Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.02.09 Denali Park Narodowy, AK (dzień 4)
Być na Alasce i nie odwiedzić parku Denali to tak jak jeść steak’a bez dobrego wina. Steak będzie dobry, soczysty, miękki, ale jego smak nie będzie tak pełny jak z dobrym Cabernet Sauvignon.
Park Narodowy Denali jest oddalony od Fairbanks 190 km (120 mil) na południe. Denali jest trzecim co do wielkości Parkiem w Stanach, o powierzchni 20tys km kwadratowych (4.8 mln akrów). Dla ciekawostki, pierwsze cztery największe parki znajdują się oczywiście na Alasce. Dopiero piąty (Dolina Śmierci) znajduje się na granicy Kalifornii i Nevady. Denali jest podzielone na wiele stref klimatycznych. Na dole znajduje się tajga, wyżej tundra i śnieg, a lodowce oplatają szczyty. Jedna szósta parku jest pokryta lodowcami. Jest ich tam tak dużo (setki), że tylko kilkadziesiąt największych ma swoją nazwę. Lodowce powstawiają na dużej wysokości, nawet 6 tysięcy metrów (19 tysięcy stóp) i schodzą aż do 250 metrów (800 ft) nad poziomem morza. Lodowiec Kahiltna, jest najdłuższym lodowcem w parku i ma długość 70 km (44 mile).
Jechaliśmy odśnieżoną, dobrej jakości autostradą. Drogi na Alasce mają swój standard i nie jest to standard jaki spotykamy w dolnych 48 stanach. Z reguły jest to jednopasmowa, dwu kierunkowa, czasami tylko poszerzana o drugi pas do wyprzedzania dużej ilości ciężarówek. W zimie ruch na drogach był stosunkowo mały więc w około 2h dojechaliśmy na miejsce. Ciężko nam sobie wyobrazić jak duże są korki w szczycie sezonu (Lipiec – Sierpień) gdzie miliony kamperowiczów i nie tylko, przemierzają te odległe pustkowia. Na pewno ruch utrudniają kierowcy tacy jak my, którzy często się zatrzymują lub zwalniają w celu fotografowania tej przepięknej Tajgi z której wyrastają ośnieżone szczyty gór.
Gdzieś w połowie drogi przed naszymi oczami wyrósł najwyższy szczyt Ameryki Północnej, McKinley 6194 m (20322 ft), przez lokalnych zwany Denali. Denali w lokalnym języku plemion z Alaski znaczy „najwyższy”. Góra jest tak potężna, że jest widoczna nawet z prawie 200 km. Nie jest łatwa, należy do najcięższych gór z Korony Ziemi. Niektórzy mówią, że ze względu na położenie, bardzo na północ, niskie temperatury i potężny wiatr jest trudniejsza od Everestu. W zeszłym roku ze względu na pogodę zdobyło ją tylko 30% śmiałków. Sezon na wspinaczkę na tego potwora zaczyna się w kwietniu a już kończy w czerwcu ze względu na wyższe temperatury i niebezpieczeństwo pękania lodowców. Żeby wejść na szczyt oczywiście musisz zdobyć permit i wiele trenować. Tutaj niskie ukłony do Andrzeja (kolegi Ilonki), który w Maju zamierza stanąć na szczycie. POWODZENIA!!!!
Oczywiście Denali Park to nie tylko McKinley, jest też wiele innych szczytów a także płaskowyże, rzek i innych terenów które można przemierzać tygodniami. Park został podzielony na 87 części, po których możesz chodzić z namiotem i plecakiem dniami albo i tygodniami. Jednak ze względu na ilość zwierzyny a także nieprzewidywalną pogodę, trzeba się dwa razy zastanowić zanim się weźmie autobus który wywiezie cię głęboko w park i zostawi. Oczywiście można wrócić autobusem w ten sam dzień i nie zostawać w parku na noc. Dla najbardziej odważnych popularny jest tak zwany „The Last Bus” (ostatni autobus), który wywozi śmiałków 150 km (92 mile) w głąb parku do punktu Kantishna. Jego ostatni kurs jest we wrześniu, trzeba się trzy razy zastanowić czy chce się to zrobić bo następny autobus jest w czerwcu a spędzenie zimy w tym parku dla człowieka jest praktycznie niemożliwe. Żeby wrócić do cywilizacji potrzebujesz przejść dziesiątki a może nawet i setki mil po bezdrożach. W parku nie ma szlaków, chodzi się za pomocą GPSu i map topograficznych, a jedynymi kompanami wycieczki są wilki, niedźwiedzie, łosie i inne zwierzątka. Do tego oczywiście głębokie rzeki, lodowce i często zmieniający się klimat. Po prostu jak w bajce.......
