystawy natomiast zahaczyliśmy o sklep z pamiątkami i małą wystawą o arktycznych ekspedycjach morskich. Można nawet przymierzyć stroje i pobawić się przyciskami kontrolnymi. Taka zabawka dla dużych dzieci. Ale to nic....przed muzeum zobaczyliśmy rower....tak, ktoś na taką zimę nadal jeździ na rowerze, ale za to jakim...
Zwiedzanie miasta nie byłoby pełne gdybyśmy nie odwiedzili lokalnego baru. Wybraliśmy „The Big I” czyli „The Big International”. Rzeczywiście był to bardzo lokalny bar w którym jak wszedł jakiś klient i się spytał czy John już jest to barmanka odpowiedziała...o tak, chyba tam siedzi. Jak to potem się dowiedzieliśmy od lokalnej dziewczyny....na Alasce wszyscy się znają a tym bardziej w Fairbanks.
Nie siedzieliśmy długo, bo chcieliśmy się jeszcze zdrzemnąć przed oglądaniem zorzy, tak więc o 18 już wracaliśmy do hotelu. I kolejne dwie niespodzianki. Po pierwsze o 17 już bar był dość pełny a po drugie pomimo, że słońce zachodzi o 17 to godzinę później dalej zachodziło.
Po krótkiej drzemce w hotelu wyruszyliśmy oglądać zorze. Czuliśmy się jakbyśmy wyjeżdżali na jakąś ekspedycję. Poubierani w pięć warstw, zaopatrzeni w dodatkowe ocieplacze, ciepłą herbatkę, piersiówki z whisky i oczywiście statywy i aparaty wyruszyliśmy w nieznane ciemne i mroźne zimno. Niestety z hotelu wyjechaliśmy dopiero o 10 w nocy dlatego pierwsze zorze zobaczyliśmy z samochodu. Byliśmy za blisko miasta i pomimo, że widzieliśmy, że zorza jest duża to jej światło nie było tak intensywne i ostre.
Jako punkt obserwacyjny wybraliśmy Aurora Mt. Snowland Lodge, oddalony o 0.5h drogi samochodem od Fairbanks. Jest to resort narciarski na którego szczyt można dojechać samochodem i jest tam domek ze „świetlicą”, gdzie serwują kawę, herbatę i zupki chińskie. Przebywać tam można od godziny 22 do 2 rano i za $30 można spędzić czas na świetlicy, częstować się herbatką, ciasteczkami i czekać na zorzę. Nie licząc mega dużej wycieczki Japończyków byliśmy tam sami. I całe szczęście, że była tam wycieczka bo inaczej miejsce to mogło być zamknięte. Normalnie jak nie mają rezerwacji jakiejś większej grupy to nie otwierają.
W świetlicy jest duży telewizor, który pokazuje obraz nieba na żywo. Dzięki temu wiadomo kiedy zorza się pojawia i można wyjść zrobić zdjęcie. Spędzenie 4h na zewnątrz i czekanie na najlepszą zorzę byłoby nie możliwe przy tak niskich temperaturach i dosyć mocnym wietrze. Pomimo, że byliśmy na szczycie góry to temperatura była wyższa niż w dolinach. Zjawisko to dosyć często występuje w tych rejonach świata. Jak na ostatnie dni to było dość ciepło „tylko” -26C (-15F) ale mocny wiatr zbijał tą temperaturę do przynajmniej minus czterdziestu paru. Aktywność zorzy nie była duża i mieliśmy nadzieję że się zwiększy ok. 1-2 w nocy. Takie przynajmniej były prognozy ale niestety punkt kulminacyjny zorzy nie doszedł do nas.....zniknął gdzieś koło Yellowknife w Kanadzie.
Zorza przyjmuje wiele kolorów. Zielony oznacza najsłabszą aktywność poprzez żółty, pomarańczowy dochodzi do czerwonego (największa aktywność). Pomimo, że my widzieliśmy tylko zieloną zorzę to i tak zachwyciła nas swoim wyglądem, formą, kolorem. Niesamowite jak niebo może przyjąć takie kolory. Ja bym to porównała jakby ktoś wziął pędzel i machnął zieloną farbą kilka linii. Można to też przyrównać do dymu który unosi się w powietrzu i przyjmuje zielony kolor. Oczywiście zorze pokazują się ciągle w innych miejscach i się przesuwają na niebie.
Lodge prowadzą dwie osoby. Jeden chłopak, który wychował się na tym podwórku i dziewczyna której mama pochodzi z Anglii, ale zakochała się i przeprowadziła na Alaskę. Bardzo miła dziewczyna zaczęła nam opowiadać o życiu na Alasce. Niesamowicie jak ludzie różnie odczuwają rzeczy. Ona kiedyś była w Północnej Kalifornii i stwierdziła, że było tak gorąco, że nie mogła tego wytrzymać. Fajnie też stwierdziła:
„Na Alasce nigdy nie jest ciemno i ciepło w tym samym czasie.” Oczywiście nasze pierwsze pytanie było „no ale co z latem”.....”daaaa.....przecież tu w lecie nie jest ciemno.”
Nasza nowa koleżanka zaczęła nam opowiadać jak była w stanie Washington i było ciemno i ciepło jednocześnie to wystawiała rękę przez okno i z powrotem i nie mogła pojąć, że jest ta sama temperatura. Jak to określiła coś tu nie grało. My jej opowiedzieliśmy o wczorajszym eksperymencie z wylewaniem gorącej wody. I wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
Dla niej, dziewczyny z Alaski, która trochę podróżuje Alaska jest domem, Europa jest za „mokra” a kontynentalne Stany (Lower 48) są za ciepłe i suche. Dla nas mieszczuchów ze wschodu Europa jest domem (rzeczywiście trochę mokra), Stany dzielą się na te wilgotne (wschodnie) i te suche (zachodnie) a Alaska to biegun zimna.
Takie jest życie, żyjemy w jakimś miejscu na tej małej planecie i wydaje nam się, że tak jest wszędzie. Aż budzi się w nas chęć podróżowania zaczynamy odkrywać inne miejsca i nagle się okazuje jak bardzo nasz punkt widzenia i nasza wiedza jest ograniczone. Dlatego kochamy podróże. Dlatego nie idziemy na łatwiznę i nie wybieramy zwykłych miejsc gdzie zawsze jest ciepło a wszyscy mówią po angielsku... wiecie co mam na myśli.
Tym akcentem zakończyliśmy drugi odcinek naszego małego serialu „Przystanek Alaska”.
2015.02.06 Fairbanks, AK (dzień 1)
Wine: Because no great story ever started with someone eating a salad.
I tak też zaczęła się nasza wielka przygoda. Pewnego dnia, siedząc z Darkiem przy winie wpadliśmy na pomysł, że właściwie czemu nie polecieć na Alaskę oglądać zorze. Sprawdziliśmy nasze mile i ku naszemu zaskoczeniu tyle samo kosztował bilet na Alaskę co do Miami. No to wiele nie zastanawiając się kupiliśmy bilety.
Żeby nie było łatwo wybraliśmy okres kiedy to jest najzimniej. Sam środek zimy. Zorze widać tylko w zimnie i najlepiej widać je przy niskich temperaturach. Można też oglądać na Islandii, co jest znacznie bliżej NY, ale niestety Islandia ma wilgotne powietrze ze względu na bliskość oceanu. Chmury, które zasłaniają widoczność, występują tam znacznie częściej co zmniejsza prawdopodobieństwo zobaczenia zorzy.
Lot do Fairbanks, AK trwał 10 godzin, plus godzinna przesiadka w Seattle. Zaraz po wylądowaniu przywitał nas 40 stopniowy mróz i ludzie mówiący, że tak zimno dawno nie było. Ale daliśmy radę. Ubrani we wszystko co mamy wyszliśmy z terminala. Nie był odczuwalny duży mróz natomiast co nas zdziwiło to kaszel. Oddychając tak zimnym powietrzem od razu ma się odruch kaszlu. Dlatego najlepiej jest oddychać przez nos w którym jednak wszystko zamarza po paru oddechach.
Zimna pogoda sprawia, że ludzie robią rzeczy trochę inaczej, lub korzystają z innych udoskonaleń. Pierwszą niespodzianką, ale bardzo logiczną było podpinanie samochodów do prądu na parkingach. I to nie żadnych elektrycznych. Tutaj nie można zostawić akumulatora na całą noc w samochodzie i nie podpinając do prądu. Rano się go po prostu nie zapali. Jeśli się znajdujesz gdzieś w odludnym miejscu i samochód nie działa i nie ma możliwości kontaktu z innymi ludźmi (nie ma zasięgu na komórki) to sytuacja staje się krytyczna w -40C mrozie. Woda w butelce zamarznie za parę minut. Dlatego na Alasce konieczne są parkingi gdzie można podłączyć samochód do prądu.
