2015.02.09 Denali Park Narodowy, AK (dzień 4)
Być na Alasce i nie odwiedzić parku Denali to tak jak jeść steak’a bez dobrego wina. Steak będzie dobry, soczysty, miękki, ale jego smak nie będzie tak pełny jak z dobrym Cabernet Sauvignon.
Park Narodowy Denali jest oddalony od Fairbanks 190 km (120 mil) na południe. Denali jest trzecim co do wielkości Parkiem w Stanach, o powierzchni 20tys km kwadratowych (4.8 mln akrów). Dla ciekawostki, pierwsze cztery największe parki znajdują się oczywiście na Alasce. Dopiero piąty (Dolina Śmierci) znajduje się na granicy Kalifornii i Nevady. Denali jest podzielone na wiele stref klimatycznych. Na dole znajduje się tajga, wyżej tundra i śnieg, a lodowce oplatają szczyty. Jedna szósta parku jest pokryta lodowcami. Jest ich tam tak dużo (setki), że tylko kilkadziesiąt największych ma swoją nazwę. Lodowce powstawiają na dużej wysokości, nawet 6 tysięcy metrów (19 tysięcy stóp) i schodzą aż do 250 metrów (800 ft) nad poziomem morza. Lodowiec Kahiltna, jest najdłuższym lodowcem w parku i ma długość 70 km (44 mile).
Jechaliśmy odśnieżoną, dobrej jakości autostradą. Drogi na Alasce mają swój standard i nie jest to standard jaki spotykamy w dolnych 48 stanach. Z reguły jest to jednopasmowa, dwu kierunkowa, czasami tylko poszerzana o drugi pas do wyprzedzania dużej ilości ciężarówek. W zimie ruch na drogach był stosunkowo mały więc w około 2h dojechaliśmy na miejsce. Ciężko nam sobie wyobrazić jak duże są korki w szczycie sezonu (Lipiec – Sierpień) gdzie miliony kamperowiczów i nie tylko, przemierzają te odległe pustkowia. Na pewno ruch utrudniają kierowcy tacy jak my, którzy często się zatrzymują lub zwalniają w celu fotografowania tej przepięknej Tajgi z której wyrastają ośnieżone szczyty gór.
Gdzieś w połowie drogi przed naszymi oczami wyrósł najwyższy szczyt Ameryki Północnej, McKinley 6194 m (20322 ft), przez lokalnych zwany Denali. Denali w lokalnym języku plemion z Alaski znaczy „najwyższy”. Góra jest tak potężna, że jest widoczna nawet z prawie 200 km. Nie jest łatwa, należy do najcięższych gór z Korony Ziemi. Niektórzy mówią, że ze względu na położenie, bardzo na północ, niskie temperatury i potężny wiatr jest trudniejsza od Everestu. W zeszłym roku ze względu na pogodę zdobyło ją tylko 30% śmiałków. Sezon na wspinaczkę na tego potwora zaczyna się w kwietniu a już kończy w czerwcu ze względu na wyższe temperatury i niebezpieczeństwo pękania lodowców. Żeby wejść na szczyt oczywiście musisz zdobyć permit i wiele trenować. Tutaj niskie ukłony do Andrzeja (kolegi Ilonki), który w Maju zamierza stanąć na szczycie. POWODZENIA!!!!
Oczywiście Denali Park to nie tylko McKinley, jest też wiele innych szczytów a także płaskowyże, rzek i innych terenów które można przemierzać tygodniami. Park został podzielony na 87 części, po których możesz chodzić z namiotem i plecakiem dniami albo i tygodniami. Jednak ze względu na ilość zwierzyny a także nieprzewidywalną pogodę, trzeba się dwa razy zastanowić zanim się weźmie autobus który wywiezie cię głęboko w park i zostawi. Oczywiście można wrócić autobusem w ten sam dzień i nie zostawać w parku na noc. Dla najbardziej odważnych popularny jest tak zwany „The Last Bus” (ostatni autobus), który wywozi śmiałków 150 km (92 mile) w głąb parku do punktu Kantishna. Jego ostatni kurs jest we wrześniu, trzeba się trzy razy zastanowić czy chce się to zrobić bo następny autobus jest w czerwcu a spędzenie zimy w tym parku dla człowieka jest praktycznie niemożliwe. Żeby wrócić do cywilizacji potrzebujesz przejść dziesiątki a może nawet i setki mil po bezdrożach. W parku nie ma szlaków, chodzi się za pomocą GPSu i map topograficznych, a jedynymi kompanami wycieczki są wilki, niedźwiedzie, łosie i inne zwierzątka. Do tego oczywiście głębokie rzeki, lodowce i często zmieniający się klimat. Po prostu jak w bajce.......