Jednak na naszej planecie „wariatów” nie brakuje. Spotkaliśmy samotnego gościa, który przygotowywał się do zimowego wyścigu rowerowego w tym parku. Wyścig o długości setek kilometrów odbywa się jak sama nazwa wskazuje zimą. Jego trening polegał na jeżdżeniu po parku z minimalną ilością sprzętu. Namiot to już jest za dużo, więc noce spędzał leżąc na śniegu w śpiworze. Ciekawe czy mu było zimno gdy w ciągu dnia było -30 C, a w nocy jeszcze chłodniej. Oczywiście nie mówimy tu o żadnym Eskimosie, tylko o człowieku, który mieszka w "troszkę" cieplejszym klimacie.......ten Pan był z Kataru.....duży szacunek.
Do Denali wjechaliśmy w południe i od razu udaliśmy się do informacji. Bardzo miła Pani rangerka, która połowę swojego życia spędziła na Antarktydzie, poleciła nam 3 km spacerek nad jezioro Horseshoe i rzekę Nenana. 30 stopniowy mróz nawet nie był dla nas problemem, bo byliśmy dobrze przygotowani, a także nisko nad horyzontem, mocne słońce ogrzewało nam czerwone twarze.
Park ten słynie z dużej ilości zwierzyny. Można spotkać niedźwiedzie czarne i grizzly, łosie, renifery, sarny, wilki, lisy, kozice górskie, borsuki i wiele innych. Jest też ponad 100 gatunków ptaków takich jak orły, sowy, sokoły itp. Większość ptaków niestety odlatuje na zimę do ciepłych krajów ale ssaki zostają. Niestety nie udało nam się nic większego spotkać ale po śladach na śniegu widać, że intensywne życie się tutaj toczy.
Szlak należał do bardzo łatwych z przepięknymi widokami. W połowie pętli można odbić i odwiedzić borsuki. Nie mieliśmy szczęścia ich zobaczyć natomiast widzieliśmy ich pracę w postaci poobgryzanych drzew. Część szlaku prowadzi brzegiem rzeki Nenana, która oczywiście była zamarznięta a na brzegach były kilkudziesięciu centymetrowej grubości kry. Po rzece można chodzić albo nawet jeździć samochodem, bo lód jest wystarczająco gruby i mocny. Jendak nikt z nas się nie odważył tego spróbować. Kiedyś musimy przyjechać tu na wiosnę i zobaczyć jaka ta rzeka musi być potężna w okresie roztopów.
Jak wiadomo, Alaska ma bardzo mało dróg więc w niektóre części można się tylko dostać koleją. Na własne oczy widzieliśmy jak pracownicy parku samochodami przerobionymi mogli jeździć po drogach i po torach. Jest to bardzo ciekawy i wygodny pomysł a dla nas duże zaskoczenie czego to ludzie nie wymyślą.
Wróciliśmy do Murie Science & Learning Center gdzie zjedliśmy lunch składający się jak zwykle z polskiej konserwy i lokalnego piwka, które zdecydowanie było dobrze zmrożone. Dołączyła do nas również Pani ranger, która bardzo ciekawie opowiadała o swojej pracy. W Parkach Narodowych w Stanach jest bardzo trudno dostać pracę na stałe. W większości przypadków ludzie przyjmowani są tylko na sezon czyli ok. pół roku. Tak więc Pani „musiała” przyjąć pracę na Antarktydzie, gdzie pracowała również sezonowo w czasie naszej zimy a ich lata. Oczywiście tak fajnie opowiadała, że cała nasza czwórka prawie już tam się wybiera. A ja z Ilonką stwierdziłem, że my w ogóle nie podróżujemy. Widzieliśmy najmniejsze z pingwinów w południowej Afryce (czarno-stopowe pingwiny) więc czas zobaczyć ich większych kuzynów z Antarktydy. Ponoć na Antarktydzie są piękne zorze. Tak więc trzeba sprawdzić i porównać Światła Południa i Północy. Czy ktoś jest chętny na małą ekspedycję?
Zagrzani i posileni wsiedliśmy do naszego Pathfinder’a i udaliśmy się w drogę powrotną do Fairbanks. Jak to zwykle bywa w zimie na Alasce zachód słońca trwał godzinami więc co się z tym wiąże było wiele przystanków na podziwianie i utrwalanie widoków.
Do dopełnienia wycieczki na Alaskę brakowało nam tylko zobaczenia dzikiej zwierzyny a szczególnie słynnego, dużego łosia. Jadąc w samochodzie przed oczami przeleciały mi dwa duże zwierzęta, które nazwałem końmi. Ale sobie myślę, skąd tu konie na Alasce. Po szybkim wyhamowaniu i zawróceniu, konie okazały się wielkimi łosiami. Była to samica wraz z młodym. Szkoda, że nie był to męski osobnik bo ich poroża są wyjątkowo przepiękne. A może i dobrze bo pewnie bym się bał wysiąść z samochodu, że mnie pogoni.
