2015.03.06 Zermatt, Szwajcaria (dzień 6)
Ostatni dzień naszego pobytu w Zermatt był bardzo intensywny dlatego blog napisaliśmy dzień później. Dużo się działo od samego rana do późnych godzin nocnych. W końcu musieliśmy się jakoś pożegnać z Zermatt. Był to też dzień moich narciarskich rekordów w Zermatt:
Jechałem najszybciej, 97 km/h. Nie jest to mój rekord. Rok temu w Furano w Japonii jechałem ponad 100 km/h. Przez cały dzień zjechałem 10330 metrów (34,000 ft.), to chyba jest dużo, nie? Zjechałem 20 razy na łączna długość 70.4 km. W sumie wyciągi plus nartki wyszły 111.2 km. Zjechałem z 3887 metrów. Najwyżej na tym wyjeździe. Chciałem ubrać raki na buty narciarskie i wyjść do magicznych 4000 metrów i stamtąd zjechać, ale musiałbym przejść duże pole lodowcowe i dopiero się wspiąć na Breithorn (4164 m.).
Były ślady, dużo ludzi szło więc było bezpiecznie, ale jednak by to zajęło za dużo czasu.
Nogi się już przyzwyczaiły do nart, więc mogłem jeździć non-stop od rana aż do zamknięcia wyciągów. Zjechałem do kurczaka - Hennu Stall (jeden z lepszym barów na après ski) dopiero w okolicach 6 po południu.
Ale zacznijmy po kolei....
Rano razem z Ilonką wzieliśmy podziemną kolejkę do Sunnegga. Ja tam się bawiłem po idealnie przygotowanych trasach.
"W tym czasie ja uderzyłam na mały spacerek. Bardzo fajna trasa prowadzi z Zermatt do Sunnegga. Przewidziana jest na ok. 3h i podnosi się ponad 800 m. Niestety ja nie bardzo mialam czas wychodzić nią do góry bo chcialam jeszcze wyjechać na Klaine Matterhorn. Tak więc trasę pokonałam schodząc w dół. I może i lepiej bo przez dość długi kawałek szłam patrząc na Matterhorn.
Trasa przechodzi przez kilka małych wiosek. Zadziwiające, że ludzie nadal tam mieszkają. Dodaje to dużo uroku i super że domki takie przetrwały do dziś i w niektórych z nich otwarte są małe restauracje gdzie można zjeść ciacho jak u babci...i nie tylko.
Zejście zajęło mi ok. 1h bo trasa byla ładnie przygotowana i serpentynka szła cały czas w dół.
Zaskoczyło mnie bo trasa zeszła aż do kolejki na Matterhorn Glacier Paradise. Czyli nie tylko zeszłam w dół ale też przeszłam wzdłóż gór. Była to dla mnie super wiadomość bo i tak zaraz po hiku planowałam wyjechać kolejką na Glacier Paradise. Tak więc idealnie się złożyło."
Miałem idealnie przygotowane narty, więc zabawa była przednia. Super naostrzone i nasmarowane. Po około godzinie zabawy po ubitych trasach postanowiłem pojechać do Stockhorn (3405 m.), gdzie jeszcze nie byłem. Jedno z trudniejszych rejonów w Zermatt. Nie byłem tam jeszcze, bo albo było zamknięte, albo byłem za bardzo zmęczony.
Jadąc do kolejki na Hohtäilli (3206 m.) widziałem ciekawą akcję ratowniczą.
Jakiś narciarz miał pecha i się połamał. Normalnie przyjeżdżają ratownicy z noszami i go zwożą. Tutaj też przyjechał ratownik, ale w innym celu. Wezwał helikopter, który miał uczepione nosze jakieś 50 metrów pod spodem. Helikopter nie wylądował bo nie miał gdzie. Stroma ściana. Wisiał w powietrzu, a nosze byly na ziemi. Ratownik zapakował narciarza na nosze, zapiął pasami i tyle. Helikopter odleciał a narciarz miał wspaniały przelot jak ptak. Wylądował na polanie gdzie już drugi helikopter czekał i tam został zapakowany do środka i odlecial do szpitala. Ten pierwszy helikopter nawet nie lądował, tylko z noszami poleciał, pewnie po nastepnego klijenta. Ciekawe ile taki przelot kosztuje?