Naszym Nissanem Pathfinderem szybko dojechaliśmy do hotelu Wedgewood i zakwaterowaliśmy się w bardzo przyjemnym pokoiku. A właściwie było to małe mieszkanie z pełną kuchnią, dwoma sypialniami, salonem i wyjściem na balkon.
Jak już wspominałam temperatura była dla nas największą ciekawostką i szybko przypomniał nam się eksperyment z wylewaniem gorącej wody na mróz. Oczywiście korzystając z okazji, że temperatura jest bardzo niska zagotowaliśmy dwa garnki wody i wylewaliśmy je przez balkon. Rzeczywiście. Woda zanim doleci do ziemi zamienia się w coś na styl śniegu i wyparowuje.
Dzień a właściwie noc mieliśmy dość intensywną a jutro trzeba wstawać dość wcześnie aby wykorzystać krótki dzień. Tak więc posiedzieliśmy jeszcze chwilkę wszyscy w salonie i poszliśmy spać. Lądowaliśmy w Fairbanks o 2 rano ale niestety na ziemi już nie widzieliśmy zorzy. Przez bardzo krótką chwilę widzieliśmy ją tylko z samolotu. Miejmy nadzieję, że jutro nam szczęście dopisze i uda nam się zobaczyć piękne zorze. Trzymajcie kciuki!
2015.01.30-02.01 Killington, VT
W Nowym Jorku zima w pełni! W poprzednim tygodniu synoptycy ostrzegali przed zimowym sztormem, który miał nawiedzić NY w poniedziałek i wtorek. Miasto zostało sparaliżowane. Nie przez śnieg którego spadło tylko kilkanaście centymetrów (7"), ale przez decyzje które zostały podjęte na górze. Drogi i mosty zostały zamknięte, metro zostało wyłączone, lotniska też przestały funkcjonować. Sztorm, na szczęście dla nowojorczyków, przeszedł kilkadziesiąt mil na północ i uderzył w Boston i okoliczne rejony. Wiadomo, burmistrz NY dla bezpieczeństwa musiał takie decyzje podjąć, bo co by się stało gdyby w mieście spadło pół metra lub więcej śniegu.....
Co w takim czasie robią miłośnicy białego szaleństwa? Wiadomo, pakują nartki, deski, sanki, raki, gitary..... i jadą na północ!!!
W okolicach NY jest parę resortów narciarskich, ale jednak te większe i lepsze są "troszkę" dalej od miasta, w New England. Do jednych z nich zalicza się Killington w stanie Vermont, który jest największym resortem narciarskim na wschodzie Stanów. Sześć gór, które są połączone 22 wyciągami (wliczając dwie gondole) i 155 trasami. Suma długości tras wynosi 118 km (73 mile). Jak by tego było mało, na tym samym bilecie można jeździć w sąsiednim Pico. Kolejna góra, dzięki której ilość tras się zwiększa do ponad 200, a wyciągów do prawie 30. Do Pico w ciągu 15 minut można podjechać autobusem lub samochodem. Były kiedyś plany, że te dwa resorty połączą wyciągami, ale jak do tej pory jeszcze tego nie widać.
Resort jest oddalony od NY 400 km (250 mil), bez większych korków można tam zajechać za 4.5 godziny.
Duża ilość śniegu i dobre warunki narciarskie spowodowały, że frekwencja na ten wyjazd była chyba rekordowa. Pojechało nas aż 24 osoby, wliczając dzieci. Każdy z NY wyjeżdżał o innej porze i różnymi drogami, więc dopiero z częścią ludzi widzieliśmy się w sobotę.
Na miejsce zajechaliśmy pół godziny po północy. Oczywiście szybko nie udaliśmy się do łóżek, bo musiało odbyć się spotkanie z częścią załogi.....które "troszkę" potrwało.
Mieszkaliśmy w Hillside Inn. Średniej klasy hotel, znajdujący się na Killington Road. Nic specjalnego, na weekend jest ok, ale nie polecam go na dłuższy pobyt. Trochę brudny i słabo wyciszony. Hotel ma wliczone podstawowe śniadanie. Natomiast jest fajnie położony, tylko 6km (4 mile) od resortu. Cena też była OK. Z hotelu można rano wziąć autobus, który w ciągu 10 minut dowozi do głównej części resortu.
Tak też zrobiliśmy i po szybkim śniadaniu już o 7:40 rano siedzieliśmy w cieplutkim autobusie. Wyciągi w weekendy otwierają o 8 rano, więc nie było już wiele czasu, a chcieliśmy się załapać na pierwsze krzesełka. Szybkie odebranie biletu, pożegnanie się z Ilonką, która szła z koleżanką na szczyt Killington szlakami narciarskimi i załadowaliśmy się do gondoli K1.
Po paru minutach znaleźliśmy się na szczycie Killington, 1,293 metrów n.p.m. (4,241 ft.).
Po wyjściu z ciepłej gondoli, niespodzianka..... Szczyt przywitał nas ładnym słoneczkiem, niską temperaturą i silnym wiatrem. Niestety było zimno, -25C (-15F) i silny, mroźny wiatr o prędkości przekraczającej 35km/h (20 mil/h). Odczuwalna temperatura przez człowieka (windchill) przy takim wietrze jest -40C (-40F). Zimno.....!!! Ale jak to mówią, nie ma złej pogody tylko człowiek źle przygotowany, wiec myśmy wcześniej w hotelu sprawdzili pogodę i oczywiście odpowiednio się ubrali. Parę par kalesonów, dwie pary rękawic, maska zakrywająca całą twarz, dużo skarpet, gorąca herbata w termosie w plecaku i ......... jeszcze parę innych rozgrzewaczy.
Z reguły jak wyjeżdżamy na szczyt Killington to podziwiamy widoki, robimy zdjęcia..... Teraz, od razu polecieliśmy na dół i znowu za parę minut byliśmy przy gondoli. Ze względu na duży wiatr wiele górnych wyciągów było zamkniętych, ale nam to za bardzo nie przeszkadzało, bo i tak nie mieliśmy ochoty zamarznąć na krzesełkach, więc rano jeździliśmy tylko gondolą. Niestety nie byliśmy jedyni którzy tak robili, po 9 rano zaczęła się już robić kolejka do gondoli.
W tym samym czasie Ilonka z koleżanką szły do góry......
No tak szłyśmy do góry bo przecież, żeby móc się legalnie napić piwa trzeba mieć jakiś bilet. Tak więc zakupiłyśmy ale nie zwykły bilet tylko Season Pass. Killington ma nową politykę jeśli chodzi o tak zwany up-hill traffic czyli wspinanie się po górkach. Każdy kto chce iść do góry trasami narciarskimi, nie ważne czy na nartach czy rakietach, rakach musi wykupić Hiking Season Pass, który kosztuje $20. Cena mi się bardzo spodobała bo jak do tej pory w innych resortach up-hill pass kosztował $20 ale na jeden dzień. Tu już nie chodzi o cenę a bardziej o podpisanie wszystkich papierków, że wiemy co robimy, że będziemy ostrożne i że nikt nie bierze za nas odpowiedzialności.
Do góry można iść tylko trasami zielonymi i niebieskimi ale też nie wszystkimi. Najpierw trzeba wziąć trasę Easy Street z Ramshead a następnie Swirl i w końcu Frolic. Szło się bardzo przyjemnie. Nie było prawie w ogóle ludzi, trasa lekko wznosiła się do góry a pod koniec to już cała należała tylko do nas bo zamknęli wyciągi ze względu na wiatr. Tak więc po około 1.5 h minęłyśmy szczyt Ramshead i doszłyśmy do szczytu Snowdon 1094 m. (3592 ft). Stąd nie byłyśmy pewne jak możemy iść dalej. Trasy narciarskie prowadzą na szczyt Killington gdzie chciałyśmy wyjść ale nigdzie nie mogłyśmy znaleźć informacji czy up-hill traffic jest tam możliwy. Tak więc miałyśmy dwa wyjścia. Albo szukać szlaku Long Trail / Appalachian Trail albo iść trasami narciarskimi i mieć nadzieję, że nikt z pracowników resortu nas nie zatrzyma. Na szczycie Snowdon jest mały domek gdzie siedzi Ski Patrol....tak więc kulturalnie weszłyśmy się zapytać jak najlepiej dojść na szczyt Killington. No i uzyskaliśmy satysfakcjonującą nas odpowiedź. No najlepiej to naszymi trasami narciarskimi. Pan co prawda nie był pewny czy możemy używać tras położonych przy szczycie góry ale skoro nie był pewny a wolał, żebyśmy po lesie nie błądziły to uderzyliśmy prosto do góry trasą Killink i trasą Rime pod wyciągiem North Ridge Triple. Następnie plan był przejść Summit Walk ale niestety był zamknięty na sezon. Summit Walk jest to trasa (bardziej schodki) na szczyt Killington. Tak więc ostatecznie trasą Great Northern doszłyśmy do knajpki na szczycie gondoli.