Wjeżdżając do Fairbanks doznaliśmy szoku. Wiedzieliśmy i czuliśmy, że powietrze w Fairbanks jest bardzo zanieczyszczone, ale po pobycie w Denali był to dla nas podwójny szok. Powietrze w Fairbanks jest tak zanieczyszczone jak w wielkich przemysłowych miastach Azji jak Bejing. Dlaczego? Przecież jesteśmy w sercu Alaski gdzie nie ma żadnego przemysłu a wszystko powinno być krystalicznie czyste. Wpływa na to wiele czynników. Po pierwsze miasto położone jest w głębokiej dolinie, z każdej strony otoczone wysokimi górami, które skutecznie blokują przepływ powietrza. Dodatkowo zjawisko inwersji temperatury nie pomaga zanieczyszczonemu powietrzu uciec z doliny. Kolejnym negatywnym klimatycznym czynnikiem są niskie temperatury, a jak wiadomo zimne powietrze jest cięższe i osadza się bliżej ziemi. Fairbanks jest miastem gdzie praktycznie nie ma wiatru i można to zauważyć po drzewach na których nadal jest śnieg, który spadł dużo wcześniej. Wyjeżdżając z miasta choćby kilkaset metrów do góry od razu robi się cieplej i czuje się powiew mroźnego arktycznego wiatru. Jak to zwykle bywa człowiek nie pomaga a wręcz przeszkadza naturze, tak więc cały smog to zasługa samochodów oraz ludzi palących w piecach drzewem i innymi śmieciami. Wiadomo, Fairbanks nie jest bogatym miastem więc ludzie oszczędzają jak mogą, najczęściej psując sobie zdrowie. W lato, które niestety trwa tylko parę miesięcy nie jest ten smog tak bardzo dotkliwy z wiadomych przyczyn.
Oczywiście jak to bywa na wakacjach na jedzenie zawsze brakuje czasu. Ale jak tu być na Alasce i nie spróbować łososia, czy innych lokalnych specjałów. Wybraliśmy jedną z najlepszych restauracji w mieście i pozamawialiśmy...był łosoś, halibut, przegrzebki (scallops), krab królewski i oczywiście przepyszne winko. Alaska ma parę winiarni, które produkują w większości wina owocowe albo lodowe na które nie mieliśmy za bardzo ochoty, więc polecieliśmy w troszkę cieplejsze klimaty do Włoch, po Amarone.
No i oczywiście przyszedł czas na zorze. Prognozy na ten dzień nie były rewelacyjne, ale przecież nie będziemy marnować czasu w hotelu. Tym razem wybraliśmy punkty w górach położnych na północny-zachód od Fairbanks. Jak zwykle ubrani jak Eskimosi, wyposażeni w aparaty i dużą nadzieję o 21:30 wyruszyliśmy na polowanie. Drogą Ester Dome Road wyjechaliśmy na 730 m (2400 ft) do góry i tam przez 2 godziny wypatrywaliśmy zorzy. Niestety tym razem szczęście nam nie dopisało, więc pojechaliśmy bardziej na północny zachód w rejony Murphy Dome Rd, gdzie znajduje się obserwatorium. Tam mieliśmy troszkę więcej szczęścia i porobiliśmy parę ładnych fotek. Jednak nie było to co dzień wcześniej. W 9 stopniowej skali mocy zorzy, ta miała tylko 2.
Wróciliśmy do hotelu ok. 3 nad ranem. Ostro zareagowałem jak moja, żona zaczęła pakować moją ciepłą pidżamę do walizki. Przecież nie będę spał w samych bokserkach jak jest tak zimno. A ona na to:
„Ale my nie idziemy spać bo za 2h musimy wyjechać na lotnisko.”
Upsssss......zrobiłem sobie drinka i nie przeszkadzałem jej już więcej w pakowaniu. Zająłem się pakowaniem sprzętu.
Godzinę później, otrzymałem kolejną szokująca informację, że nasz drugi z 3 samolotów Anchorage – Seattle jest opóźniony o 3h. To spowodowało lawinę problemów, bo byśmy nie zdążyli na nasz ostatni samolot Seattle – NY. Tutaj Alaska Airlines bardzo pozytywnie nas zaskoczyła i już po 15 minutach byliśmy przerzuceni na inne samoloty. Co się z tym wiązało musieliśmy być godzinę wcześniej na lotnisku a także spędzić więcej czasu w Seattle, co nie było takie złe bo planowo o czasie mamy wylądować w Nowym Joku.
Aktualnie siedzimy w samolocie. Do domku mamy godzinę samolotem i godzinę pociągiem (z Newark) i mile wspominamy naszą cudowną wycieczkę.
