IDM Travels

View Original

2015.04.25-26 Algonquin - Adirondacks, NY

"Darek: Kochanie, słyszałem, że w górach spadł śnieg, to co jedziemy pod namiot?
Ilona: Jasne przecież już jest koniec kwietnia, najwyższa pora rozpocząć sezon kempingowy."

I tym o to sposobem w sobotę nad ranem jedziemy w góry. Wyjeżdżając z Nowego Jorku o 4 rano temperatura była 4C. Czy my napewno dziś chemy jechać na kemping?

Pierwszy śnieg zobaczyliśmy dopiero w Adirondack w oklicy Lake Placid. Pół godziny później dojechaliśmy nad jezioro Heart, nad którym planujemy rozbić namiot. Było -2C i pokrywa śniegu około 3-5 cm. Czy to nie są wymarzone warunki na kemping? Zawsze chciałem na tym kempingu mieszkać bo jest idealnie położony koło głównych szlaków górskich. Niestety nigdy nie było miejsca jak chciałem robić rezerwacje. Kemping ten jest otwarty cały rok ale chcąc mieć miejsce na lato trzeba robić rezerwację pół roku wcześniej. Dla ludzi, którzy nie lubią namiotów można też wynająć domki nad samym jeziorem.

Nie tracąc czasu, nie rozbijając namiotu poszliśmy w góry. Zanim jednak wyszliśmy musieliśmy niestety wypożyczyć rakiety. Prawo stanu NY nakazuje posiadanie rakiet lub nart jeśli idzie się w góry w warunkach zimowych. Jest to bardzo chory przepis bo o wiele bezpieczniej i łatwiej chodzi się w rakach niż w rakietach. Wiadomo jak spadnie metr świeżego śniegu to rakiety bardziej się przydają bo nie robisz głębokich dziur na trasach. Wiedzieliśmy, że wyżej w górach jest więcej śniegu i lodu ale przecież duża ilość ludzi już to dawno ubiła. Przepisy przepisami, prawo prawem, lżejsi o $40, ciężsi o parę kilogramów z przypiętymi rakietami do plecaków i założonymi rakami na nogach ruszyliśmy zdobywać szczyty. Naszym celem było zdobycie pięciotysięcznika Algonquin, 5114 ft., który znajduje się 3000 ft. nad nami.

Na trasie spotkaliśmy wiele ludzi, którzy tak jak my mieli założone raki lub raczki na buty a oczywiście rakiety przyczepione do plecaków. Pomimo tego nie brakowało nie rozważnych ludzi, którzy nie mieli tego ani tego. I potem widzieliśmy jak zjeżdżali na tyłku na dół.

Na początku szlak na Marcy (najwyższy szczyt stanu NY, który zdobyliśmy rok temu) i nasz szlak szły razem. Po mili szlak na Algonquin odbija w prawo i dalej lekko wznosi się do góry. Po około dwóch milach doszliśmy do pięknego lodospadu nad, którym zrobiliśmy sobie małą przerwę.

I od tego miejsca zaczęła się jazda, dwie mile i około dwóch tysięcy stóp do góry. W miarę podnoszenia się do góry, ilość śniegu znacznie zaczęła przybywać . Ale duża ilość ludzi ubiła szlak więc nie było problemu z jego znajdywaniem. Trasa była dość wąska i ubita więc raki były rewelacyjnym wyborem. Nie wyobrażam sobie jak można iść po tej wąskiej i stromej trasie w rakietach.

Na wysokości 3800 ft. spotkaliśmy dużą grupę ludzi, którzy siedzieli w „kuchni”. Siedzili na rozgałęzieniu szlaków i uzupełniali energię przed zaatakowaniem szczytu Wright, 4587 ft. Długo jednak z nimi nie rozmawialiśmy bo nasz szlak szedł na Algonquin. Szlak nadal nas nie rozpieszczał i nadal ostro szedł w górę. Spotkaliśmy paru ludzi, którzy już wracali ze szczytu mówiąc, że wyżej jest ciężko. Jest duży wiatr i są chmury, ale wydeptany szlak jest nadal widoczny.