Krótka przerwa, spotkanie z narciarzami, zregenerowanie sił przy ciepłej zupce, zimnym piwku i przyszedł czas na prawdziwy szczyt Killington. Tam nawet narciarze muszą podejść na nogach. To już jest spacerek i po 5 minutach byłyśmy na szczycie i mogłyśmy podziwiać przepiękne widoki. Niestety wiatr był bardzo silny, mroźny i nie było się gdzie przed nim schować. Tak więc nawet nie wyciągając aparatów szybko zawróciłyśmy i już gondolą wróciłyśmy na dół. Było zimno ale idąc nie czuło się tego nawet tak bardzo. Podziwiałam tylko ludzi którzy siedzieli na wyciągach krzesełkowych i zamarzali. A od czasu do czasu widziałam nawet jak zatrzymywali te wyciągi na parę minut.....niektórzy już kombinowali jak tu zeskoczyć byleby tylko nie musieć siedzieć i marznąć.
Była nas za duża grupa, żeby logistycznie zorganizować wspólne zjazdy. Ze względu na różny poziom umiejętności jeżdżenia na nartach, na wielkość resortu i na temperaturę jaka panowała cały dzień porobiły się małe grupki, które sobie jeździły po swoich ulubionych trasach. Jedni kończyli wcześniej, jedni później.......
Killington jest bardzo fajnym resortem, ale dopiero jak się go dobrze pozna. Trzeba minimum spędzić w nim kilkanaście lub więcej dni żeby poznać jego trasy i system wyciągów. Inaczej to się traci dużo czasu na płaskich, zielonych trasach, którymi chce się dojechać do innej części resortu. W Killington można jeździć wszędzie, nie ma limitu, można jeździć po lasach.
Jedynymi miejscami na których nie można jeździć to są zamknięte trasy. A że w ten weekend wszystkie 155 były otwarte, więc można się było bawić wszędzie. Ja jeżdżę do Killington od 20 lat, więc mogę powiedzieć, że go dobrze znam. Bawiliśmy się prawie wszędzie.
Wybieraliśmy trudniejsze, techniczne trasy, żeby nie zamarznąć. Jednak ze względu na duży wiatr, wiele tras było oblodzonych. Mimo, że spadło im trochę śniegu, to jednak wiatr to wszystko zwiał. Było twardo.
Około 13 spotkaliśmy się większą grupą na szczycie w barze na chłodne piwko, bo przecież trzeba się ochłodzić po ostrym jeżdżeniu. Do baru także dotarła Ilonka z koleżanką. Był plan, że o 14:30 będziemy całą grupą grillować na dole na parkingu, ale niestety nie doszło to do skutku. Grill został przesunięty na wieczór do domku. Po pierwsze szkoda było marnować czasu, a po drugie to chyba jednak było troszkę za zimno na grillowanie za zewnątrz.
Żeby dobrze zakończyć dzień narciarski to oczywiście trzeba wziąć ostatnią gondolę na szczyt na zachód słońca, co oczywiście zrobiliśmy.
Przy tych niskich temperaturach, podziwianie zachodu słońca trwało tylko parę sekund i bez żadnego przystanku zlecieliśmy na sam dół.
Potem oczywiście jeszcze w butach narciarskich trzeba było odwiedzić lokalny bar na apres-ski. Wybraliśmy Lookout Tavern. Fajny bar, dużo lanego piwa i najlepsze skrzydełka z kurczaka w wiosce. Oczywiście jak to w sobotę bywa w takich miejscach były tłumy narciarzy, przez co piwo musi się pic na stojąco, ale przynajmniej jest dobry klimat. Będąc w VT, obowiązkowo trzeba się napić lokalnego piwa, Long Trail. Mają go w wielu rodzajach. Wszystkie dobre, smaczne, ciekawe.....
Część ludzi z naszej grupy wynajęła domek na ten weekend, więc oczywiście tam się odbyła sobotnia impreza. Z niektórymi dopiero tam się spotkaliśmy po raz pierwszy na tym wyjeździe. Był grill, polska kiełbaska, muzyka, gitara i oczywiście długie dyskusje.......tak długie jak lód z sopli w naszych drinkach....
Nie za długie, bo przed nami niedziela i kolejny cały dzień na nartkach. W niedzielę było trochę cieplej, coś koło -14C (7F) i mniejszy wiatr. Słoneczko oczywiście fajnie świeciło, więc w ciągu dnia temperatura była już przyjemna.
W sobotę zaczęliśmy jeździć z dolnej stacji K1, więc na niedzielę wybraliśmy inną, Bear Mountain. Fajne miejsce, położone bardziej w górach, mniej znane przez ludzi. Ma fajną restauracje, bar, taras widokowy, gdzie na wiosnę cały dzień są imprezy i fajne trasy na poranną rozgrzewkę.
Kilka szybkich zjazdów w Bear Mountain i parę minut po 9 uderzyliśmy pełną parą na resztę gór.
Był mały wiatr więc wszystkie wyciągi były czynne i w ciągu krótkiego czasu zrobiliśmy pierwsze 10 zjazdów. Oczywiście nie odbyło się bez podwójnych diamentów, czy ostrych tras przez las.
W południe wróciliśmy do Bear Mountain żeby spotkać się z resztą grupy i ochłodzić się Long Trail'em, aby znowu mieć siłę na dalsze białe szaleństwa.
W ten dzień w Stanach jest Super Bowl i ponad 100 mln Amerykanów go ogląda, więc trasy były puste, a kolejek do wyciągów w ogóle nie było. Nie liczyłem ilości zjazdów, ale chyba licznik dobrze nabiłem bo pod koniec dnia nogi już były gorące.
W Killington mają nowo otwarty bar, Motor Room Bar. Znajduje się na w górnej stacji nieczynnego już wyciągu na Bear Mountain.
Niestety nie był czynny, a szkoda, bo ponoć fajnie w środku wygląda i z niego są cudowne widoki. Pewnie było za zimno, bo tam chyba nie ma ogrzewania. Mam nadzieję, że jak tu przyjadę za parę tygodni to będzie czynny.
Szybki lunch o 15 i potem jeszcze parę zjazdów na zupełnie pustych trasach zakończyły ten cudowny choć mroźny weekend w Killington.
Dużo się działo, wielu znajomych było, cudowne nartki przez dwa dni od otwarcia do zamknięcia wyciągów..... Uwielbiam Killington i mam nadzieje że szybko tu wrócę....
Teraz zostało nam juz tylko 4.5 godzinki pustymi autostradami do Nowego Jorku. Pustymi, bo przecież 1/3 kraju ogląda Super Bowl....!!!
2015.01.25 Bear Mountain, NY
Minęło już ponad dwa tygodnie od naszego powrotu z kanionów, więc najwyższa pora sprawdzić ile śniegu spadło w górach. Parę dni temu w Nowym Jorku spadło parę centymetrów, więc mamy nadzieję, że w górach jest go znacznie więcej. Ze względu na brak czasu, nie pojechaliśmy nigdzie daleko. Postanowiliśmy odwiedzić Góry Niedźwiedzie, które znajdują się zaledwie 80km (50mil) na północ od NY. W tych górach byliśmy już wiele razy, ale nigdy nie wyszliśmy na najwyższy ich szczyt, Góra Niedźwiedzia, 391 metrów (1284 feet). Nie jest to może wysoko, ale biorąc pod uwagę, że szlak zaczyna się prawie z nad samej rzeki Hudson, która jest tylko parę stóp nad poziomem oceanu, robi się nawet ciekawy spacerek.
Po zaparkowaniu samochodów na parkingu Bear Mountain Inn ruszyliśmy na hike. Jest parę tras, którymi można tą górkę zdobyć. Jedna z nich to Major Welch, którą właśnie wybraliśmy.
Jak się okazało w tych górkach spadło troszkę więcej śniegu niż w NY, więc raczki i nawet raki założyliśmy już od samego początku. Wpierw trasa wiodła łagodnie po zachodniej stronie jeziora Hessian. Po około 800 metrów (0.5 mili), szlak skręcił ostro w lewo i zaczął się wspinać na Górę Niedźwiedzią.