Ten wyjazd po raz kolejny udowodnił nam, że długi weekend wystarczy aby przeżyć niesamowitą przygodę, podziwiając przepiękne zakątki naszej malutkiej a jak różnorodnej planety. Nie trzeba brać dwu-tygodniowych wakacji, żeby znaleźć się w całkiem innych krainach i kulturach.
2015.02.08 Fairbanks, AK (dzień 3)
Alaska nie ma co prawda tak dobrego śniegu jak Japonia czy Kanada, ale za to ma najbardziej na północ wysunięty resort narciarski w Ameryce Północnej, nazywa się Aurora Mountain Skiland. Niestety jest jeden resort w Szwecji, Riksgransen, który jest o 3 stopnie wyżej położony, i znajduje się powyżej koła podbiegunowego. Oczywiście nie omieszkamy go odwiedzić w niedalekiej przyszłości.
Będąc dzień wcześniej, wieczorem w tym resorcie dowiedzieliśmy się, że resort może być zamknięty, bo zapowiadają bardzo niskie temperatury i silny wiatr. Resort jest dopiero czynny od 10 rano więc nie musieliśmy się zrywać wcześnie rano z łóżka, zwłaszcza, że wczoraj wróciliśmy dopiero o 3 rano po oglądaniu zorzy.
Po półgodzinnej jeździe samochodem na północ od Fairbanks, dojechaliśmy na miejsce. Jest to bardzo dziwny resort, bo wyjeżdżasz samochodem na szczyt, gdzie jest parking i główna baza. Jest tam również wypożyczalnia nart z której chcieliśmy skorzystać, bo nie wzięliśmy własnego sprzętu.
Niestety, jak to lokalni przewidzieli resort był zamknięty ze względu na temperaturę i wiatr. W sumie mieli rację bo robiąc na szczycie przez 1 minutę zdjęcia tak zmarzliśmy, że musieliśmy szybko uciekać do samochodu się zagrzać.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo mamy prawie cały dzień na zwiedzanie okolic Fairbanks. Szybka zmiana planów była możliwa przy pomocy Google. Zaskoczyła nas jakoś zasięgu na telefonach komórkowych. Na takim odludziu mieliśmy cały czas pełny zasięg i 4G. Prawdopodobnie dlatego, że obszar ten był pokryty siecią komórkową jako jedyny z ostatnich więc użyta została lepsza, mocniejsza technologia. Kiedy ludzie w NY mieli już telefony komórkowe na Alasce pewnie dopiero zaczynali mieć prąd.
Pierwszą połowę dnia spędziliśmy jeżdżąc po lokalnych drogach tajgi. Tajga, porośnięta niskimi, iglastymi drzewami, jak i liściastymi brzozami, przysypana niewielką ilością białego puchu wyglądała dziewiczo.
Robiliśmy częste przystanki na podziwianie tych krajobrazów, a także na dogłębne wyszukiwanie stylu życia lokalnych.
Poszwędaliśmy się po lokalnych drogach i spragnieni odkryliśmy Silver Gulch. Jest to najbardziej wysunięty na północ browar w Ameryce Północnej a może nawet i na świecie. To, że pijemy piwo było oczywiste ale jakie to już był gorszy wybór.
Ich listę piw rozpoczynały lekkie lagery, a kończyły ciemne IPA i Portery. Oczywiście było też parę piw sezonowych i owocowych. W takich miejscach najlepiej jest wziąć opcję testera, czyli kilka piw, każde w mniejszym kufelku.
Wszystkie piwa były świeże, o głębokim, bogatym smaku. Natomiast jabłkowe nie było najlepszym wyborem, zwłaszcza, że nie jesteśmy smakoszami owocowych piw. Domowej roboty pizza i skrzydełka z kurczaka tylko dopełniły ucztę.
Motto tego browaru to: „W Fairbanks ludzie są nadzwyczajni, a piwo jest nadzwyczajnie dobre”. Zgadzam się z tym w 100%. Ludzie są zdecydowanie wyjątkowi, a piwo niesamowicie dobre. Świat jest ciekawy i różnorodny a ludzie jeszcze bardziej. Więc chcąc doświadczyć ich kultury i stylu życia staramy się spędzać większość czasu w nie turystycznych miejscach. Mamy łatwość nawiązywania kontaktu z miejscowymi i dzięki czemu zawsze jest ciekawie.
Robiło się już późno, więc okrężną drogą wróciliśmy do naszego hotelu. Po krótkiej drzemce łowcy zorzy wsiedli do swojego wehikułu, Pathfinder’a i wyposażeni w strzelające Canony wyruszyli na polowanie.
