2015.05.16 Madryt, Hiszpania (dzień 1)
Madryt jest stolicą i zarazem największym miastem Hiszpanii. Jest też trzecią co do wielkości metropolią w Unii Europejskiej, zaraz po Londynie i Paryżu. Madryt jest nie tylko siedzibą parlamentu ale również króla Hiszpanii (Filipa VI).
My jednak nie planowaliśmy poświęcić Madrytowi więcej niż jeden dzień, a tym bardziej królowi. Wiemy doskonale, że jeden dzień to za mało aby poznać to miasto ale w drodze powrotnej planujemy spędzić dodatkowy dzień w Madrycie a do tego wiemy, że jeszcze nie raz będziemy w tym mieście zwiedzając pozostałe części Hiszpanii.
Wylądowaliśmy (bagaże też) szczęśliwie o 10:30 rano i mieliśmy prawie cały dzień na zwiedzanie. Nie tracąc czasu wzięliśmy taksówkę do hotelu. Wreszcie miasto, które ma normalne ceny taksówek i do centrum Madrytu przejazd kosztuje 30 EUR. Na szczęście wartość Euro wyrównała się już prawie z dolarem więc wakacje w Europie nie są już takim luksusem. Mieszkamy w hotelu NH Breton. Nie jest to hotel położony w samym centrum miasta ale na nogach można dojść do większości atrakcji turystycznych. Tak więc całe miasto zwiedzaliśmy na nóżkach...w końcu jest to najlepszy sposób na zwiedzanie.
Zanim jednak ruszyliśmy na główne atrakcje turystyczne musieliśmy zwalczyć JetLag, nie ma to jak szybkie Espresso na świeżym powietrzu.
Pierwszy na naszej liście był plac Cibeles gdzie znajduje się pałac i piękne fontanny. Palacio de Cibeles pierwotnie był siedzibą poczty głównej a aktualnie odgrywa rolę ratusza i jest siedzibą burmistrza miasta. Zdecydowanie spodobały nam się nie tylko pałac ale również fontanny z posągiem bogini Kybele.
Zbliżała się pora lunchu a my byliśmy tylko po małym śniadaniu w samolocie, więc poszliśmy szukać restauracji. Wcześniej wyczytałam, że Cafe Wok jest polecane na lunch Niestety jak doszliśmy pod wskazany adres nic tam nie było. Przyciągnęła nas jednak nie daleko stojąca restauracja Yakitoro. Hiszpania słynie z Tapas. Ta restauracja nie miała selekcji tapas (przystawek) ale porcje były dość małe więc można je zaliczyć jako tapas. To jest w sumie sprytne. Małe porcje, każdy chętnie przekąsi a zawsze można zamówić więcej. Do tego w taki upał nie chce się dużo jeść. Tak więc wypiliśmy po piwku/winku, przekąsiliśmy po małym szaszłyku i ruszyliśmy dalej zwiedzać.
Madryt jest dość wysoko położony, 646 m n.p.m – najwyżej położona stolica Europy, a dopiero na 43 miejscu w rankingu stolic świata. Tak więc upały nam aż tak nie dokuczały. W słońcu oczywiście było ok. 35C natomiast w cieniu temperatura spadala już do przyjemnych 25C. Madryt jest miejscem dość zielonym, ma dużo drzew, parków co daje przyjemny cień i sprawia, że chętnie się spaceruje po mieście.
Następnym naszym przystankiem było „Puerta de Alcala”, monument z 1778 roku, który stoi tylko parę metrów od Park del Retiro. Park chcieliśmy zwiedzić na rowerze ale niestety coś się zepsuło i nie działał system wypożyczania.
Park przypomina trochę Central Park tylko oczywiście jest dużo mniejszy. Można za to jak w Central Parku, popływać łódką po jeziorku, posiedzieć w cieniu lub poopalać się.
Zwiedzanie miasta powinno się przeplatać, krótkimi odpoczynkami. Zwłaszcza jeśli jest lato a słońce i temperatura dodatkowo męczą. Kolejnym punktem na naszej liście było Casino de Madrid. Podobno mają tam fajny taras na którym zalecane jest wypicie kawy lub wina. Niestety jak się okazało jest to prywatny klub w którym aktualnie była impreza i wszyscy byli ładnie ubrani....zdecydowanie my w szortach nie pasowaliśmy do tego towarzystwa. Tak więc pomaszerowaliśmy dalej w rejony Plaza Mayor. Tam znów nie udało nam się wejść do tawerny polecanej w internecie, Taberna de La Daniela.