Troszkę powyżej 4000 ft. las się kończył i musieliśmy ubrać GORE-TEXy, które skutecznie chroniły nas przed silnym, mroźnym wiatrem. Mieliśmy troszkę więcej szczęścia niż nasi poprzednicy bo chmury się pomału rozchodziły i szczyt zaczął się pojawiać.

Walczyliśmy dobre pół godziny w zimowych warunkach i w końcu udało nam się zdobyć szczyt Algonquin.

Zimowa aura nie pozwoliła nam na długie przesiadywanie na szczycie i po paru zdjęciach zbiegliśmy w dół, gdzie w zaciszu drzew mogliśmy odpocząć i uzupełnić kalorie. O wiele łatwiej schodzi się zimą z gór w rakach niż w lecie nawet po suchych kamieniach. Dlatego prawie zbiegając pokonaliśmy 2000 ft w dół. I tu wielkie zdziwienie – wiosna. Śniegu prawie nie było. Zastanawialiśmy się jak to się stało, jak cały dzień byliśmy w minusowych temperaturach. Na dole musiało być znacznie cieplej i mocniejsze słoneczko.

Schodząc na dół mijaliśmy trochę ludzi, którzy w godzinach popołudniowych szli dopiero w góry. Po wielkości ich plecaków widać było, że oni dziś nie wracają. Ci to dopiero są cool...spanie wysoko w górach zimową porą – szacun!!! Na trasie słyszeliśmy też dużo francuskiej mowy co oznacza, że dużo ludzi przyjechało z Kanadyjskiej prowincji Quebec. Kanada ma piękne góry ale tylko na zachodzie. Wschód jest bardzo płaski więc często Kanadyjczycy przyjeżdżają do Adirondack albo w Białe Góry (NH) i tak mają znacznie bliżej niż my z Nowego Jorku.

Około piątej dotarliśmy na nasz kemping i po szybkim rozłożeniu namiotu wzięliśmy się za przygotowywanie kolacji. Po raz pierwszy rozbijałem namiot na śniegu i muszę przyznać, że o wiele łatwiej wbija się śledzie niż w suchą glebę.

Mamy nowe dobre śpiwory więc miejmy nadzieję, że dobrze spełnią swoje zadanie i w nocy nie zmarzniemy. Namiot rozbity, ognisko rozpalone – czas na kolacje.

Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po Irlandzku.

Przepis na jagnięcinę w ziołach i mięcie (4 - 6 osób)
Składniki:
2 żebra jagnięciny
30g roztopionego masła
2 łyżki stołowe musztardy
4 łyżki stołowe oleju z oliwy
200g bułki tartej
2 gałązki rozmarynu
2 gałązki mięty
1 wiązka natki pietruszki
1 - 2 ząbków czosnku
skórka z jednej cytryny

Przygotowanie:
Mięso umyć i odkroić trochę tłuszczu, posolić i popieprzyć po obu stronach. Zmieszać roztopione masło z musztardą i rozsmarować po mięsistej części jagnięciny. Poszatkować wszystkie zioła, czosnek i skórkę z cytryny a następnie zmieszać z bułką tartą i oliwą. Obtoczyć mięso w przygotowanej miksturze. I odłożyć do lodówki aby się zamarynowało. Najlepiej marynować całą noc aby smak przeszedł przez całe mięso. Piec najlepiej na grillu, na średnim lub wyższym ogniu przez około 20-30 minut w zależności jak bardzo wypieczone mięso ma być. Ściągnąć z ognia, zawinąć we folię aluminiową na 5 do 7 minut i serwować.

Często jadamy jagnięcinę ale mieliśmy ochotę na spróbowanie nowej marynaty. Wyszło przepysznie i zdecydowanie polecamy powyższy przepis. Mięsko marynowało się przez 24h.