W ten dzień mieliśmy zamiar oglądać zorzę z wielu miejsc, ale zanim to nastąpiło odwiedziliśmy lokalną gospodę położoną głęboko w lasach, która jest prowadzona przez małżeństwo od ponad 35 lat. Do Chatanika Lodge jechało się prawie godzinę na północny wschód od Fairbanks.
Po zaparkowaniu przed gospodą zastanawialiśmy się czy tam wejść. Byliśmy głęboko w lasach, zasięgu na komórki nie było, na zewnątrz temperatura była jak to na Alasce w zimie, a gospoda wyglądała troszkę jak z horrorów, gdzie na ścianach wisiały poroża, kości i skóry zwierząt. Jestem "odważny" i miałem ze sobą trzy kobiety, tak więc puściłem je pierwsze do środka, a ja zostałem na zewnątrz nagrywać to wszystko. Po paru minutach nie wybiegły z krzykiem, więc postanowiłem wejść i zobaczyć czy jeszcze żyją. Wchodzę i widzę czteronożnego strażnika Molly, pies Huski, a dziewczyny już się zaprzyjaźniły z gośćmi lokalu, szczególnie z ich trzy-nożnym psem Buddy Boy.
Poza trzema gośćmi siedzącymi i pijącymi przy barze i dwójką właścicieli nikogo nie było. Miejsce to było udekorowane banknotami jedno-dolarowymi, skórami, porożami, innymi lokalnymi dekoracjami oraz dużą ilością ciekawej broni myśliwskiej.
Ku naszemu zdziwieniu, menu składało się z kilku pozycji, ale dla bezpieczeństwa wzięliśmy specjalność dnia, kurczak smażony i do tego oczywiście lokalne lane piwko. Jedzenie było podane w lokalny sposób, ale niestety nie należało do najlepszych. Naszym głównym celem nie były jednak kulinarne doznania, a oglądanie przepięknych zorzy. Na tą noc lokalni podali nam pięć miejsc, które polecali do oglądania zorzy. Jedno z nich znajdowało się na podwórku tego zajazdu. Tym razem nie mieliśmy niestety, żadnego ciepłego miejsca w którym mogliśmy oczekiwać pokazującej się zorzy, więc używaliśmy samochodu.
Miejscowi powiedzieli nam jak to najlepiej robić. Ustawiasz aparat na statywie wycelowany w niebo, baterię i pilota trzymasz w ciepłym samochodzie, jak pojawiają się zorze, szybko wyskakujesz z cieplutkiego samochodu, podłączasz baterię, pilota i strzelasz. Fotografowanie zorzy jest bardzo ciężkie. Każda jest inna, ma inne światło i inny czas pojawiania się. Po prostu trzeba wiele próbować. Najważniejszy jest statyw. Bez niego nawet nie ma co mówić. Zaczęliśmy od ustawienia aparatu na ISO 500, najbardziej otwartą przesłonę i czas naświetlania ok. 10 sekund.
W zależności od natężenia światła zorzy, parametry się zmieniają. Nasze zorze nie należały do najjaśniejszych więc szybko zwiększyliśmy długość naświetlania do 25-30 sekund.
Wszystko to oczywiście robi się przy 100% ciemności, kilku-dziesięciu stopniowym mrozie i zapomnij żebyś mógł używać wszystkich przycisków w aparacie mając ubrane grube rękawiczki. Rękawiczki musieliśmy ściągać. Jak nie czuliśmy już palców u rąk, to kończyliśmy sesję i przenosiliśmy się w inne miejsce widokowe, aby choć troszkę odtajały palce. No i oczywiście aby mieć inny punkt widzenia na zorze i inne tło.
Oczywiście spotykaliśmy innych fotografów z którymi wymienialiśmy informacje o ustawieniach aparatów jak i miejscach fotografowania. Całe polowanie trwało około 4h i około 2 nad ranem jak zorze zaczynały „wygasać” udaliśmy się w kierunku naszego hotelu. W hotelu oczywiście musiał odbyć się przegląd zdjęć, ustawień parametrów i wyciągnięcie odpowiednich wniosków. Teraz trzeba skorzystać z 4h snu, bo jutro czeka nas wielki dzień w parku Denali. Dobranoc!
2015.02.07 Fairbanks, AK (dzień 2)
Dziś mieliśmy komfort wysapania się. Ciężko, w sumie nazwać to wyspaniem się. Po około 4 godzinach spania wstaliśmy aby skorzystać z dość krótkiego dnia. O tej porze roku na Alasce słońce wschodzi ok. 9 rano a zachodzi ok. 5 po południu. Ponieważ jest to nasz pierwszy dzień w tym nowym miejscu planowaliśmy go spędzić na zwiedzaniu miasteczka Fairbanks
Fairbanks jest drugim co do wielkości miastem na Alasce. Większe od niego jest tylko Anchorage. Ma 32 tys. ludzi to prawie tyle co Skawina. Położone jest 136 metrów nad poziomem morza. Jest najbardziej wysuniętym miastem na północ w Ameryce Północnej. Do koła podbiegunowego stąd jest tylko 190 km (120 mil).