Tawerna był ale prawie nikogo nie było w środku i wyglądała bardziej na jadłodajnie niż miejsce aby się ochłodzić. Tak więc poszliśmy dalej szukać jakiegoś fajnego baru. I tu pozytywne niespodzianki, po pierwsze na naszej drodze stanął sklep z szynką ineryjską i serami....wyglądało wszystko przepysznie więc skusiliśmy się na małe zakupy. Jak się potem okazało w hotelu, był to bardzo pyszny wybór i szynka zniknęła w bardzo szybkim tempie. W sklepie znajdowało się wiele rodzajów szynek, ceny nawet dochodziły do 190 EUR za kilogram. Ciekawe jak to smakuje?
Druga niespodzianka była zaplanowana, był to Market, Marcado del San Miguel. Jest to jedyny targ w Madrycie, który nadal posiada metalową konstrukcję. Początki sięgają 1430 roku. Spodziewaliśmy się zobaczyć market podobny do Budapesztaskiego....jednak nas pozytywnie rozczarował. Targ w Budapeszcie jest bardzo fajny i zdecydowanie polecamy go odwiedzić. Ten w Madrycie jest bardziej jak restauracja. To znaczy chodzisz sobie po stoiskach i na jednym możesz kupić piwo, na innym wino a to wszystko poprzeplatane jest stoiskami z przekąskami tzw. tapas. Wszystko jest oczywiście bardzo dobrej jakości i reprezentuje autentyczną kuchnię hiszpańską.
Nasze pierwsze tapas były dość bezpieczne. Jakiś ser kozi, kawior, prosciutto itp. Druga partia to już były większe wynalazki. Jedne nazywały się Gulas (nie ma to nic wspólnego z polskim gulaszem), jest to młody węgorz, który pomimo że ma 2-3 lat jest dość mały, ma tylko 8 cm długości i wyglądem przypomina spaghetti. Do tego była druga kanapeczka z pasztetem z kaczki.
Pojedzeni poszliśmy zwiedzać dalej, na Plaza Mayor, ichniejszy rynek tylko ma mniej knajpek a więcej sklepów z pamiątkami. Niedaleko znajduje się również zamek królewski (Royal Palace). Pałac ten należy do rodziny królewskiej, która jednak tam nie mieszka. Pałac ten wykorzystywany jest tylko na formalne uroczystości a na co dzień rodzina królewska mieszka w Palacio de la Zarzuela na obrzeżach Madrytu. Budowla robi wrażenie choć znów zdecydowaliśmy nie wchodzić, gdyż większość komnat przeznaczona jest na muzeum sztuki. Można za to pochodzić na około, zobaczyć dziedziniec, katedrę Almudena i piękny widok na odległe góry.
Na tym skończyliśmy zwiedzanie. Pomimo, że było już po 7 wieczorem to jeszcze było jasno. Na naszej liście zostało jeszcze Temple of Debod (świątynia egipska przeniesiona do Madrytu). Świątynię tą jednak zaliczymy w ostatni dzień naszych wakacji.
Noc jednak była jeszcze przed nami długa więc postanowiliśmy odwiedzić dzielnicę La Latina. Darek wyczytał, że podobno są tam najlepsze tapas. Żadna restauracja nie zainteresowała nas jakoś specjalnie poza irlandzkim barem. Malutki bar ale miał swój klimat i przypominał nam bary z Dublina. Jak się okazało barmanem był polak, który w Madrycie mieszka już ok 20 lat. Zaczął nam opowiadać, parę ciekawostek.
Po pierwsze oryginalne tapas to nic innego jak resztki z zeszłego dnia. To co dzień wcześniej nie zeszło podawało się w mniejszych porcjach przed kolacją. Przekonaliśmy się o tym, kiedy w drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy do jeszcze jednego baru i dostaliśmy risotto....które nie grzeszyło świeżością. Jednak w dobrych restauracjach tapas przybierają formę przekąski i oznacza mniejszą porcję regularnego jedzenia.
Po drugie dowiedzieliśmy się, że ciężko w Hiszpanii powiedzieć coś na styl „tu są najlepsze bary”. Podobno Hiszpanie nie mają zwyczaju zapraszać znajomych do siebie do domu tylko do baru lub restauracji. Takim sposobem restauracje, tawerny i bary powstają wszędzie i zazwyczaj są bardzo dochodowe.
Posiedzieliśmy chwilę, posłuchaliśmy opowieści i nawet nie zauważyliśmy kiedy bar stał się pełny. Widać było, że jak tylko słońce zaszło i zrobiło się chłodniej to ludzie wyszli na ulice. Nasz dzień dobiegał końca bo nie przespana noc w samolocie dawała nam się we znaki. A jutro ciężki dzień – jedziemy do Sewilli po drodze zatrzymując się w Cordobie.