W miarę podnoszenia się do góry śniegu i lodu zaczęło przybywać. Chodzenie zimą po górach ma wiele zalet nad chodzeniem latem, jak przyjemne temperatury (nie za gorąco), brak robaków, mało ludzi......... Kolejną zaletą jest brak liści na drzewach, a co się z tym wiąże, widoki są ciekawsze, po prostu więcej widać. Tak i tutaj było, widok na rzekę Hudson, po której płynęły kry, most Bear Mtn, jak i wschodni brzeg z każdym krokiem były ładniejsze.
Trasa Mayor Welch nie należy do płaskich, przekonaliśmy się o tym gdzieś w połowie górki. Prowadzi po skałach, które były oblodzone, a na dodatek lód był przysypany już dosyć sporą warstwą śniegu. Tutaj przekonaliśmy się jaka jest różnica pomiędzy raczkami a rakami. Było nas 6 osób i tylko dwie miały raki, więc one nie miały żadnego problemu wspinać się po oblodzonych skałach. Natomiast ludzie z raczkami (spikes), ślizgali się jak na lodowisku. Parę kroków do przodu i zjazd na kolanach albo na tyłku w dół. Raki górą........!!!
Dzięki wspólnej pomocy po 2.5 godzinach udało nam się zdobyć górę. Na szczyt prowadzi droga asfaltowa, ale po pierwszych opadach śniegu droga jest zamykana aż do wiosny. Bliskość od NY i możliwość wyjazdu samochodem powoduje, że w lato na szczycie jest ludzi jak na Time Square. W zimie jest idealnie, może było parę innych grupek ludzi, którzy tak jak my musieli się tutaj jakość wdrapać.
Na szczycie spędziliśmy pół godziny, uzupełniając kalorie, robiąc zdjęcia i podziwiając widoki. Była dobra pogoda, bo w oddali można było zobaczyć wierzchołki manhattańskich drapaczy chmur.
Na drogę powrotną wybraliśmy łatwiejszy i o wiele bardziej uczęszczany szlak, Appalachian Trail (AT). Jest to szlak o długości 3500km (2180 mil), który rozpoczyna się w Georgia i idzie aż przez 14 stanów kończąc się w Maine. Robiliśmy już jego wiele odcinków, ale któregoś dnia mamy zamiar przejść cały ten szlak. Potrzebujemy 4-6 miesięcy.....(ktoś chętny?). Najniższy punkt na tym szlaku jest właśnie w Górach Niedźwiedzich, w miejscu w którym przekracza rzekę Hudson i wynosi 38 metrów (124 feet).
Tak jak się spodziewaliśmy, szlak był ładnie udeptany przez znacznie większą ilość ludzi, o wiele łatwiejszy i bez lodu, więc po około godzinie już znaleźliśmy się na parkingu gdzie były nasze samochody.
Bardzo fajny, krótki hike, znajdujący się blisko NY. Bardzo go polecamy. Godzinka samochodem i znajdujesz się w zupełnie innym miejscu. Jednak w lato, w ładne, pogodne weekendy, to miejsce jest oblegane przez nowojorczyków do tego stopnia, że nawet nie ma gdzie samochodu zaparkować. Dlatego w lecie proponujemy albo wyjechać z NY wcześnie rano, albo jechać w inne miejsca jak Hudson Highlands czy Harriman Park.
Wracając do NY dobrze jest przejechać mostem na wschodni brzeg rzeki Hudson i odwiedzić fajny browar w Peekskill. BP Brewery. Gdzie do pysznych hamburgerów podawane jest lokalne piwo, które jest przez nich na miejscu robione. Piwo jest świeże, unikatowe i wysokiej jakości. Jednym słowem, jest to piwo a nie masowa produkcja.....
Można nawet zamówić piwo na wynos, które jest nalewane do specjalnych baniaków (growler) i można je trzymać w domu w lodówce nawet do dwóch tygodni.
Podsumowanie dnia: 6,3 km (3.95 miles) i 376 m (1,234 ft.).
2015.01.06 Zion National Park, UT & Las Vegas, NV (dzień 12)
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nadszedł czas spakowania naszych brudów i powrót do szarej rzeczywistości. Samolot z Vegas mamy dopiero późno wieczorem, więc jeszcze mamy cały dzień czasu i roczny pas na wszystkie parki w Stanach, musimy na maksa wykorzystać.
Po drodze do Vegas mamy przepiękny Zion park. Jest on najmniejszym parkiem ze wszystkich parków w Utah.
Utah ma 5 parków narodowych. Pobija go tylko Alaska i California. Biorąc pod uwagę wielkość Alaski (8 razy większa od Utah), albo wielkość Californi (2x), Utah wygrywa. Na tej wycieczce zaliczyliśmy 4 parki. Został nam tylko Capitol Reef.
Po wyjechaniu rano z hotelu powiedziałem Wow......!!! Cena paliwa na lokalnej stacji wynosiła $1.89 za galon (1.69 PLN za litr). Ostatni raz w Stanach tankowałem samochód po takich cenach chyba kilkanaście lat temu. Tak to można podróżować. Biorąc pod uwagę, że wszystkie drogi, autostrady, mosty, tamy........ są bezpłatne.
Z Saliny jechaliśmy autostradą 70 na zachód, a potem drogą 89 na południe. Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do Zion.
Zaskoczyła nas temperatura, było 15C (60F). Jak na początek stycznia, jest bardzo ciepło. W parku spędziliśmy mało czasu. Nie robiliśmy żadnych hików. Przejechaliśmy tylko przez niego, zatrzymując się co jakiś czas na zrobienie zdjęć. Bardzo nam się Zion podoba, dla Ilonki był to najładniejszy park, do momentu gdy nie zobaczyła Bryce. Mi też się bardzo podoba, nie wiem jaki park jest najładniejszy, każdy z nich jest inny. Dwa lata temu robiliśmy już parę hików w Zion, jak East Rim czy Angel Landing, ale dalej parę czeka, jak Narrows, Subway i wiele innych. Kolejny powód aby znów wrócić w te rejony.
Z Zion do Vegas jedzie się około 2.5 godziny. Nam zeszło trochę dłużej, bo oczywiście musieliśmy umyć naszego Jeepka. Przecież jak by dostali taki brudny samochód to by się załamali i pewnie dopłata by była znaczna.
Dojechaliśmy do Vegas. Jest to bardzo imprezowe miasto, ale po ciszy i spokoju jaki mieliśmy w parkach to miasto po godzinie zaczęło nas męczyć i przytłaczać. Za dużo wszystkiego, a szczególnie ludzi.
Vegas ma najlepszą atrakcję, In'n'out. Najlepsze hamburgery na zachodzie, coś jak Five Guys na wschodzie. Po wspaniałej kolacji, oczywiście animal style, pojechaliśmy wcześniej na lotnisko, żeby w spokoju i przy piwku dokończyć naszego bloga.
Po przejechaniu 4000 km (2400 mil), przejściu wielu kilometrów, odwiedzeniu pięciu parków narodowych, zrobieniu ponad 6000 zdjęć, wielu godzin filmu nasza podróż niestety dobiegła końca w cywilizowanym Las Vegas. Była to niezapomniana podróż, ale czujemy niedosyt i na pewno musimy tam wrócić. Jest to za duży obszar żeby w ciągu dwóch tygodni to wszystko dokładnie zwiedzić. Większość parków jest tak duża, że powinno się na każdy co najmniej tydzień poświęcić.
Za parę minut startujemy i jutro rano obudzimy się miejmy nadzieje wyspani w Nowym Jorku, bo prosto z lotniska udajemy się do pracy.
2015.01.05 Arches National Park, UT (dzień 11)
Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w Moab i ostatni dzień hików. Ponieważ wcześniej nie udało nam się zobaczyćwszystkiego w parku, dziś wróciliśmy znów podziwiać Arch'e i odkrywać kolejne zakamarki tego przepięknego terenu. Normalnie Arches można zwiedzić w jeden dzień ale jak chce się troszkę pospacerować, pozwiedzać tereny niedostępne dla samochodów to zdecydowanie dwa dni to minimum.
Dzień rozpoczęliśmy od dobrze nam już znanego Delicate Arch. Łuk ten widzieliśmy przy świetle księżyca ale nadal chcieliśmy zobaczyć go również przy pięknym słoneczku. Słońce nam dopisało i szybko pokonaliśmy trasę na górę aby zobaczyć to cudo z bliska przy świetle dziennym.
