2019.05.26 Azory, Portugalia (dzień 9)
Wczoraj zwiedzaliśmy samochodem wschodnią część wyspy Sao Miguel, więc dzisiaj przyszedł czas na jej zachodnie ziemie.
To, że wschodnie Azory przypominają nam Polskę sprzed wielu lat to już wiecie ze wczorajszego dnia. Oczywiście piszę, to w pozytywnym słowa tego znaczeniu. Cisza, spokój, nikomu nigdzie się nie spieszy, brak dużych miast. Parę małych miasteczek, gdzie każdy każdego zna i ma czas się zatrzymać i zamienić parę zdań.
Zachodnia część wyspy ze względu na jej atrakcje turystyczne jest bardziej turystyczna i więcej widać zabłąkanych pieszych z aparatami w rękach koło drogi niż pasących się krów, które występują na każdym kroku na wschodzie.
Poza paroma miejscami na dzisiaj nie mieliśmy żadnego napiętego planu. Wsiąść w samochód, pojeździć po ich krętych dróżkach i zaglądnąć tu i tam. Na początek chcieliśmy zobaczyć najbardziej odwiedzany rejon na wyspie czyli Sete Cidades Caldera.
Jest to miejsce gdzie przez ostatnie 40,000 lat następowało wiele wulkanicznych erupcji. Ostatnia była zaledwie 600 lat temu. W związku z tym powstał wielki wulkaniczny krater, gdzie teraz na jego dnie znajdują się dwa wielkie jeziora.
Ze względu na ciekawe reakcje zachodzące na dnie jezior woda w nich ma różne kolory. W jednym jest zielona a w drugim niebieska. Miejsce jest na maksa przygotowane turystycznie, posiada wiele dróg, punktów widokowych i szlaków turystycznych.
Niestety Azory nie mają dobrej pogody. Ponad 200 dni w roku są tu chmury, mgła lub pada deszcz. Dzisiaj oczywiście mieliśmy ich tradycyjną pogodę, więc widoków nie było. Na dodatek była taka ogromna wilgoć w powietrzu, że po 20-to minutowym spacerze wróciliśmy do samochodu się ochłodzić.
Postanowiliśmy samochodem zwiedzać dalszą część rejonu. Zjechaliśmy w dół do miasteczka Sete Cidades w celu wstąpienia do lokalnego baru na ochłodę. Chcieliśmy usiąść gdzieś nad brzegiem jeziora, wypić chłodne piwko i podziwiać widoki. Niestety tego typu „atrakcje” nie dotarły jeszcze do tej części wyspy. Wprawdzie znaleźliśmy jedno miejsce, które być może serwuje piwo, ale wyglądało bardziej jak McDonald z placem zabaw niż bar, więc nawet nie chciało nam się wysiadać z samochodu.
Wzięliśmy mapę (czytaj: google maps) i znaleźliśmy drogę na obrzeże kanionu z ponoć ładnym punktem widokowym. Wyjechaliśmy wysoko, na 540 m i dotarliśmy do punktu widokowego Mira Douro. Mieliśmy szczęście do pogody, bo właśnie w tym momencie wiatr przegonił chmury i mogliśmy podziwiać cały wulkaniczny krater z jeziorami w dole.
Co nas bardziej zaciekawiło to betonowy moloch który stoi na szczycie. 5-6 piętrowy budynek bez okien, drzwi, futryn, sam beton! Niestety tak byliśmy nim zainteresowani, że nie udało nam się żadnego zdjęcia mu zrobić. Później dopiero poczytaliśmy o tym budynku troszkę więcej. Był to hotel Monte Palace, który był wybudowany na początku lat osiemdziesiątych. W tych czasach był on jednym z najlepszych hoteli w całej Portugalii. Przepych, bogactwo, pięcio-gwiazdkowe restauracje, bary, baseny. Niestety ze względu na klimat na Azorach (ciągłe chmury i deszcze) w krótkim okresie został zamknięty. Przez kolejne 10 lat mieszkał tam strażnik z psem, który pilnował tej posesji na odludziu. Niestety pieniądze na strażnika się skończyły, więc hotel został sam, bez ochrony. Długo nie trzeba było czekać, aż lokalni wtargnęli na posesje i rozgrabili wszystko. Ukradli wszystko, co można było ukraść. Począwszy od wyposażeń pokoi, kuchni poprzez dywany, okna, drzwi, futryny a skończywszy na wielkich lodówkach i windach.
Stoi taki pusty, wielki budynek i tylko odstrasza ludzi i rozkręca wyobraźnie amatorów horrorów. Ciekawe czy coś tam już nakręcili. Ostatnio ponoć już znalazł się kupiec, który chce przywrócić hotelowi dawny wizerunek. Chce go odremontować i otworzyć na nowo. Teraz Azory są bardziej popularne niż kilkadziesiąt lat temu, więc pomysł może się udać. Inwestor oczywiście jest z Chin.
