Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.05.24-25 Madryt, Hiszpania (dzień 9-10)
Bueno Sol (piękne słońce) obudziło nas dziś rano wkradając się do naszego pokoju przez drewniane rolety. Przespaliśmy całą noc padnięci po wczorajszym hiku. Podobno w hotelu mamy śniadanie ale stwierdziliśmy, że próba dowiedzenia się czy ono napewno jest wliczone i gdzie serwują jest zbyt skomplikowane dla nas. Dlatego szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę w kierunku Madrytu. Oczywiście wyjazd z miasteczka jak i przejazd przez góry to multum małych uliczek, zakrętów, serpentyn i rond. Natomiast widoki i roślinność umilały nam drogę. Widzieliśmy nawet kwitnące kaktusy.
Wraz z utratą wysokości widzieliśmy, że zbliżamy się do cywilizacji a jak już zobaczyliśmy wiatraki to wiedzieliśmy, że wąskie uliczki zmienią się wkrótce w autostradę. Do przejechania mieliśmy ok. 500 km (300 mil).
Autostrady w Hiszpanii nie są najgorsze. Wiadomo, że mogłyby być lepsze ale i tak w porównaniu do innych krajów są porównywalne lub nawet miejscami dużo lepsze. Wcześniej czytaliśmy, że autostrady w Hiszpanii są dość drogie. Pamiętam to też z mojego wcześniejszego pobytu tu. Nam się jakoś udało i musieliśmy zapłacić tylko dwa razy i to parę Euro. Zdziwiło nas, że jak dojeżdżaliśmy do Madrytu to autostrada rozchodziła się na płatną i nie płatną. Płatną nikt nie jechał a bezpłatna była bez korków i dobrej jakości. Koło piątej po południu dotarliśmy do Madrytu. Tym razem spaliśmy w innym hotelu zaraz przy Plaza de Espana. Hotel jak to hotel, trzy gwiazdkowy, czysty a co najważniejsze w samym centrum Madrytu. Wypakowaliśmy bagaże i pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód. Po co komu samochód w dużym mieście kiedy jeszcze trzeba płacić za parking. Z lotniska wróciliśmy metrem co było kolejną przygodą.
Metro jest tu szybkie, punktualne i czyste. Zdziwiło nas tylko, że w wagonie mieliśmy plany 2 linii z czego żadna nie była nasza. Ale w ciągu 30 minut dojechaliśmy do centrum Madrytu i zaczęliśmy szukać gdzie by tu coś zjeść. Na tym wyjeździe jeszcze nie porównowaliśmy fast-food'ów więc przyszedł czas na KFC i McDonald. Zdecydowanie jakość jest lepsza niż w Stanach, za to McDonald dostał duży plus za serwowanie piwa. I tak zamawiając powiększony zestaw BigMac można zamiast dużej, kalorycznej i niezdrowej Coca-Coli dostać duże, świeże, lekkie piwo.
Posileni ruszyliśmy zwiedzić ostatnią atrakcję Madrytu, którą nie udało nam się zaliczyć tydzień temu. Była to świątynia Debot. Jest to egipska świątynia pierwotnie wybudowana 200 lat przed Chrystusem u źródeł Nilu. W 1960 roku w ramach przebudowy tamy na Nilu świątynia musiała zostać przeniesiona. Hiszpania ją “przygarnęła” i teraz jest jedną z największych atrakcji Madrytu.
Nie jest to duża budowla ale bardzo ciekawa i niesamowite, że przetrwała tyle lat. Na ścianach widać egipskie malowidła które nadal są bardzo czytelne...wow....prawie 2500 lat temu ta budowla została stworzona, potem przeniesiona na inny kontynent i nadal wiele ludzi może ją podziwiać.
Najlepiej jednak oglądać ją w nocy a ponieważ w Hiszpanii ściemnia się dopiero koło 21 to mieliśmy troszkę czasu. Ruszyliśmy więc odkryć dzielnicę Malasana. Podobno jest to najbardziej imprezowa dzielnica Madrytu. Może i jest ale myśmy nie znaleźli w niej nic ciekawego. Fakt było dużo młodych ludzi, zdecydowanie nie nasze klimaty, ale poza opuszczonymi lokalami, murami w graffiti nie widzieliśmy nic ciekawego. Tak więc szybko zmieniliśmy plany i poszliśmy w kierunku znanego nam już centrum. Po wczorajszym hiku nogi nas trochę bolą tak więc nie chodziliśmy za długo a do tego zaczęło się robić chłodnawo więc poszliśmy do restauracji z tapas koło naszego hotelu. Tapaspana, bardzo fajna knajpka w której serwują różnego rodzaju przystawki. Oczywiście nie obyło się bez szynki iberyjskiej i serka.