Przygodę z tym miastem rozpoczęliśmy od lokalnego śniadania. The Cookie Jar jest lokalną jadłodajnią w której toczy się życie. Kolejne zaskoczenie....my wyubierani jak jacyś kosmonauci a lokalni w jeansach i bez czapek latali po parkingu. No cóż dla nich pewnie minus 40 C to jak dla nas -5 st C.
Jedzonko było pyszne, domowe i przeogromne. Amerykanie ogólnie mają tendencje do jedzenia dużych śniadań ale tu już naprawdę nie wiedzą co to są małe porcje. Z drugiej strony lekko otyli ludzie mają tu lepiej bo przynajmniej im cieplej.
Potem jak rasowi turyści pojechaliśmy do punktu informacji turystycznej. Ogromny budynek, z ogromnym parkingiem był znakiem, że w lecie przyjeżdża tu dużo turystów. W zimie jednak tylko nasz Pathfinder stał na parkingu. Przed wejściem do Informacji jest rzeźba z lodu. Niesamowicie wykute z precyzją postacie dwóch Eskimosów i psa. Nawet można włożyć głowy do środka i zrobić sobie zdjęcie. Do tej pory rzeźby z lodu widziałam tylko w Ice Barze w Nowym Jorku ale to nic w porównaniu z tym arcydziełem. Szkoda, że nas tu nie będzie w czasie Festiwalu Lodu, który odbywa się pod koniec lutego.
W budynku z informacją jest mini muzeum w którym można się dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Pokazane jest jak żyją ludzie, odwzorowane są małe chatki, namioty itp. Najbardziej zaskoczył mnie cytat:
„Wiesz, że zbliża się wiosna bo możesz robić kulkę ze śniegu.” Najpierw wydaje się to być dość śmieszne...przecież każdy z nas wie doskonale, że zima jest właśnie po to by lepić bałwany, bić się na kulki śnieżne itp. Niestety pomimo, że na Alasce mają śnieg długo i dużo to pozostaje im tylko rzeźbienie w lodzie. Klimat tu jest tak suchy, że śnieg to prawdziwy puch a dopiero jak się ociepla i klimat staje się wilgotniejszy można bić się na kulki śnieżne i lepić bałwany. A drugim znakiem, przyjścia wiosny są samochody, które wpadają do rzeki, która w zimie może być używana jako droga bo tak jest zamarznięta.
Fairbanks słynie z Uniwersytetu do którego należy wspomniany punkt informacyjny. Dzięki temu miejsce to nie jest tylko zwykłą informacją ale kopalnią wiedzy i badań. Jest tu pełno map topograficznych itp. Spotkaliśmy parę ludzi którzy chyba planowali niezłe wyprawy bo wyglądali, że znają się na rzeczy i szukają wycieczek dalszych niż na pół dnia jak my. I tak najbardziej w informacji spodobał nam się znaczek na toalecie...
Skoro mamy kilka godzin to Pani zaproponowała nam najpierw podjechać na Uniwersytecką Farmę zwierząt gdzie można zobaczyć renifery, łosie i bizony. Niesetny wszystkie zwierzątka były za siatką ale dziewczyną i tak to nie przeszkodziło, żeby pobawić się i pogłaskać reniferki.
Pomimo, że zwierzątek było mało bo większość spała ukryta przed zimnem. To sama droga i fakt, że wyjechaliśmy poza miasto była dla nas przygodą. Wszystko tu wygląda jak zamarznięte. Jakby czas się zatrzymał i przykrył wszystko białą kołderką w postaci śniegu. To tak jakby wszystko było na zdjęciu. Tu nie ma wiatru i wszystko stoi, żaden listek się nie rusza i wszystko jest tak strasznie spokojne.
Do Uniwersytety należy również Muzeum Północy. Nie bardzo mieliśmy czas chodzić po nim i oglądać wszystkie wystawy natomiast zahaczyliśmy o sklep z pamiątkami i małą wystawą o arktycznych ekspedycjach morskich. Można nawet przymierzyć stroje i pobawić się przyciskami kontrolnymi. Taka zabawka dla dużych dzieci. Ale to nic....przed muzeum zobaczyliśmy rower....tak, ktoś na taką zimę nadal jeździ na rowerze, ale za to jakim...
Zwiedzanie miasta nie byłoby pełne gdybyśmy nie odwiedzili lokalnego baru. Wybraliśmy „The Big I” czyli „The Big International”. Rzeczywiście był to bardzo lokalny bar w którym jak wszedł jakiś klient i się spytał czy John już jest to barmanka odpowiedziała...o tak, chyba tam siedzi. Jak to potem się dowiedzieliśmy od lokalnej dziewczyny....na Alasce wszyscy się znają a tym bardziej w Fairbanks.