Trasa jak już wiedzieliśmy nie jest trudna. W dzień zdecydowanie łatwiej jest znajdować szlak. Tak więc po ok. 1,5h dotarliśmy pod łuk. Na górze szlak nie jest oznaczony ale można łatwo podejść pod sam łuk. Ludzi co prawda jest dość dużo i każdy chce sobie zrobić zdjecie pod nasłynniejszym łukiem. Na szczęście my byliśmy tam w Poniedziałek i to jeszcze poza sezonem. Nie chcę wiedzieć co się tam dzieje w sezonie.
Z góry wypatrzyliśmy “ogród”. Na dole pod łukiem między skałami znajdują się różnego rodzaju rosliny, krzaki i małe drzewka. Wygląda to jakby powstałtam mały ogród. Oczywiście znaleźliśmy boczną drogę, która tam prowadzi. Trzeba zejść z Archa tak jakby się wracało i po paru minutach odbić w lewo. Po 2-3 krokach widać już kopczyki z kamieni, które wskazują drogę do “tajemniczego ogrodu”.
Porobiliśmy zdjęcia, poskakaliśmy po skałkach, podziwialiśmy widoki....ale czas było wracać do auta bo przed nami jeszcze kilka punktów do zaliczenia. Następny przystanek to Salt Valley Overlook. Skoro cały park jest położony na złożach solnych i to właśnie one odpowiedzialne są za formacje skalne jakie tu występują to nie dziwne, że w parku można znaleźć "dolinę soli".
Tu jednak nie spędziliśmy wiele czasu bo przed nami czekał chyba jeden z lepszych punktów widokowych, Fiery Furnace (ognisty piec) Viewpoint. Jest to bardzo ciekawa formacja skalna przypominająca troszkę Bryce Canyon czy Needles. W przeciwieństwie do swojej nazwy miejsce to wcale nie należy do gorących. Formacja ta swoją nazwę wzięła od koloru jakie skały przybierają późnym popołudniem przy zachodzie słońca. W rzeczywistości rejon ten to labirynt chłodnych, zacienionych kanionów które otaczają mury z piaskowca.
Można tam zrobić hike i wejść między te małe kanioniki. Taki też mieliśmy plan, przespacerować się troszkę między nimi. Niestety jak zajechaliśmy na parking spotkała nas niemiła niespodzianka. Hike można zrobić tylko jak się ma permit. Niestety my o tym nie doczytaliśmy i musieliśmy zrezygnować ze spacerku. No nic, kolejny powód, żeby tu wrócić. Woleliśmy nie ryzykować złamaniem tego zakazu. Po pierwsze grzywna może być nawet $500 (ups...koszty wakacji by poszły w górę) i do 6 miesięcy więzienia (ups....wakacje by się wydłużyły). Ale bardziej baliśmy się, że nie jesteśmy przygotowani i naprawdę możemy się pogubić w tym labiryncie małych kanionów.
W zamian wybraliśmy trzy inne (mniejsze) spacerki do kolejnych łuków. Pierwszy na liście był Sand Dune Arch. Do tego łuku prowadzi bardzo łatwy i krótki szlak, natomiast dość ciekawy. Polecają go dla rodzin z dziećmi ale my też mieliśmy frajdę przechodząc wąskimi wąwozami czy szukając się między wielkimi skałami, które stały po środku.
Kolejny łuk to Skyline Arch. Kiedyś łuk ten był mniejszy ale w 1940 roku odpadła dość duża ilość skał, dwukrotnie zwiększając jego prześwit. Po przejściu 0.6 km można dojść do podnóża łuku i zobaczyć stos kamieni które kiedyś go wypełniały. Niesamowite, że tak dużo kamieni spadło z góry. Niektóre sąbardzo małe a inne mega duże. Na pewno nie chciałabym być pod łukiem jak się zaczyna “kruszyć”. Aktualnie Łuk ma rozpiętość 21.6 m (71 ft.) i wysokość 10.2 m (33.5 ft.).
Ostatnim punktem naszej przygody z Arches był hike przechodzący przez Tapestry i Broken Arch. Można zrobić loop więc fajnie bo nie trzeba wracać tąsamą trasą. Najlepszą częścią tego szlaku jest fakt, że wychodzi on prosto z kempingu Devil's Garden. Pomimo, że kemping jest otwarty to nie spodziewaliśmy się spotkać wielu ludzi ale mile się zaskoczyliśmy bo już parę pozytywnych wariatów rozkładało swoje namioty.
Z tych dwóch łuków bardziej podobał nam się Broken Arch.
Dodatkowo łukowi temu uroku dodaje położenie. Ze wzniesienia na którym on powstał widać piękną panoramę gór La Sal. Na trasie byliśmy sami więc mieliśmy radochę i pstrykaliśmy zdjęcia jak oszalali. Ciekawe kiedy uda nam się znaleźć czas, żeby zrobić jakiś fajny album na picasa.
Na tym kończymy naszą przygodę z kanionami i udajemy się do miasteczka Salina, gdzie mamy ostatni nocleg przed powrotem do NY.
A tu niespodzianka. Jednak nie mogę skończyć bloga na Arches NP. W drodze powrotnej wzieliśmy autostradę nr. 70. Wiedzieliśmy, że wiedzie ona przez góry i przez Manti-La Sal National Forest, ale nie sądziliśmy, że po pierwsze góry będą tak piękne a po drugie, że spotka nas szczęście i zobaczymy najpiękniejszy zachód słońca jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Czuliśmy się jakby piekło było w niebie. Niesamowicie czerwone niebo, aż paliło się. Będąc na wysokości 2250 m (7886 ft) podziwialiśmy jak z każdą sekundą zmieniają się kolory a niebo przybiera barwy o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
I znów muszę coś dopisać do dzisiejszego dnia. Po zameldowaniu się w hotelu, postanowilismy coś przekąsic. W całym miasteczku Salina jest 8 restauracji. Wybralismy bezpieczną opcję jaką wydawał nam się Burger King. I rzeczywiście była bezpieczna. Pod stację benzynową na której znajdował się Burger King podjechały 3 radjowozy policyjne. State Trooper, Higway Patrol i local police. Ponoć jakaś kobieta była zauważona, że coś kradnie. Nie wiemy jak się zakończyło dochodzenie, bo właśnie podali nam ciepłe hamburgery i udaliśmy się do motelu. Widać, że w małych miasteczkach w Utah policja się nudzi. Mamy nadzieję, że już dzisiaj nic nam się nie przytrafi i spokojnie będziemy mogli iść spać.
2015.01.04 Needles w Canyonlands NP, UT (dzień 10)
Canyonlands ciąg dalszy. Wczoraj była jego północna część, Island in the Sky, a dzisiaj południowo wschodnia, Needles. Needles w przeciwięstwie do Island in the Sky ma więcej szlaków na hiki niż dróg. Ma jedną asfaltową, parę ciekawych off road, ale wiekszość to są szlaki. Needles jest zupełnie inne niż Island in the Sky. Tutaj znajdujesz się w środku akcji,jesteś otoczony z każdej strony wysokimi skałami w kształcie igieł (needles), gdzie w Island in the Sky z reguły jesteś na szczycie kanionu i patrzysz w dół. No chyba, że masz fajny samochód i odwagę na zjazd w dół. Ja bym porównał Island in the Sky do grand Canyon, a Needles do Bryce Canyon czy Arches.
Needles ma też kolejną wielką zaletę, jest z dala od wszystkiego. Z Moab, które jest najbliższym miasteczkiem jechaliśmy ponad 130 kilometrów (80 mil). Nie licząć malutkiego Monticello, które i tak jest oddalone o 90 kilometrów (55 mil) od parku. Dla chcących spędzić więcej dni w parku a nie dojeżdżać codziennie jest parę kampingów. Zaleta polega na tym, że nie ma tam ludzi, jest cisza i spokój. Jechaliśmy 1.5 godziny. Oczywiście ostatnie 5 kilometrów (3 mile), było po fajnym off-road, ale już na szczęście bez przepaści.
Naszym planem było dotarcie do Druid Arch, 18 kilometrów RT (11 mil). Hike ten jest jednym z ciekawszych, jednodniowych hików w tym parku. Rozpocząć go można z paru miejsc. Najbardziej popularne jest z parkingu Elephant Hill, z którego myśmy startowali. Był piękny, zimowy poranek. Słoneczko świeciło na niebieskim, bezchmurnym niebie, temperatura była -5C (22F), delikatna warstwa zmrożonego śniegu leżała na ziemi. Idealny, zimowy hike.