Wyjechałem na Hohtälli i rozczarowanie. Stockhorn jest zamknięte. Za duży wiatr jest w tamtym rejonie.
Szkoda, bo bardzo chciałem sobie tam parę razy zjechać. Mało ludzi tam jeździ więc trasy są cały czas idealne, mało rozjeżdżone.
Pojeździłem sobie w rejonie Gornergrat trochę po ubitych trasach a trochę po puszku.
Mam video z ubitej trasy. Z puchu nie mam bo się nie dało. Musiałem używać dwie ręce do lepszego balansu.
Po jakieś godzinie zabawy zjechałem do Furi i wziąłem gondole do Trockenner Steg gdzie już czekała na mnie Ilonka. Razem wyjechaliśmy na Klein Matterhorn i wzięliśmy windę na szczyt. Tak, tam nawet windę wybudowali na platformę obserwacyjną.
Była idealna pogoda, żadnej chmurki na niebie. Ze szczytu można było oglądać cztero tysięczniki szwajcarskie i włoskie a nawet widać było odległy Mont Blanc.
Ja pojechałem sobie dalej jeździć a Ilonka....
"A mi się spać chciało. Na tej wysokości to dość normalbe zwłaszcza jak się nie ma za dużo adrenaliny. Tak więc szybko wsiadłam do kolejki i zjechałam ale tym razem tylko do Furi. Z Furi już parę razy szłam na spacerki ale nadal interesował mnie jeden Furi-Zermat przez "wioske" Blatt. Kolejna wioska posiadająca parę domków i swoją nazwę.
Tuataj jest tyle tras, że niechcący wychodząc z Blatt poszłam nie tam gdzie pierwotnie zamierzałam i wylądowałam w Zum See. I tu zaskoczenie....schodzę z górki widzę jakieś domki, jak zwykle większość nich zabita deskami i nagle widzę stos nart...coraz więcej narciarzy przyjeżdża, parkuje swoje "konie" i idzie do baru...potem wypatrzyłam coś schowanego za domkami...wyglądało ze niezła impreza tam jest.
Szybko zleciałam na dół, poszłam do domku zostawić część rzeczy i ruszyłam do kurczaka gdzie miał czekać na mnie Darek. Tak więc na nóżkach podreptałam do góry."
Do końca dnia już jeździłem w tej części. Nie chciało mi się przemieszczać w inne rejony, a i tak było tu jeszcze wiele terenów które nie odkryłem. Był piątek, więc dlatego pewnie było już więcej ludzi. Prawie jak w weekend, czasami musiałem nawet stać do wyciągu parę minut. Zaskoczyła mnie duża ilość instruktorów narciarstwa. W poprzednich dniach prawie ich nie było. Pewnie na weekend przyjeżdżają ludziki z miast i chcą się nauczyć jeździć na nartkach. Też widziałem dużo ludzi co nie jeżdżą perfekt na nartach. Czyli Szwajcaria ma parę osób co się dopiero uczą jeździć, a ja myślałem, że tu każdy rodzi się z nartami. Zauważyłem, też różnice w ski patrolu na stokach. W Stanach jest tego pełno, tutaj bardzo rzadko można było ich spotkać.
O 5 wziąłem gondole na Trockenner Stag i piękną, czternasto kilometrową trasą przy zachodzącym słońcu zjechałem do Hennu Stall na najlepsze après ski w Zermatt, gdzie już czekała na mnie Ilonka.