Jednak na naszej planecie „wariatów” nie brakuje. Spotkaliśmy samotnego gościa, który przygotowywał się do zimowego wyścigu rowerowego w tym parku. Wyścig o długości setek kilometrów odbywa się jak sama nazwa wskazuje zimą. Jego trening polegał na jeżdżeniu po parku z minimalną ilością sprzętu. Namiot to już jest za dużo, więc noce spędzał leżąc na śniegu w śpiworze. Ciekawe czy mu było zimno gdy w ciągu dnia było -30 C, a w nocy jeszcze chłodniej. Oczywiście nie mówimy tu o żadnym Eskimosie, tylko o człowieku, który mieszka w "troszkę" cieplejszym klimacie.......ten Pan był z Kataru.....duży szacunek.
Do Denali wjechaliśmy w południe i od razu udaliśmy się do informacji. Bardzo miła Pani rangerka, która połowę swojego życia spędziła na Antarktydzie, poleciła nam 3 km spacerek nad jezioro Horseshoe i rzekę Nenana. 30 stopniowy mróz nawet nie był dla nas problemem, bo byliśmy dobrze przygotowani, a także nisko nad horyzontem, mocne słońce ogrzewało nam czerwone twarze.
Park ten słynie z dużej ilości zwierzyny. Można spotkać niedźwiedzie czarne i grizzly, łosie, renifery, sarny, wilki, lisy, kozice górskie, borsuki i wiele innych. Jest też ponad 100 gatunków ptaków takich jak orły, sowy, sokoły itp. Większość ptaków niestety odlatuje na zimę do ciepłych krajów ale ssaki zostają. Niestety nie udało nam się nic większego spotkać ale po śladach na śniegu widać, że intensywne życie się tutaj toczy.
Szlak należał do bardzo łatwych z przepięknymi widokami. W połowie pętli można odbić i odwiedzić borsuki. Nie mieliśmy szczęścia ich zobaczyć natomiast widzieliśmy ich pracę w postaci poobgryzanych drzew. Część szlaku prowadzi brzegiem rzeki Nenana, która oczywiście była zamarznięta a na brzegach były kilkudziesięciu centymetrowej grubości kry. Po rzece można chodzić albo nawet jeździć samochodem, bo lód jest wystarczająco gruby i mocny. Jendak nikt z nas się nie odważył tego spróbować. Kiedyś musimy przyjechać tu na wiosnę i zobaczyć jaka ta rzeka musi być potężna w okresie roztopów.
Jak wiadomo, Alaska ma bardzo mało dróg więc w niektóre części można się tylko dostać koleją. Na własne oczy widzieliśmy jak pracownicy parku samochodami przerobionymi mogli jeździć po drogach i po torach. Jest to bardzo ciekawy i wygodny pomysł a dla nas duże zaskoczenie czego to ludzie nie wymyślą.
Wróciliśmy do Murie Science & Learning Center gdzie zjedliśmy lunch składający się jak zwykle z polskiej konserwy i lokalnego piwka, które zdecydowanie było dobrze zmrożone. Dołączyła do nas również Pani ranger, która bardzo ciekawie opowiadała o swojej pracy. W Parkach Narodowych w Stanach jest bardzo trudno dostać pracę na stałe. W większości przypadków ludzie przyjmowani są tylko na sezon czyli ok. pół roku. Tak więc Pani „musiała” przyjąć pracę na Antarktydzie, gdzie pracowała również sezonowo w czasie naszej zimy a ich lata. Oczywiście tak fajnie opowiadała, że cała nasza czwórka prawie już tam się wybiera. A ja z Ilonką stwierdziłem, że my w ogóle nie podróżujemy. Widzieliśmy najmniejsze z pingwinów w południowej Afryce (czarno-stopowe pingwiny) więc czas zobaczyć ich większych kuzynów z Antarktydy. Ponoć na Antarktydzie są piękne zorze. Tak więc trzeba sprawdzić i porównać Światła Południa i Północy. Czy ktoś jest chętny na małą ekspedycję?
Zagrzani i posileni wsiedliśmy do naszego Pathfinder’a i udaliśmy się w drogę powrotną do Fairbanks. Jak to zwykle bywa w zimie na Alasce zachód słońca trwał godzinami więc co się z tym wiąże było wiele przystanków na podziwianie i utrwalanie widoków.
Do dopełnienia wycieczki na Alaskę brakowało nam tylko zobaczenia dzikiej zwierzyny a szczególnie słynnego, dużego łosia. Jadąc w samochodzie przed oczami przeleciały mi dwa duże zwierzęta, które nazwałem końmi. Ale sobie myślę, skąd tu konie na Alasce. Po szybkim wyhamowaniu i zawróceniu, konie okazały się wielkimi łosiami. Była to samica wraz z młodym. Szkoda, że nie był to męski osobnik bo ich poroża są wyjątkowo przepiękne. A może i dobrze bo pewnie bym się bał wysiąść z samochodu, że mnie pogoni.