Na początku trasa szła w kierunku południowym, ostro do góry, raczki się bardzo przydawały. Po 10 minutach wyszliśmy na pustynny płaskowyż, który był przecinany ciekawymi formacjami z czerwonych skał. Po około 2,5 km (1.5 mili), trasa skręca na zachód i weszliśmy w pierwsze, niesamowite formacje skalne. Wspaniałe needles. Oczywiście nasze tempo tutaj spadło prawie do zera, no bo jak można przejść koło takich skał i nie zrobić dziesiątek zdjęć, albo wielu minut filmu.
Następnie trasa idzie ostro w dół, przechodzi bardzo wąskim “korytarzem” pomiędzy dwoma wielkimi skałami i schodzi do wyschniętego Elephant Canyon. Tutaj jest kolejne rozgałęzienie, my skręcamy w lewo i idziemy na południe. Tym kanionem idzie się juz prawie do samego końca. W zimie się łatwo idzie bo nie ma wody i można iść korytem wyschniętej rzeki po piasku ze śniegiem oraz małych skałach. Natomiast w innych porach roku jak są opady to niestety trzeba się wspinać po skałach.
Idzie się trochę ciężko, zapadając się głęboko w śnieg z piaskiem Dodatkowo nasze temp było zmniejszane przez podziwianie wspaniałych Needles (Igieł), które wznoszą się kilkaset metrów nad kanion. Pomimo tego nasza średnia była 2.56 km/h (1.6 mil/h). Kanionem idzie się około 1,5h i dochodzi się do pierwszyh trudniejszych odcinków. Kanion stawał się coraz to węższy i mimo zimowej pory roku, na dole znajdowała się duża ilość zamarzniętej wody. Jednak grubość lodu nie była wystarczająca aby utrzymać nasz ciężar więc dalszy hike dnem kanionu był nie możliwy. Były także paru metrowe bloki skalne, które w lecie są wodospadami.
Dalszy hike musiał niestety odbywać się po skalistych zboczach kanionu. Ostatnie 0.6 km (0.4 mili) zaczęły się utrudnienia. Na dzień dobry musieliśmy się wspinać po oblodzonej rynnie skalnej, która była dosyć stroma (ok. 5m/15ft wysokości). Powrót był już łatwiejszy bo można zawsze zjechać na tyłku jak na saneczkach. Następną niespodzianką była pionowa drabinka i poręcz która ułatwiała utrzymanie się na oblodzonych skałach. Ale najciekawszy fragment to jest ostatnie 200m (500ft) gdzie musieliśmy włączyć napęd na 4 koła (ręce) i wspiąć się po skałach i głazach ostro do góry.
Wreszcie naszym oczom ukazał się długo oczekiwany Druid Arch. Łuk ten swoim wyglądem przypomina formacje Stonhage, którą podobno zbudowali Druidzi. I stąd się wzięła nazwa tego łuku.
W zimie dzień jest krótszy więc po krótkiej przerwie musieliśmy niestety wracać. Szlak powrotny idzie tą samą trasą ale nadal robiliśmy częste przystanki na zdjęcia...bo przecież przy zachodzącym słońcu to wszystko wygląda inaczej.
Do auta udało nam się zajść jeszcze za widoku więc pojechaliśmy na sam koniec drogi numer 211 podziwiać zachód słońca. Niebo przybrało przepiękne kolory, granatu, pomarańczu i czerwieni.
Przed nami było 130 km (80 mil) drogi powrotnej i pomimo, że nie było innych samochodów to droga była “zatłoczona” przez lokalnych mieszkanców preri. Spotkaliśmy zajączki, które przebiegały nam pod kołami (na szczęście nic nie przejechaliśmy), sarny stały na środku i patrzyły się na nas z miną “co ty tutaj robisz”, a sowy używały naszych świateł do łapania myszek i latały nam przed przednią szybą, nie mówiąc już o niewidzialnych krowach czyli czarnych krowach spacerujących po nocy, które są prawie nie widoczne.
Podsumowanie dzisiejszego dnia 17 km (10.8 mil) i różnica wzniesień 400 m (1300 ft).
2015.01.03 Canyonlands, Island in the Sky, UT (dzień 9)
Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w Canyonlands, który jest największym parkiem w Utah. Dokładnie to byliśmy w jego północnej części zwanej Island in the Sky. Jest to najwyżej położona część parku, średnia wysokość to 1850 metrów (6100 ft). Jest też najbardziej dostępna ze wszystkich trzech części tego parku. Znajduje się blisko Moab i Parku Arches. Ma także dobrze rozbudowaną ilość dróg asfaltowych jak i tych off road. Ze względu na położenie i dostępność jest najbardziej odwiedzaną częścią.
My postanowiliśmy, że będziemy tą część w większości zwiedzać samochodem i może zrobimy parę małych spacerów do ciekawszych punktów widokowych. Do parku można wjechać na dwa sposoby. Droga asfaltową 313, albo off-road. Pierwsza opcja wydawała nam się nudna, więc wybraliśmy druga, ciekawszą wersję. Nie mamy jakiś super samochodów na tego typu zabawy, więc też nie będziemy się pchać w jakieś super trudne i techniczne trasy. Nie mamy też byle jakich samochodów, Jeep Cherokee też chyba po górkach potrafi jeździć, nie?
Jadąc z Moab na północ mijamy rzekę Colorado i za milę skręcamy w lewo w drogę 279. Początkowo droga asfaltowa idzie malowniczo kanionem rzeki Colorado. Po drodze można oglądać malowidła Indian na skałach jak i wspaniały kanion. Zdziwiło nas, że rzeka jest oblodzona i płyną nią kry lodowe, myśleliśmy, że jest na tyle ciepło w kanionach, że na rzece Colorado nigdy się nie zrobi lód. Widać jak podróże kształcą.
Po 15 milach dojechaliśmy do jakiejś fabryki, a także do dużych zbiorników potażu.
W tym momencie asfalt się skończył, zaczęła się ciekawsza część dogi. Na początku droga wiodła delikatnie do góry i nie było większych problemów z jej pokonywaniem. Było trochę śniegu, kamieni jak i małych progów skalnych, ale na szczęście nasz Jeepek miał wystarczający prześwit pod podwoziem i sobie z tym spokojnie radził. Droga wiedzie malowniczym kanionem, robiliśmy więc wiele przystanków aby podziwiać te piękne widoki, robić zdjęcia i nagrywać ciekawe odcinki drogi.
Jednak widzieliśmy gdzie mamy wyjechać, brzeg kanionu był prawie 600 metrów (2000 ft) nad nami, więc pewnie za chwilę się zacznie ostra jazda do góry. Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do White Rim Rd. Jest to przepiękna droga, ma długość ponad 160 kilometrów (100 mil) i cały czas idzie dnem kanionu. Niestety jest bardzo trudna, więc nasze samochody raczej by tam nie dały rady. Jedzie się nią 2-3 dni i śpi się po drodze na kempingach. Jak widzieliśmy jakimi terenami ona idzie to już robię w głowie wstępne plany na powrót tutaj i wypożyczenie jakiejś lepszej zabawki, jak np. Jeep Wrangler Rubicon i zapuszczenie się głęboko w te cudowne kaniony.
Na tym skrzyżowaniu niestety rozczarowanie. Dalsza część drogi jest zamknięta. Jak się później okazało, było za dużo śniegu na drodze i pewnie była niebezpieczna. Szkoda, bo teraz się musimy wracać jakąś godzinę na dół.
Po zjechaniu na dół znaleźliśmy kolejną ciekawą drogę, Long Canyon Rd. Też wyjeżdża na szczyt kanionu, czyli 600 metrów (2000 ft) do góry. Ma tylko 12 km (7 mil) długości. Część osób z naszej grupy chciało nią jechać, a część już miała dobrze ciśnienie podniesione po pierwszej drodze i wolała jechać na około asfaltem. Zrobiliśmy głosowanie i wygrała trudna off-road droga.
Na początku było super. Mało śniegu, przepiękne czerwone skały oświetlone coraz to mocniejszym słońcem. Droga wiodła delikatnie pod górę, czasami przejeżdżając wyschnięte koryta górskich strumyków jak i wielkie garby usypane z ziemi. Na ostrych zakrętach czy technicznych odcinkach skalnych trzeba było szczególnie uważać, żeby nie wpaść kołami w dziury.
Im wyżej się wyjeżdżało, tym widoki były coraz to piękniejsze. Long Canyon jest bardzo pięknym, wąskim kanionem, a uroku jeszcze dodaje właśnie ta kręta, droga zawiła jak wąż.