Nie siedzieliśmy długo, bo chcieliśmy się jeszcze zdrzemnąć przed oglądaniem zorzy, tak więc o 18 już wracaliśmy do hotelu. I kolejne dwie niespodzianki. Po pierwsze o 17 już bar był dość pełny a po drugie pomimo, że słońce zachodzi o 17 to godzinę później dalej zachodziło.
Po krótkiej drzemce w hotelu wyruszyliśmy oglądać zorze. Czuliśmy się jakbyśmy wyjeżdżali na jakąś ekspedycję. Poubierani w pięć warstw, zaopatrzeni w dodatkowe ocieplacze, ciepłą herbatkę, piersiówki z whisky i oczywiście statywy i aparaty wyruszyliśmy w nieznane ciemne i mroźne zimno. Niestety z hotelu wyjechaliśmy dopiero o 10 w nocy dlatego pierwsze zorze zobaczyliśmy z samochodu. Byliśmy za blisko miasta i pomimo, że widzieliśmy, że zorza jest duża to jej światło nie było tak intensywne i ostre.
Jako punkt obserwacyjny wybraliśmy Aurora Mt. Snowland Lodge, oddalony o 0.5h drogi samochodem od Fairbanks. Jest to resort narciarski na którego szczyt można dojechać samochodem i jest tam domek ze „świetlicą”, gdzie serwują kawę, herbatę i zupki chińskie. Przebywać tam można od godziny 22 do 2 rano i za $30 można spędzić czas na świetlicy, częstować się herbatką, ciasteczkami i czekać na zorzę. Nie licząc mega dużej wycieczki Japończyków byliśmy tam sami. I całe szczęście, że była tam wycieczka bo inaczej miejsce to mogło być zamknięte. Normalnie jak nie mają rezerwacji jakiejś większej grupy to nie otwierają.
W świetlicy jest duży telewizor, który pokazuje obraz nieba na żywo. Dzięki temu wiadomo kiedy zorza się pojawia i można wyjść zrobić zdjęcie. Spędzenie 4h na zewnątrz i czekanie na najlepszą zorzę byłoby nie możliwe przy tak niskich temperaturach i dosyć mocnym wietrze. Pomimo, że byliśmy na szczycie góry to temperatura była wyższa niż w dolinach. Zjawisko to dosyć często występuje w tych rejonach świata. Jak na ostatnie dni to było dość ciepło „tylko” -26C (-15F) ale mocny wiatr zbijał tą temperaturę do przynajmniej minus czterdziestu paru. Aktywność zorzy nie była duża i mieliśmy nadzieję że się zwiększy ok. 1-2 w nocy. Takie przynajmniej były prognozy ale niestety punkt kulminacyjny zorzy nie doszedł do nas.....zniknął gdzieś koło Yellowknife w Kanadzie.
Zorza przyjmuje wiele kolorów. Zielony oznacza najsłabszą aktywność poprzez żółty, pomarańczowy dochodzi do czerwonego (największa aktywność). Pomimo, że my widzieliśmy tylko zieloną zorzę to i tak zachwyciła nas swoim wyglądem, formą, kolorem. Niesamowite jak niebo może przyjąć takie kolory. Ja bym to porównała jakby ktoś wziął pędzel i machnął zieloną farbą kilka linii. Można to też przyrównać do dymu który unosi się w powietrzu i przyjmuje zielony kolor. Oczywiście zorze pokazują się ciągle w innych miejscach i się przesuwają na niebie.
Lodge prowadzą dwie osoby. Jeden chłopak, który wychował się na tym podwórku i dziewczyna której mama pochodzi z Anglii, ale zakochała się i przeprowadziła na Alaskę. Bardzo miła dziewczyna zaczęła nam opowiadać o życiu na Alasce. Niesamowicie jak ludzie różnie odczuwają rzeczy. Ona kiedyś była w Północnej Kalifornii i stwierdziła, że było tak gorąco, że nie mogła tego wytrzymać. Fajnie też stwierdziła:
„Na Alasce nigdy nie jest ciemno i ciepło w tym samym czasie.” Oczywiście nasze pierwsze pytanie było „no ale co z latem”.....”daaaa.....przecież tu w lecie nie jest ciemno.”