Zauważyliśmy plusy biwakowania zimą. Nie ma robactwa, komarów, muszek itp. Jedząc kolację, popijając herbatką dodatkowe mięsko nam nie wpadało na talerz ani też nas nic nie gryzło. Po kolacji musieliśmy dokładnie wysprzątać nasze pole namiotowe, ponieważ jest tam dużo niedźwiedzi. Śmieci musiliśmy wyrzucić do specjalnych koszy które były za ogrodzeniem pod prądem, żeby misie nie rozgrzebywały. Wreszcie przyszedł czas, żeby sobie usiąść, dołożyć dużo drzewa do ogniska, wypić parę dobrych, góralskich herbatek i powspominać cudowny dzień. Dobranoc, idziemy do ciepłych śpiworów........

NIEDZIELA

Pomimo zimnej nocy (max -5C) udało nam się przespać całą noc i po 9h spania wstaliśmy gotowi na kolejny wspaniały dzień. Ponieważ niedługo jest nasza 5 rocznica, rozpoczęliśmy już świętowanie. Będąc w Lake Placid obowiązkowo trzeba odwiedzić Breakfast Club. My uwielbiamy to miejsce na śniadania a zwłaszcza ich łososiowe jajka po benedyktyńsku. Do miasteczka przyjechaliśmy o 11 rano więc mieliśmy godzinę czasu zanim oficjalnie w stanie Nowy Jork w niedzielę podają szampana czy inny alkohol. No a jak tu świętować tak ważną rocznicę bez szampana. Godzinę udało nam się zabić zakupami. Lake Placid posiada 4 outlety z bardzo dobrymi cenami i dużym wyborem. Dla nas wystarczająco dużo a nie musimy tracić czasu i nerwów w dużych centrach handlowych.

W końcu przyszedł czas na śniadanie. Mają tam duży wybór mimosy (nawet jest opcja za $500 z Don Perignon) a także wiele opcji Bloody Mary. Jak zwykle śniadanko było przepyszne i dało nam energie na górki.

W pobliży Lake Placid jest resort narciarki Whiteface, który już jest zamknięty na sezon, ale oczywiście nie było to dla nas żadnym problemem. Buty narciarskie zostały schowane do plecaka do którego przypiąłem narty, założyłem raki na buty górskie i ruszyliśmy w górę.

Na dole widać było już wiosnę, śnieg zamienił się już w błoto ale w miarę podchodzenia do góry, ilość śniegu przybywała. Po drodze spotkaliśmy paru narciarzy, którzy mówili, że im wyżej tym lepiej. Po wczorajszym hiku mieliśmy małe zakwasy więc postanowiliśmy dojść tylko do połowy.

Po zmianie obuwia i krótkiej przerwie, rozpocząłem jedyny w tym dniu zjazd na dół.

Ten zjazd bardzo różnił się od normalnych zjazdów. Jechałem bardzo powoli i bardzo często zakręcałem. Chciałem, żeby ten zjazd trwał jak najdłużej bo wiedziałem, że nie będzie następnego. Śnieg był ciężki i mokry. Przypominał mi zmielony cukier ale był na tyle śliski, że mimo że nie miałem żadnych specjalnych, wiosennych smarów, mogłem dalej fantastycznie się bawić. Pod koniec czasami musiałem ściągać narty, żeby przejść kawałek łąki albo błotka.

Niektórzy pewnie pomyślą, jaki to jest sens wychodzić do góry godzinę aby zjechać parę minut. Każda minuta dla mnie na nartach jest bezcenna a każdy dzień na nartach przedłuża tylko mój sezon który w tym roku już trwa pół roku i rozpoczął się dokładnie w Whiteface na początku listopada. Mam nadzieję, że dziś nie był to ostatni dzień narciarskiego sezonu.

A po drugie, jak to Ilonka powiedziała, tu nie chodzi tyle o narty co o hike w górę, a na dół można sobie ułatwić życie używając nart. Mój osobisty fotograf jednak nie lubi sobie ułatwiać życia i Ilonka nie tylko wyszła na górę aby mi zrobić zdjęcia ale zleciała na dół na nóżkach.

To by było na tyle jeśli chodzi o ten hikowo, kempingowo, narciarski weekend. Sezon hikowy nigdy nie zamykamy, sezon kempingowy został oficjalnie otwarty a sezon narciarski mamy nadzieję, że jeszcze się nie skończył.