Ściemniło się więc znów wróciliśmy do świątyni Debot, która znajduje się niedaleko naszego hotelu. Było zdecydowanie mniej ludzi, choć nadal turyści robili sobie pamiątkowe zdjęcia. W nocy bez ludzi to miejsce prezentuje się dużo ładniej. W ciągu dnia można wejść do środka i pochodzić pod murami natomiast nocą można robić tylko zdjęcia z zewnątrz co i tak jest wystarczająco blisko.
Nasze pożegnanie z Hiszpanią nie było jakieś szalone czy intensywne. Po pierwsze byliśmy już zmęczeni troszkę tymi wakacjami....no bo jak to my twierdzimy jak wracasz wypoczęty z wakacji to znaczy, że były nudne. A po drugie Madryt nie jest tak fajny jak Sevilla gdzie na każdym kroku są jakieś kameralne knajpki.
Tak więc ostatnią noc przespaliśmy i zrelaksowani obudziliśmy się następnego dnia. Mieliśmy trochę czasu do samolotu a pamiętając o tych którzy śledzą naszego bloga chcieliśmy jak najszybciej nadrobić zaległości. Tak więc udaliśmy się na śniadanko do Starbucksa. Nie ma to jak poranna kawka, szybki internet i wspominanie hiku poprzez uaktualnianie bloga.
Potem przyszedł czas na zakupy. Bardzo nam smakowała szynka iberyjska jak i winka hiszpańskie więc chcieliśmy trochę przywieść do domu. Zwłaszcza, że tu wszystko jest tańsze niż w Stanach. Tak więc udaliśmy się do pobliskiego supermarketu, wybraliśmy szynkę, serek i parę butelek winka. Fajnie będzie je otworzyć za parę miesięcy i powspominać cudowne wakacje.....bo wakacje były jak „Życie w Madrycie...”
Z hotelu niestety musieliśmy się wymeldować wcześnie, nóżki nas za bardzo bolały aby gdzieś dalej chodzić więc po spakowaniu poszliśmy na lunch do dobrze już znanej nam Tapaspana. Znów skusiliśmy się na ich szyneczkę jak i dla odmiany spróbowaliśmy lokalnych szprotek. Wszystko było przepyszne a kelnerzy widząc, że piszemy bloga, udzielamy się na Tripadvisorze, wystawiamy w internecie zdjęcia z jedzeniem i gonimy po ich restauracji cykając nowe zdjęcie skakali koło nas jakbyśmy byli z jakiejś gazety. W sumie to dobry chwyt, udawać, że jest się kimś znanym a zrobią wszystko, żebyś ich miło zapamiętał. Tak więc nawet porcje dawali nam większe niż normalnie na tapas przystało.
No i na tym skończyły się nasze wspaniałe wakacje. Potem już tylko taxi na lotnisko, lot przez ocean i standardowe odczekanie godziny w kolejce na immigration. Miejmy nadzieję, że przed następnymi wakacjami będziemy mieć już Global Entry. Adios amigos!!!
2015.05.16 Madryt, Hiszpania (dzień 1)
Madryt jest stolicą i zarazem największym miastem Hiszpanii. Jest też trzecią co do wielkości metropolią w Unii Europejskiej, zaraz po Londynie i Paryżu. Madryt jest nie tylko siedzibą parlamentu ale również króla Hiszpanii (Filipa VI).
My jednak nie planowaliśmy poświęcić Madrytowi więcej niż jeden dzień, a tym bardziej królowi. Wiemy doskonale, że jeden dzień to za mało aby poznać to miasto ale w drodze powrotnej planujemy spędzić dodatkowy dzień w Madrycie a do tego wiemy, że jeszcze nie raz będziemy w tym mieście zwiedzając pozostałe części Hiszpanii.
