2015.05.18 Sewilla, Hiszpania (dzień 3)
Dziś cały dzień miał być dedykowany Sewilli. Jak już Darek pisał we wcześniejszym wpisie wczoraj udało nam się trochę liznąć Sewillę, zobaczyć katedrę, starą fabrykę tytoniu i najsłynniejszy hotel Alfonso XIII. Hiszpanie żyją w swojej własnej strefie czasowej i restauracje otwierają o 20 godzinie, my się pomału przestawiliśmy na "lokalny" czas i wczoraj poszliśmy spać koło 3 rano (pisanie bloga zajmuje trochę czasu). Tak więc dziś spaliśmy prawie do południa. Po szybkim śniadanku ruszyliśmy na miasto.
Pierwszy nasz punkt to Plaza de Espana przy Parku Maria Luisa. Plac Hiszpanii – na pierwszy rzut oka jest super. Budowa tego obiektu została ukończona w 1928 roku. Pierwotnie miały się odbywać tam targi przemysłu i technologi. Dziś budynek zajmują agencje rządowe a plac jest niebanalną atrakcją turystyczną. Mnie powaliła nie tylko architektura (Art-Deco) ale przede wszystkim stan w jakim to wszystko jest zachowane. Nie sądzę, żeby on był zamykany na noc a mimo to jest czysty, zadbany i aż miło tam spędzić czas. Oczywiście nie brakuje ludzi handlujących pamiątkami i łódek które można wypożyczyć i przepłynąć „sadzawkę” wokół placu.
Następnie parkiem przeszliśmy nad rzekę. Park jak to park, zdecydowanie wyróżnia się roślinnością. W przeciwieństwie do roślinności klimatu umiarkowanego tu przeplata się bardziej roślinność tropikalną. Widzieliśmy nawet drzewa z pomarańczami co dla nas nie jest typowym widokiem.
Rzeką chcieliśmy się przejść w rejony starego miasta (czytaj katedry) ale szybko wybrzeże nas rozczarowało. Nie było za bardzo zagospodarowane. Dopiero później dość mały kawałek był deptak i ludzie chętnie tam biegali. My jednak uderzyliśmy do Katedry. Google nam wcześniej powiedziało, że katedra otwarta jest do 17:30....a tu upsss....na miejscu się okazało, że do 15:30....tak więc nici ze zwiedzania katedry w środku. A szkoda bo chętnie byśmy zobaczyli jak wygląda 3 co do wielkości katedra od środka, pozostało nam tylko podziwianie zewnętrznej dekoracji.
Ostatnią atrakcją w tym rejonie miasta był zamek, Alcazar. My kupiliśmy bilety wcześniej na internecie aby ominąć kolejki i wejście mieliśmy dopiero na 5:30. Takim sposobem mieliśmy troszkę czasu który postanowiliśmy wykorzystać na odwiedzenie Bodegi Santa Cruz. Miejsce to słynie z dwóch rzeczy. Po pierwsze podobno mają najlepsze tapas a po drugie rachunki piszą na ladzie.
Rzeczywiście nie da się ukryć tapas mają bardzo dobre a szczególnie szynkę, Iberian Ham. Szynka na podobieństwo szynki parmeńskiej, prosciutto itp. która produkowana jest tylko ze świń wychodowanych na ziemi hiszpańskiej. Podobno do roku 2005 szynka ta była nie do kupienia w Stanach Zjednoczonych, gdyż nie przeszła standardów sanepidu. Na szczęście to się zmieniło bo szynka jest przepyszna.
Szynkę można przechowywać podobno nawet do dwóch lat. Ważne jest aby jej koniec (nogi) były zawinięte w papier w celu zachowania świerzośći. A kiedy zacznie się ją już jeść dobrze jest przykrywać ją folią plastikową lub aluminiową. Tak przynajmniej powiedział nam barman, po hiszpańsku, którego Darek poznał jak ja buszowałam po sklepie z pamiątkami. Darek zna troszkę hiszpańskiego (meksykańskiego) z Mangi, więc miejmy nadzieję, że wszystko dobrze zrozumiał, bo mamy zamiar przywieźć ze sobą do Stanów "kawałeczek”. Ciekawe co na to powiedzą celnicy na JFK?
Ja natomiast w sklepie spotkałam polkę. Dość dużo polaków się tu spotyka ale co się dziwić jak wszyscy jesteśmy jedną wielką europejską rodziną. Oczywiście w między czasie jak ja byłam w sklepie Darka zainteresowała pewna beczka i spróbował lokalnego wina. Nam to smakowało jak cherry, ciekawe czy właściciel je robi sam w piwnicy.