Knajpa jak zwykle była pełna narciarzy i ludzi którzy przyszli z Zermatt na nogach. Idzie się około 15 minut. Jak zwykle była głośna dyskotekowa muzyka (lata 80 i 90), dużo piwa i shotów z nart, a także tańce na czym się dało.....
Mamy też krótki filmik z knajpy:
Po paru piwkach opuściliśmy to miejsce, ja zjechałem na nartach do Zermatt, a Ilonka zbiegła w rakach. Część towarzystwa była już nieźle pijana, a dalej tam się bawili Ciekawe jak oni sobie poradzili ze zjazdem na dół. W Stanach takie miejsce na pewno by nie pozwolili otworzyć ze względów bezpieczeństwa. Tam nie wolno wynieść piwa poza bar albo taras, a już nie mówię o chodzeniu po trasach narciarskich z piwem w ręce. Co kraj to obyczaj.....
Po zjechaniu do Zermatt okazało się, że już ostatni autobus pojechał, więc mieliśmy ładny, wieczorny spacerek do naszego hotelu. Oczywiście w butach narciarskich.
Tutaj oczywiście popełniłem błąd i zachowałem się jak nie lokalny. Poszedłem do hotelu i się przebrałem, jak rasowy turysta. Później w barach było widać kto jest prawdziwym narciarzem a kto jest tylko turystą. Była to nasza ostatnia, pożegnalna noc w Zermatt, więc trzeba ją było odpowiednio spędzić. Po dobrej kolacji w pizzerii Roma (polecamy, dobre włoskie pasty i pizze), postanowiliśmy pochodzić po miasteczku i zobaczyć gdzie są dobre imprezy.
Wylądowaliśmy w Hotel Post. Byliśmy tam już dwa dni temu, ale on ma 5 barów i 3 restauracje, więc chcieliśmy go odwiedzić. Był to dobry wybór. W jednym z jego barów o nazwie Pink trafiliśmy na live music typu jazz/soul. Fajna, relaksacyjna muzyka w dobrym wykonaniu.
Z tego co się dowiedzieliśmy jedna z lepszych imprez jest koło naszego hotelu w Papperla Pub. Byliśmy już tam parę razy, ale zawsze na zewnątrz, nigdy w środku.
Jeszcze raz utwierdziło nas w przekonaniu, że wybraliśmy dobry hotel w Zermatt. Nazywa się Amaryllis (Riedstrasse 62). Fajnie położony, w centrum miasteczka, blisko do wszystkiego, jak autobusu, barów, piekarni... Od głównej ulicy trzeba podejść do niego 200 metrów do góry. Na początku wydawało nam się to jakąś pomyłką, ale późnie wielką zaletą. Nie słychać już gwaru ulicy, a widoki z balkonu są cudowne.
Mieliśmy dwu pokojowy apartament z super wyposażoną kuchnią. Nowo wyremontowany, czysty, zadbany. Właściciele, szwajcarzy, bardzo mili, mówili trochę po angielsku, więc można się było dogadać. Na korytarzach były rodzinne zdjęcia, które pokazywały, że właściciel się nie obijał jak był młody. Zdobywał lokalne "pagórki", jak Matterhorn czy Monte Rosa. Na zewnątrz znajdowała się wędzarnia, pewnie w lato można tu coś ciekawego uwędzić. Ogólnie polecamy hotelik.
Wracając do wieczoru. Wylądowaliśmy w Papperla Pub. Od 10 wieczorem mieli tam live music. To nas zgubiło. Zespół tak fajnie grał, że nie można było o niczym innym myśleć tylko podejść pod scenę i się bawić.
Bawiliśmy się długo przy dobrej muzyce, z ciekawymi ludźmi, piwie Feldschlösschen..... brakowało jednego.... butów narciarskich na moich nogach. Tak, wielu ludzi dalej miało plastikowe buciki na nogach, mimo, że było już po północy...!!! Ach Szwajcarzy, wy to chyba musicie kochać nartki.
W tą noc troszkę żałowałem, że mam do hotelu 200 metrów pod górkę...