Wylądowaliśmy (bagaże też) szczęśliwie o 10:30 rano i mieliśmy prawie cały dzień na zwiedzanie. Nie tracąc czasu wzięliśmy taksówkę do hotelu. Wreszcie miasto, które ma normalne ceny taksówek i do centrum Madrytu przejazd kosztuje 30 EUR. Na szczęście wartość Euro wyrównała się już prawie z dolarem więc wakacje w Europie nie są już takim luksusem. Mieszkamy w hotelu NH Breton. Nie jest to hotel położony w samym centrum miasta ale na nogach można dojść do większości atrakcji turystycznych. Tak więc całe miasto zwiedzaliśmy na nóżkach...w końcu jest to najlepszy sposób na zwiedzanie.
Zanim jednak ruszyliśmy na główne atrakcje turystyczne musieliśmy zwalczyć JetLag, nie ma to jak szybkie Espresso na świeżym powietrzu.
Pierwszy na naszej liście był plac Cibeles gdzie znajduje się pałac i piękne fontanny. Palacio de Cibeles pierwotnie był siedzibą poczty głównej a aktualnie odgrywa rolę ratusza i jest siedzibą burmistrza miasta. Zdecydowanie spodobały nam się nie tylko pałac ale również fontanny z posągiem bogini Kybele.
Zbliżała się pora lunchu a my byliśmy tylko po małym śniadaniu w samolocie, więc poszliśmy szukać restauracji. Wcześniej wyczytałam, że Cafe Wok jest polecane na lunch Niestety jak doszliśmy pod wskazany adres nic tam nie było. Przyciągnęła nas jednak nie daleko stojąca restauracja Yakitoro. Hiszpania słynie z Tapas. Ta restauracja nie miała selekcji tapas (przystawek) ale porcje były dość małe więc można je zaliczyć jako tapas. To jest w sumie sprytne. Małe porcje, każdy chętnie przekąsi a zawsze można zamówić więcej. Do tego w taki upał nie chce się dużo jeść. Tak więc wypiliśmy po piwku/winku, przekąsiliśmy po małym szaszłyku i ruszyliśmy dalej zwiedzać.
Madryt jest dość wysoko położony, 646 m n.p.m – najwyżej położona stolica Europy, a dopiero na 43 miejscu w rankingu stolic świata. Tak więc upały nam aż tak nie dokuczały. W słońcu oczywiście było ok. 35C natomiast w cieniu temperatura spadala już do przyjemnych 25C. Madryt jest miejscem dość zielonym, ma dużo drzew, parków co daje przyjemny cień i sprawia, że chętnie się spaceruje po mieście.
Następnym naszym przystankiem było „Puerta de Alcala”, monument z 1778 roku, który stoi tylko parę metrów od Park del Retiro. Park chcieliśmy zwiedzić na rowerze ale niestety coś się zepsuło i nie działał system wypożyczania.
Park przypomina trochę Central Park tylko oczywiście jest dużo mniejszy. Można za to jak w Central Parku, popływać łódką po jeziorku, posiedzieć w cieniu lub poopalać się.
Zwiedzanie miasta powinno się przeplatać, krótkimi odpoczynkami. Zwłaszcza jeśli jest lato a słońce i temperatura dodatkowo męczą. Kolejnym punktem na naszej liście było Casino de Madrid. Podobno mają tam fajny taras na którym zalecane jest wypicie kawy lub wina. Niestety jak się okazało jest to prywatny klub w którym aktualnie była impreza i wszyscy byli ładnie ubrani....zdecydowanie my w szortach nie pasowaliśmy do tego towarzystwa. Tak więc pomaszerowaliśmy dalej w rejony Plaza Mayor. Tam znów nie udało nam się wejść do tawerny polecanej w internecie, Taberna de La Daniela.
Tawerna był ale prawie nikogo nie było w środku i wyglądała bardziej na jadłodajnie niż miejsce aby się ochłodzić. Tak więc poszliśmy dalej szukać jakiegoś fajnego baru. I tu pozytywne niespodzianki, po pierwsze na naszej drodze stanął sklep z szynką ineryjską i serami....wyglądało wszystko przepysznie więc skusiliśmy się na małe zakupy. Jak się potem okazało w hotelu, był to bardzo pyszny wybór i szynka zniknęła w bardzo szybkim tempie. W sklepie znajdowało się wiele rodzajów szynek, ceny nawet dochodziły do 190 EUR za kilogram. Ciekawe jak to smakuje?