Niestety warunki na drodze stawały się też ciekawsze. Śniegu zaczęło przybywać, wertepy stawały się coraz to większe, serpentyny coraz to częstsze, no i oczywiście kąt nachylenia drogi robił się większy. Na wysokości około 1600 metrów (5200 ft), zrobiliśmy sobie mały przystanek. Temperatura na zewnątrz była około -4C (25F), ale wiatraki chłodzące silnik chodziły już na wysokich obrotach i kierowcy jechali prawie w podkoszulkach, widać, że adrenalina rozgrzewała. Na tym przystanku też podjęliśmy decyzje, co robić dalej. No jak już tak wysoko wyjechaliśmy to szkoda teraz wracać, i też zjeżdżać na dół stromą drogą po śniegu, gdzie z jednej strony są skały a z drugiej przepaść, jest bardzo niebezpiecznie. Jedziemy dalej.......
Gdzieś na wysokości 1700 metrów (5500 ft) droga stała się nieprzejezdna. Potężne, oblodzone skały, dużo śniegu z piaskiem i coraz to większe nachylenie skutecznie zablokowało nasze Jeepy.
Podjęliśmy parę prób przejazdu tego odcinka, ale niestety wszystkie się nie powiodły.
Drugi samochód stał 100 metrów (300 ft) niżej dla bezpieczeństwa i czekał. Próbowałem jeszcze parę razy to przejechać, ale się nie udało. W tym samym czasie Grześ z drugiego samochodu poszedł dalej do przodu na nogach w celu obczajenia drogi. Wrócił i powiedział: „nie ma sensu tego odcinka pokonywać, dalej jest jeszcze gorzej i bardzo wąsko...”
OK, zawracamy, ale jak? Tyłem się nie da, musimy zawrócić. Zawracanie trwało chwilę, ale przy pomocy bocznych kamer (czytaj, wielu par oczów) udało się na tej wąskiej, górskiej drodze zawrócić.
Zjazd na dół był „troszkę” trudniejszy niż wyjazd na górę. Do tego stopnia, że wszyscy poza kierowcami i Ilonką wysiedli z samochodów. Jak się rozbijemy to ktoś musi wezwać pomoc. Oczywiście byli uzbrojeni w worki z piaskiem, który wcześniej nazbierali i w razie niekontrolowanego poślizgu mieli szybko sypać pod koła. Jechało się z prędkością wolniejszą niż człowiek idzie. Na szczęście nic się nie stało i zamiast sypać piasek ekipa robiła zdjęcia i nagrywała film. Po około 45 minutach udało nam się zjechać na sam dół, zaparkować bezpiecznie w wyschniętym korycie rzeki i opłukać nasze gardła zimnym piweczkiem. Ufffff........ wreszcie na dole.....!!!
Widać, że nie było to aż takie straszne, bo na dole już planowaliśmy powrót w te rejony. Oczywiście innymi samochodami. Jeep jest na to dobry, ale nie ten model. Cherokee jak i większość tego typu samochodów terenowych poradzi sobie z dziurami w drogach wielkich miast, ale nie na prawdziwym off-road. Wrangler, to już inna bajka. Stały napęd na cztery koła, blokada mechanizmów różnicowych z przodu i z tyłu, duże opony do jazdy po bezdrożach, extra zbiornik na paliwo i wiele innych „udogodnień” do pokonywania ciężkich, ciekawych tras. Można mu też odpinać wszystkie drzwi, ściągać dach i składać przednią szybę. Idealny na parę dni w kaniony pod namioty. Mam numery telefonów do wypożyczalni takich zabawek w Moab. Ktoś potrzebuje?
Dobra, wystarczy o Jeepkach....... Niestety nie zostało nam już wiele opcji jak tylko wjechać do parku nudną drogą asfaltową. 13 mil na północny-zachód od Moab jest droga 313, która prowadzi do Island in the Sky. Po kilkunastu milach drogi się rozdzielają. Jadąc dalej prosto droga zmienia nazwę w Grand View Point Rd i prowadzi prosto do parku, natomiast 313 skręca w lewo i prowadzi do innego parku, Dead Horse Point State Park. Droga kończy się parkingiem, który znajduje się 600 metrów (2000 ft) nad kanionem przez który płynie rzeka Colorado. Przepiękne widoki w trzy strony. Legenda głosi, że to miejsce dostało swoją nazwę od Indian, którzy kiedyś zaganiali tam dzikie konie na sam koniec przez wąską 30 metrowe zwężenie drogi, następnie zagradzali to gałęziami i konie nie miały już powrotu. Następnie wybierali sobie konie dla siebie, a resztę puszczali wolno. Pewnego razu zapomnieli pościągać ogrodzenia, albo konie nie znalazły wyjścia i wszystkie zdechły z pragnienia patrząc na rzekę Colorado, która była 600 metrów (2000 ft) w dole.
Po krótkim spacerku po krawędzi kanionu wsiedliśmy w samochody i w końcu dojechaliśmy do Canyonlands. Dojazd tutaj trwał ponad siedem godzin. Tak, to jest jak się chce jechać na skróty ciekawymi drogami. Była już 3 po południu, więc nie zostało nam wiele czasu, postanowiliśmy tylko odwiedzić parę punktów widokowych. Pierwszy oczywiście musiał być Shafer Canyon Overlook, gdzie można było z góry oglądać całą naszą drogę, którą mieliśmy jechać jak by nie była zamknięta.
Wyglądała ostro, dobrze, że była zamknięta..... Następnie podjechalismy do Green River Overlook, gdzie z góry można oglądać Green River. Drugą rzekę co do wielkości, która przepływa przez Canyonlands. Mieliśmy pecha i była dokładnie pod słońce, więc nie mogliśmy stwierdzic czy jest zielona.
Grand View Point Rd kończy się parkingiem z którego można oglądać dwa potężne kaniony. Jeden na rzece Colorado, a drugi na Green. Oba znajdują się 600 metrów (2000 ft) poniżej. Nie są może aż tak głębokie jak Grand Canyon w Arizonie, który jest od dwóch do trzech razy głębszy, w zależności od miejsca. One są bardzo rozłożyste, gdziekolwiek się popatrzysz to widzisz kanion, aż po horyzont.
Jednak najlepszy zachód słońca nie znajduje się na końcu drogi. Trzeba się wrócić parę mil do Mesa Arch. 15 minut łatwego spacerku z parkingu. Łuk znajduję się na krawędzi kanionu, dzięki czemu przez niego widać malownicze czerwone skały kanionu na rzece Colorado w promieniach zachodzącego słońca. Można było sobie usiąść, patrzeć jak słońce coraz to słabiej oświetla czerwone skały kanionu i w końcu odetchnąć.
2015.01.02 Arches Park Narodowy, UT (dzień 8)
Jeden z piękniejszych parków narodowych w Stanach. Swoją nazwę wziął od ilości łuków skalnych (Arche), które się tam znajdują. Łuki skalne można znaleźć w wielu miejscach ale w tym parku jest ich najwięcej w stosunku do powierzchni ziemi. W parku można znaleźć ponad 2tys łuków. Część z nich widoczna jest z drogi która prowadzi przez park, do niektórych trzeba się troszkę przespacerować a do innych czasem jest trudno dojść lub wymaga bardziej zaawansowanego hiku.
Park leży na złożach soli które są odpowiedzialne za formacje skalne jakie występują tam. Złoża soli na tym terenie (Colorado Plateau) powstały 300 mln. lat temu kiedy to morze pokrywało ten obszar aż w końcu wyparowało zostawiając po sobie sól. Mechanizm powstawania łuków skalnych jest bardzo złożony. W wyniku procesów erozji i wietrzenia powstają szczeliny w skałach tworząc mury skalne. Następnie wiatr, mróz, lód i woda powodują odpadanie części piaskowca i tworzą się dziury, łuki, okna i inne formacje skalne. Aby formacja skalna dostała nazwę Łuk (Arch) musi mieć co najmniej 90 cm (3 ft.) długości i oczywiście wyglądem przypominać łuk.
Park zwiedzać można na trzy sposoby, jeżdżąc samochodem, spacerując po wyznaczonych trasach albo robić backpacking, spać na kempingach i odkrywać park na własną rękę. My połączyliśmy samochód z nogami i zwiedziliśmy miejsca ogólnie dostępne dla ludzi.
Przez park prowadzi droga na której jest parę punktów widokowych i zjazdów w bok. Jak to bywa w parkach narodowych wszystko jest dobrze oznakowane więc nie ma problemu ze znalezieniem drogi.
Pierwszy nasz punkt to panorama na góry La Sal. Jest to pasmo górskie ciągnące się na granicy Utah i Colorado. Najwyższy szczyt Mount Peale sięga 3877 m (12,721 ft.).