Pochodziliśmy tam jeszcze chwilę, wróciliśmy do samochodu i ruszyli przed siebie. Wyjechaliśmy z turystycznej części to natychmiast ubyło samochodów i ludzi. Zaczęły się pojawiać pastwiska i małe, ciche miasteczka. Pojeździliśmy wokół nic ciekawego nie znajdując, więc Ilonka wzięła się do roboty i znalazła fajną skalistą plaże.
Była niedziele, miejsce bardzo lokalne, więc było nawet trochę ludzi. Większość to okoliczni mieszkańcy, którzy grillowali i odpoczywali na świeżym powietrzu.
Niestety do wybrzeża trzeba było spory kawałek iść. Jakiś czas temu ziemia się usunęła i zniszczyła drogę, została tylko ścieżka. Nie był to jakiś duży odcinek, natomiast był stromy. Powrót był o wiele gorszy, bo stromo pod górę i w słońcu, ale dla tych widoków warto było się przejść.
Wzburzony ocean, który walczy z wąską cieśniną. Staliśmy tak dobrą chwilę, popijaliśmy piwko i obserwowali to ciekawe zjawisko. Co chwilę przychodziła duża fala i potężną energią rozbijała się o czarne, wulkaniczne fale
Szkoda, że człowiek nie potrafi jeszcze dobrze wykorzystywać energii z morskich fal. Ilość energii jakie te fale ze sobą niosą pewnie by wystarczyła na zaspokojenie wielu potrzeb.
Do naszego hotelu w stolicy Azorów, Ponta Delgada mieliśmy jakieś pół godziny samochodem. Droga minęła szybko, co niestety nie można było powiedzieć o parkingu. Mimo, że hotel ma swój parking to i tak z miejscem była masakra. Ludzie parkowali wszędzie. Na chodnikach, trawie, skrzyżowaniach, placach, przejściach dla pieszych...... gdziekolwiek tylko był skrawek wolnego miejsca, żadne zakazy nie obowiązywały. Ciężko było przejść ich wąskimi uliczkami, nie mówiąc już o przejechaniu samochodem.
Udało nawet nam się zaparkować pod hotelem, akurat ktoś wyjeżdżał. Głodni na maksa zaczęliśmy szukać restauracji na kolacje. Dzisiaj jest wielkie święto na Azorach festiwal Jezusa Pana od Cudów (wolne tłumaczenie Christ Lord of Miracles), więc zanim gdzieś pójdziemy musimy się upewnić, że knajpa jest czynna i ma dla nas wolny stolik. Hotel ma restauracje, ale jak już zapewne wiecie, my staramy się nie jadać kolacji w hotelach, chyba, że już nie ma innego wyjścia. Internet nam mówił, że wiele restauracji jest dzisiaj zamknięta albo ma zmienione godziny otwarcia. Wybraliśmy jedną, która ponoć jest otwarta i ruszyliśmy na miasto.
Ciężko się szło. Nie dość, że chodniki mają mniej niż pół metra szerokości to na dodatek samochody były tam zaparkowane. Oprócz tego tłum ludzi szedł w naszym kierunku świętować. Wieloma ulicami szła procesja i praktycznie nie dało się ich przejść. Nie doszliśmy do restauracji. Trwało by to za długo, a pewnie i tak by była zamknięta, albo by nie miała wolnego stolika. Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do hotelowej restauracji. Ze stolikiem też był mały problem, ale gdzieś po 10 minutach udało nam się usiąść. Tak jak przypuszczaliśmy, jedzenie nie było dobre. Znaczy się było ok, ale nie takie żebym jutro tu chciał wrócić. Ta restauracja gdzie jedliśmy wczoraj kolacje była świetna w porównaniu do hotelowej.
Nie chciało nam się już wychodzić w te tłumy, więc poszliśmy do hotelowego baru i tam przy piwku (i innych atrakcjach) uzupełnialiśmy zaległości z blogiem i żegnaliśmy się z Portugalią. Jutro już niestety wracamy do domu.
Od tego weekendu (Memorial Day weekend) Delta wznowiła na sezon bezpośrednie połączenia pomiędzy Ponta Delgada a Nowym Jorkiem, więc bez przesiadek w 5 godzin można się dostać ze środka oceanu do domu.
Mieliśmy wczesny lot, więc nie dużo pospaliśmy i pewnie ze zmęczenia nie ogarnąłem moich paszportów i pan celnik mnie nie wypuścił z Portugalii. Zabrał mi amerykański paszport i kazał dać paszport na którym wjechałem do Portugalii, czyli Polski. Oczywiście ja go nie miałem tylko Ilonka, która już przeszła celników i sobie gdzieś poszła z wyłączonym telefonem. Wszystko się dobrze skończyło, znalazłem Ilonkę, wróciłem z paszportem do celnika i odzyskałem wszystkie dokumenty.
Lot był krótki i szybko zleciał. Jest to nowe, sezonowe połączenie, więc samolot był pusty. Można się było wyłożyć, przespać, bloga napisać....