Druga niespodzianka była zaplanowana, był to Market, Marcado del San Miguel. Jest to jedyny targ w Madrycie, który nadal posiada metalową konstrukcję. Początki sięgają 1430 roku. Spodziewaliśmy się zobaczyć market podobny do Budapesztaskiego....jednak nas pozytywnie rozczarował. Targ w Budapeszcie jest bardzo fajny i zdecydowanie polecamy go odwiedzić. Ten w Madrycie jest bardziej jak restauracja. To znaczy chodzisz sobie po stoiskach i na jednym możesz kupić piwo, na innym wino a to wszystko poprzeplatane jest stoiskami z przekąskami tzw. tapas. Wszystko jest oczywiście bardzo dobrej jakości i reprezentuje autentyczną kuchnię hiszpańską.
Nasze pierwsze tapas były dość bezpieczne. Jakiś ser kozi, kawior, prosciutto itp. Druga partia to już były większe wynalazki. Jedne nazywały się Gulas (nie ma to nic wspólnego z polskim gulaszem), jest to młody węgorz, który pomimo że ma 2-3 lat jest dość mały, ma tylko 8 cm długości i wyglądem przypomina spaghetti. Do tego była druga kanapeczka z pasztetem z kaczki.
Pojedzeni poszliśmy zwiedzać dalej, na Plaza Mayor, ichniejszy rynek tylko ma mniej knajpek a więcej sklepów z pamiątkami. Niedaleko znajduje się również zamek królewski (Royal Palace). Pałac ten należy do rodziny królewskiej, która jednak tam nie mieszka. Pałac ten wykorzystywany jest tylko na formalne uroczystości a na co dzień rodzina królewska mieszka w Palacio de la Zarzuela na obrzeżach Madrytu. Budowla robi wrażenie choć znów zdecydowaliśmy nie wchodzić, gdyż większość komnat przeznaczona jest na muzeum sztuki. Można za to pochodzić na około, zobaczyć dziedziniec, katedrę Almudena i piękny widok na odległe góry.
Na tym skończyliśmy zwiedzanie. Pomimo, że było już po 7 wieczorem to jeszcze było jasno. Na naszej liście zostało jeszcze Temple of Debod (świątynia egipska przeniesiona do Madrytu). Świątynię tą jednak zaliczymy w ostatni dzień naszych wakacji.
Noc jednak była jeszcze przed nami długa więc postanowiliśmy odwiedzić dzielnicę La Latina. Darek wyczytał, że podobno są tam najlepsze tapas. Żadna restauracja nie zainteresowała nas jakoś specjalnie poza irlandzkim barem. Malutki bar ale miał swój klimat i przypominał nam bary z Dublina. Jak się okazało barmanem był polak, który w Madrycie mieszka już ok 20 lat. Zaczął nam opowiadać, parę ciekawostek.
Po pierwsze oryginalne tapas to nic innego jak resztki z zeszłego dnia. To co dzień wcześniej nie zeszło podawało się w mniejszych porcjach przed kolacją. Przekonaliśmy się o tym, kiedy w drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy do jeszcze jednego baru i dostaliśmy risotto....które nie grzeszyło świeżością. Jednak w dobrych restauracjach tapas przybierają formę przekąski i oznacza mniejszą porcję regularnego jedzenia.
Po drugie dowiedzieliśmy się, że ciężko w Hiszpanii powiedzieć coś na styl „tu są najlepsze bary”. Podobno Hiszpanie nie mają zwyczaju zapraszać znajomych do siebie do domu tylko do baru lub restauracji. Takim sposobem restauracje, tawerny i bary powstają wszędzie i zazwyczaj są bardzo dochodowe.
Posiedzieliśmy chwilę, posłuchaliśmy opowieści i nawet nie zauważyliśmy kiedy bar stał się pełny. Widać było, że jak tylko słońce zaszło i zrobiło się chłodniej to ludzie wyszli na ulice. Nasz dzień dobiegał końca bo nie przespana noc w samolocie dawała nam się we znaki. A jutro ciężki dzień – jedziemy do Sewilli po drodze zatrzymując się w Cordobie.