Następnie pojawiła się formacja skalna zwana Courthouse (Sąd). Zaraz na przeciwko “Sądu” jest miejsce w którym kiedyś był Arch ale się zawalił. Natomiast już obok tworzy się nowy “Baby Arch”. Niesamowite, że łuki skalne tak jak inne organizmy żywe mają swój cykl. Tworzą się (rodzą), żyją a na koniec są już tak słabe, że ulegają zniszczeniu. Natomiast nadal tworzą się nowe. Pewnie za parę tysięcy lat ten park będzie wyglądał całkiem inaczej ale jedno jest pewne...nadal będzie dużo Arches.
Petrfied Dunes to kolejny nasz przystanek. Wydmy te kiedyś były normalnymi wydmami piaskowymi ale skamieniały i teraz są po prostu zwykłymi skałami. Kiedyś były to zwykłe piaskowe wydmy. Było to około 200 mln. lat temu. Czas i warunki atmosferyczne “zacementowały” piaskowe wydmy I stworzyły skały w kształcie wydm. Ciekawe czy można tam znaleźć jakieś ślady dinozaurów.
Kolejna formacja skalna bardzo nas “zdziwiła”. Byliśmy w szoku jak na czubku kolumny może utrzymać się potężny głaz skalny. Formacja ta nazywa się “Balanced Rock”. Podstawa tej formacji skalnej ma 39 m (128 ft.) a wraz z balansującą skałą na szczycie wzrasta o kolejne 16.75 m. (55 ft.).
Następnie droga odbija w prawo i prowadzi do rejonu zwanego The Windows Section. Podobno jest to najpiękniejsza część parku i rzeczywiście bardzo nam się podobała. Swoją nazwę wzięła od formacji skalnej “North and South Window” (Północne i Południowe Okno).
W rejonie tym znajduje się również Turret Arch. Z parkingu można obejść na około oba Okna i przejść do Turret Arch a następnie wrócić troszkę inną trasą z powrotem na parking.
Troszkę dalej z tego samego parkingu jest szlak na Double Arch. Są to dwa łuki, które mają wspólny koniec. Jest to trzeci co do wielkości Łuk skalny w tym parku. Jego większe sklepienie ma wymiar 44x34 metrów (144x112 ft.) a mniejsze 20x26 m. (67x86 ft.).
Następny przystanek to Delicate Arch. Byliśmy na nim już wczoraj ale w nocy. Dziś chcieliśmy go zobaczyć z punktu widokowego. Mieliśmy plan również iść na górę i powtórzyć hike z wczoraj. Niestety z hiku musieliśmy zrezygnować bo nadal w planie mieliśmy hike w Devil's Garden. Tak więc podjechaliśmy na Delicate Arch Upper View Point. Z dołu jednak Łuk ten nie wygląda tak fajnie jak z góry. Można podejść trochę dalej po skałach pomimo, że trasa się kończy ale nadal Arch jest dość daleko.
Do Delicate Arch można dojść trasą 4.8 km (3 mi), którą to zrobiliśmy dzień wcześniej. Jak już wspominałam dziś musieliśmy wybrać czy chcemy iść na Delicate Arch czy to Devil's Garden. Wybraliśmy diabełka ale i tak podjechaliśmy na parking Wolfe Ranch skąd zaczyna się hike na Delicate Arch i podeszliśmy kawałek, żeby zobaczyć Petroglyphs, rysunki Indian. Idąc na Delicate Arch warto zboczyć troszkę z trasy i zobaczyć te rysunki.
W końcu przyszedł czas na Devil's Garden hike. Jest to ok. 12 km (7 milowy) spacerek, który na początku prowadzi wydeptaną trasą. Ładnie utrzymywana trasa prowadzi do Landscape Arch. Po drodze można jeszcze zejść do Pine Tree Arch i Tunnel Arch. Warto zboczyć z drogi bo trasa nie jest trudna a łuki są dość ciekawe.
Następnie kontynuowaliśmy spacerek do Landscape Arch. Jest to największy łuk w tym parku. Jest on dość cienki i delikatny. Do 1991 roku można było podchodzić pod sam łuk. Niestety w tym właśnie roku łuk pękł i część jego się zawaliła. Jest wiele teorii dlaczego skały popękały. Jedna z teorii mówi, że wcześniej padało przez wiele dni, piaskowiec z którego zbudowany jest łuk nasiąkł i stał się bardzo ciężki a dodatkowo niskie temperatury sprawiały, że woda zamieniała się w lód i pomału rozsadzała skały. Na szczęście nikt nie zginął w tym wypadku ale spadło wówczas 180 ton kamieni.
Od tego momentu trasa zaczyna być trudniejsza. Jak jej sama nazwa mówi, trasa jest prymitywna “Primitive Trail”. Jest to loop i można obejść na około dochodząc do takich miejsc jak Double O Arch, Private Arch, Navajo Arch i Partition Arch.
Pierwsze 6.4 km (ok. 4 mile) trasa prowadzi bardzo widokowym szlakiem. Na początku było ostrzeżenie, że trasa jest dość trudna ale nie do końca rozumieliśmy co mają na myśli, gdyż trasa zaczęła się dość łatwo omijając większe kaniony, skały itp. Potem zaczęła się zabawa. Do przejścia mieliśmy parę murów skalnych. My je nazwaliśmy U-boot'ami bo swoim wyglądem przypominają łodzie podwodne.
Skały nie były śliskie ale gdzieniegdzie zalegał śnieg lub lód co zmniejszało przyczepność. Na szczęście przy pomocy Grzesia który pomógł przejść wszystkim najtrudniejszy odcinek udało nam się wyspiąć na górę.
Mieliśmy nadzieję, że to już koniec i nie będzie więcej niespodzianek. Parę jednak było ale już mniejszych i z pomagając sobie nawzajem pokonaliśmy wszystkie przeszkody. Takim sposobem doszliśmy do kolejnego łuku – Private Arch. Łuk ten naprawdę jest „private” bo znajduje się na końcu U-boota i otoczony jest małym ogrodem. Byliśmy tam sami i mogliśmy sobie spokojnie porobić zdjęcia.
Jednak czas nas gonił a przed nami był jeszcze kawałek drogi. Po paru minutach doszliśmy do rozgałęzienia tras. Jedna z tras prowadzi dalej do parkingu natomiast druga zbacza do „Dark Angel”. Oczywiście my zboczyliśmy. Tym razem nie był to łuk skalny a formacja (bardziej kolumna) skalna z piaskowca (wys. 46 m / 150 ft.), która komuś przypominała Czarnego Anioła. No może można się tam doszukać Anioła.
Po krótkiej przerwie na regenerację sił wróciliśmy znów na szlak. Przy rozgałęzieniu szlaków znajduje się Double O Arch, którego górna część jest lepiej widoczna z trasy do Dark Angel. Natomiast, żeby zobaczyć dwa „O” musieliśmy wrócić na trasę. W mniejszym (dolnym) „O” można sobie pochodzić i porobić zdjęcia. Na górne „O” teoretycznie też można wyjść ale jest już trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
Pomału zaczynało się robić późno a myśmy mieli do pokonania jeszcze troszkę kilometrów. Tak więc nie tracąc czasu wróciliśmy na szlak powrotny do samochodu. Ponieważ cała trasa to loop więc nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka. I dobrze, że nie traciliśmy czasu i gorszą część pokonaliśmy na szczęście za dnia.
Po drodze było jeszcze parę niespodzianek jak przechodzenie murów skalnych na które chłopaki wyciągali dziewczyny za ręce, stromych zejść po skałach w dół itp. Dodatkowo miejscami cięzko było znaleźć szlak. To mnie troszkę zaskoczyło bo jest to trasa wyznaczona przez Park Narodowy a znając ostrożność Amerykanów spodziewałam się lepszego oznaczenia trasy.
Równo z zachodem słońca doszliśmy z powrotem pod Landscape Arch. Stąd już znaliśmy drogę i nie obawialiśmy się iść po ciemnku. Była prawie pełnia księżyca więc nie musieliśmy nawet zakładać czołówek. Miejscami tylko nie widzieliśmy lodu. Dziewczyny szły w raczkach więc nie miały problemu ale chłopaki, twardziele szli bez i oczywiście łapali zające po drodze.
Po 5h hiku, 13.20 km (8.20 mile) i 488 m (1600 ft) zmiany wysokości znów wróciliśmy do samochodu. To był fajny hike, miejscami straszny, z przepięknymi widokami i na pewno warty zaliczenia.