Nasza nowa koleżanka zaczęła nam opowiadać jak była w stanie Washington i było ciemno i ciepło jednocześnie to wystawiała rękę przez okno i z powrotem i nie mogła pojąć, że jest ta sama temperatura. Jak to określiła coś tu nie grało. My jej opowiedzieliśmy o wczorajszym eksperymencie z wylewaniem gorącej wody. I wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
Dla niej, dziewczyny z Alaski, która trochę podróżuje Alaska jest domem, Europa jest za „mokra” a kontynentalne Stany (Lower 48) są za ciepłe i suche. Dla nas mieszczuchów ze wschodu Europa jest domem (rzeczywiście trochę mokra), Stany dzielą się na te wilgotne (wschodnie) i te suche (zachodnie) a Alaska to biegun zimna.
Takie jest życie, żyjemy w jakimś miejscu na tej małej planecie i wydaje nam się, że tak jest wszędzie. Aż budzi się w nas chęć podróżowania zaczynamy odkrywać inne miejsca i nagle się okazuje jak bardzo nasz punkt widzenia i nasza wiedza jest ograniczone. Dlatego kochamy podróże. Dlatego nie idziemy na łatwiznę i nie wybieramy zwykłych miejsc gdzie zawsze jest ciepło a wszyscy mówią po angielsku... wiecie co mam na myśli.
Tym akcentem zakończyliśmy drugi odcinek naszego małego serialu „Przystanek Alaska”.
2015.02.06 Fairbanks, AK (dzień 1)
Wine: Because no great story ever started with someone eating a salad.
I tak też zaczęła się nasza wielka przygoda. Pewnego dnia, siedząc z Darkiem przy winie wpadliśmy na pomysł, że właściwie czemu nie polecieć na Alaskę oglądać zorze. Sprawdziliśmy nasze mile i ku naszemu zaskoczeniu tyle samo kosztował bilet na Alaskę co do Miami. No to wiele nie zastanawiając się kupiliśmy bilety.
Żeby nie było łatwo wybraliśmy okres kiedy to jest najzimniej. Sam środek zimy. Zorze widać tylko w zimnie i najlepiej widać je przy niskich temperaturach. Można też oglądać na Islandii, co jest znacznie bliżej NY, ale niestety Islandia ma wilgotne powietrze ze względu na bliskość oceanu. Chmury, które zasłaniają widoczność, występują tam znacznie częściej co zmniejsza prawdopodobieństwo zobaczenia zorzy.
Lot do Fairbanks, AK trwał 10 godzin, plus godzinna przesiadka w Seattle. Zaraz po wylądowaniu przywitał nas 40 stopniowy mróz i ludzie mówiący, że tak zimno dawno nie było. Ale daliśmy radę. Ubrani we wszystko co mamy wyszliśmy z terminala. Nie był odczuwalny duży mróz natomiast co nas zdziwiło to kaszel. Oddychając tak zimnym powietrzem od razu ma się odruch kaszlu. Dlatego najlepiej jest oddychać przez nos w którym jednak wszystko zamarza po paru oddechach.
Zimna pogoda sprawia, że ludzie robią rzeczy trochę inaczej, lub korzystają z innych udoskonaleń. Pierwszą niespodzianką, ale bardzo logiczną było podpinanie samochodów do prądu na parkingach. I to nie żadnych elektrycznych. Tutaj nie można zostawić akumulatora na całą noc w samochodzie i nie podpinając do prądu. Rano się go po prostu nie zapali. Jeśli się znajdujesz gdzieś w odludnym miejscu i samochód nie działa i nie ma możliwości kontaktu z innymi ludźmi (nie ma zasięgu na komórki) to sytuacja staje się krytyczna w -40C mrozie. Woda w butelce zamarznie za parę minut. Dlatego na Alasce konieczne są parkingi gdzie można podłączyć samochód do prądu.
Naszym Nissanem Pathfinderem szybko dojechaliśmy do hotelu Wedgewood i zakwaterowaliśmy się w bardzo przyjemnym pokoiku. A właściwie było to małe mieszkanie z pełną kuchnią, dwoma sypialniami, salonem i wyjściem na balkon.
Jak już wspominałam temperatura była dla nas największą ciekawostką i szybko przypomniał nam się eksperyment z wylewaniem gorącej wody na mróz. Oczywiście korzystając z okazji, że temperatura jest bardzo niska zagotowaliśmy dwa garnki wody i wylewaliśmy je przez balkon. Rzeczywiście. Woda zanim doleci do ziemi zamienia się w coś na styl śniegu i wyparowuje.
Dzień a właściwie noc mieliśmy dość intensywną a jutro trzeba wstawać dość wcześnie aby wykorzystać krótki dzień. Tak więc posiedzieliśmy jeszcze chwilkę wszyscy w salonie i poszliśmy spać. Lądowaliśmy w Fairbanks o 2 rano ale niestety na ziemi już nie widzieliśmy zorzy. Przez bardzo krótką chwilę widzieliśmy ją tylko z samolotu. Miejmy nadzieję, że jutro nam szczęście dopisze i uda nam się zobaczyć piękne zorze. Trzymajcie kciuki!