Wjeżdżając do Fairbanks doznaliśmy szoku. Wiedzieliśmy i czuliśmy, że powietrze w Fairbanks jest bardzo zanieczyszczone, ale po pobycie w Denali był to dla nas podwójny szok. Powietrze w Fairbanks jest tak zanieczyszczone jak w wielkich przemysłowych miastach Azji jak Bejing. Dlaczego? Przecież jesteśmy w sercu Alaski gdzie nie ma żadnego przemysłu a wszystko powinno być krystalicznie czyste. Wpływa na to wiele czynników. Po pierwsze miasto położone jest w głębokiej dolinie, z każdej strony otoczone wysokimi górami, które skutecznie blokują przepływ powietrza. Dodatkowo zjawisko inwersji temperatury nie pomaga zanieczyszczonemu powietrzu uciec z doliny. Kolejnym negatywnym klimatycznym czynnikiem są niskie temperatury, a jak wiadomo zimne powietrze jest cięższe i osadza się bliżej ziemi. Fairbanks jest miastem gdzie praktycznie nie ma wiatru i można to zauważyć po drzewach na których nadal jest śnieg, który spadł dużo wcześniej. Wyjeżdżając z miasta choćby kilkaset metrów do góry od razu robi się cieplej i czuje się powiew mroźnego arktycznego wiatru. Jak to zwykle bywa człowiek nie pomaga a wręcz przeszkadza naturze, tak więc cały smog to zasługa samochodów oraz ludzi palących w piecach drzewem i innymi śmieciami. Wiadomo, Fairbanks nie jest bogatym miastem więc ludzie oszczędzają jak mogą, najczęściej psując sobie zdrowie. W lato, które niestety trwa tylko parę miesięcy nie jest ten smog tak bardzo dotkliwy z wiadomych przyczyn.
Oczywiście jak to bywa na wakacjach na jedzenie zawsze brakuje czasu. Ale jak tu być na Alasce i nie spróbować łososia, czy innych lokalnych specjałów. Wybraliśmy jedną z najlepszych restauracji w mieście i pozamawialiśmy...był łosoś, halibut, przegrzebki (scallops), krab królewski i oczywiście przepyszne winko. Alaska ma parę winiarni, które produkują w większości wina owocowe albo lodowe na które nie mieliśmy za bardzo ochoty, więc polecieliśmy w troszkę cieplejsze klimaty do Włoch, po Amarone.
No i oczywiście przyszedł czas na zorze. Prognozy na ten dzień nie były rewelacyjne, ale przecież nie będziemy marnować czasu w hotelu. Tym razem wybraliśmy punkty w górach położnych na północny-zachód od Fairbanks. Jak zwykle ubrani jak Eskimosi, wyposażeni w aparaty i dużą nadzieję o 21:30 wyruszyliśmy na polowanie. Drogą Ester Dome Road wyjechaliśmy na 730 m (2400 ft) do góry i tam przez 2 godziny wypatrywaliśmy zorzy. Niestety tym razem szczęście nam nie dopisało, więc pojechaliśmy bardziej na północny zachód w rejony Murphy Dome Rd, gdzie znajduje się obserwatorium. Tam mieliśmy troszkę więcej szczęścia i porobiliśmy parę ładnych fotek. Jednak nie było to co dzień wcześniej. W 9 stopniowej skali mocy zorzy, ta miała tylko 2.
Wróciliśmy do hotelu ok. 3 nad ranem. Ostro zareagowałem jak moja, żona zaczęła pakować moją ciepłą pidżamę do walizki. Przecież nie będę spał w samych bokserkach jak jest tak zimno. A ona na to:
„Ale my nie idziemy spać bo za 2h musimy wyjechać na lotnisko.”
Upsssss......zrobiłem sobie drinka i nie przeszkadzałem jej już więcej w pakowaniu. Zająłem się pakowaniem sprzętu.
Godzinę później, otrzymałem kolejną szokująca informację, że nasz drugi z 3 samolotów Anchorage – Seattle jest opóźniony o 3h. To spowodowało lawinę problemów, bo byśmy nie zdążyli na nasz ostatni samolot Seattle – NY. Tutaj Alaska Airlines bardzo pozytywnie nas zaskoczyła i już po 15 minutach byliśmy przerzuceni na inne samoloty. Co się z tym wiązało musieliśmy być godzinę wcześniej na lotnisku a także spędzić więcej czasu w Seattle, co nie było takie złe bo planowo o czasie mamy wylądować w Nowym Joku.
Aktualnie siedzimy w samolocie. Do domku mamy godzinę samolotem i godzinę pociągiem (z Newark) i mile wspominamy naszą cudowną wycieczkę.
Ten wyjazd po raz kolejny udowodnił nam, że długi weekend wystarczy aby przeżyć niesamowitą przygodę, podziwiając przepiękne zakątki naszej malutkiej a jak różnorodnej planety. Nie trzeba brać dwu-tygodniowych wakacji, żeby znaleźć się w całkiem innych krainach i kulturach.