Zbliżał się czas wejścia na zamek i musieliśmy pożegnać się z przemiłym barmanem. Na koniec oczywiście barman dostał od nas napiwek. I tu kolejna fajna reakcja...wziął monetę i jak w koszykówkę, rzucił monetę do wiaderka gdzie trafiały wszystkie napiwki. Szczerze, szacując po odległości nie było to łatwe zadanie.
W końcu przyszedł czas na Alcazar. Jest to zamek królewski, który pierwotnie wybudowany był przez muzułmańskiego króla a następnie po podboju Andaluzji przerobiony na zamek królewski, który do dziś uznawany jest za jeden z najładniejszych w Hiszpanii.
Rzeczywiście zamek robi wrażenie, choć według mnie nadal wygrywa zamek w Grenadzie. Tam będziemy dopiero za kilka dni. Oba zamki jak i większość budowli w Andaluzji cechuje połączenie stylów islamskich z europejskimi. Mnie się to bardzo podoba. Wprowadza to trochę egzotyki od europejskiego stylu i sprawia, że Andaluzja jest wyjątkowa.
Zdecydowanie najładniejsze w zamku były ogrody. Niesamowicie duże, zadbane i nawet był tam nie jeden paw. Jak widać zdecydowanie przykuł naszą uwagę i został obfotografowany i sfilmowany na dziesiątą stronę.
Ogrody otoczone są murem, po którym można się przespacerować i podziwiać ogrody z góry. Szczerze....duże to...ciekawe czy my zwiedziliśmy to całe.
Udało nam się za to znaleźć łaźnie, a właściwie jedną dużą wannę. Ciekawe, muszę przyznać...ale kąpać bym się tam nie chciała. Ciekawe jak często zmieniali tam wodę i ile osób naraz tam wchodziło. Podobno służyło to też za miejsce schładzania się. Rzeczywiście jak się tam weszło to powiewał przyjemny chłód. Pewnie dlatego, że cała łaźnia znajdowała się pod ziemią.
Ostatni punkt na naszej mapie Sewilli to Parasol. Dokładna nazwa to Espacio Metropol Parasol. Jest to drewniana struktura o wysokości 26 m po której górze można chodzić. Podobno jest to największa drewniana konstrukcja i jak to bywa na współczesną sztukę nie do końca można zrozumieć co autor miał na myśli. Pomysł jednak mi się podoba i jako platforma widokowa spełnia swoje zadanie.
Ponieważ często architektura wygląda lepiej jak jest podświetlona to postanowiliśmy zjeść kolację i poczekać na zmierzch. Dodatkowo chciałam wspomnieć, że spacerek z Alcazar do Parasola to ok. 15-20 minut na nóżkach. Wybraliśmy restaurację (która bardziej przypomina jadłodajnię albo bar mleczny), która była dość blisko i miała bardzo dużo klientów. Niestety jedzenie nie było najlepsze. Zamówiliśmy mix wędlin które były bardzo dobre ale chleb i hiszpański placek ziemniaczany już nie przypadły nam do gustu.
Ściemniło się i ruszyliśmy pochodzić po parasole. Zajęło nam trochę czasu aby zorientować się gdzie jest wejście ale zauważyliśmy dużą wycieczkę i poszliśmy za nimi. Pani w kasie myślała, że jesteśmy z nimi więc nie musieliśmy nic płacić, choć i tak nie jestem pewna czy trzeba. Z tego co mi się wydaje płatne jest tylko muzeum powstałe w podziemiach Parasola. Muzeum to powstało jak wykopywali ziemię pod budowę i odkryli stare mury. Niestety dość krótko w ciągu dnia jest ono otwarte i już z góry wiedzieliśmy, że nam się nie uda go odwiedzić. Mogliśmy tylko zobaczyć przez szybę jego fragment.
Wyjechaliśmy na górę i rzeczywiście fajne to. Na samym szczycie zrobili chodnik i można zobaczyć Sewillę z góry ze wszystkich stron świata. Dodatkowo wrażenie, że chodzi się po czymś co wygląda dość krucho jest niesamowite.
To co nas zaskoczyło to fakt, że Sewilla jest dość niska. Budynki które wystawały ponad miasto to w większości kaplice, kościoły, zamki itp.
Do hotelu standardowo wróciliśmy na nóżkach ale już bez żadnych dodatkowych przystanków. Jutro ruszamy jeszcze dalej na południe. Pierwszy przystanek to Gibraltar.