IDM Travels

View Original

2015.07.04 Białe Góry, NH (dzień 3)

Kolejna zimna noc, więc bardzo nie chciało się wychodzić z ciepłych śpiworów, no ale góry wzywały, bardzo krzyczały. Po wyjściu z namiotu przywitali nas gospodarze pola czyli Chipmunki. Widać było, że są wygłodniałe, a z doświadczenia z poprzedniego roku wiemy, że uwielbiają croissanty. No więc je nakarmiliśmy, a one w zamian ładnie pozowały do zdjęć i filmów.

Na dzisiejszy dzień mamy zaplanowane łażenie po zachodniej części Franconia State Park. Mieliśmy to zrobić rok temu ale ulewne deszcze wygoniły nas ze szczytów.

Hike rozpoczęliśmy szlakiem Lonesome Lake, który dochodzi do Lonesome Lake, nad którym znajduje się schronisko. Chatka ta czynna jest cały rok, ale w porze zimowej nie ma tam załogi więc każdy sobie gotuje posiłki i sprząta po sobie. Szlak do chatki był bardzo uczęszczany prawie jak szlak do Morskiego Oka. Zaskoczyła nas duża ilość ludzi z bardzo małymi dziećmi, które były noszone w nosidełkach na plecach. Jedna Pani pobiła już rekord bo niosła dziecko w nosidełku na plecach a drugie przywiązane w nosidełku na brzuchu, a oprócz tego trójka dzieci szla za nią, gdzie najstarsze miało może 8 lat. To już chyba lekka przesada, bo szlak wcale nie należał do łatwych. Może nie był techniczny, ale było dużo skal i o potknięcie się było łatwo.

Dzisiejszy hike utrudniało bezwietrzne, ciężkie, przedburzowe powietrze. Po paru krokach człowiek już był mokry, a Ilonka była dodatkowo mokra, bo miała awarię camel-backa. Jak się okazało zbiornik na wodę był źle dokręcony i pól wody wylało się do plecaka, który oczywiście przeciekł i wszystko wylądowało na jej spodniach. Ja też z moim mam problemy, więc chyba trzeba je zmienić. Firma Osprey podpadłaś.

Do schroniska dochodzi też szlak Appalachian, którym będziemy kontynuować naszą dalszą wędrówkę. Po krótkiej przerwie i wysuszeniu plecaka ruszyliśmy zdobywać szczyty, północny i południowy Kinsman. 4293 i 4358 stóp wysokości.

Niepokojąco szlak zaczynał się zejściem w dól. Dopiero po przekroczeniu strumyka zaczęliśmy się wspinać w góre. Robiło się troszkę chłodniej, więc przynajmniej mniej się pociliśmy. Szlak pomimo że stromy był dobrze przygotowany i oznakowany. Na trudniejszych odcinkach były szczeble, drabinki i wykute w skałach stopnie. Wiadomo, szlak Appalachian jest jednym z najsłynniejszych szlaków w Stanach. Jego długość to 2000 mil i ciągnie się od Georgia aż po Maine.

Zdecydowanie ilość ludzi na tym odcinku była znacznie mniejsza niż na pierwszym odcinku do jeziora.

Naszym celem było zdobycie góry Kinsman, która posiada dwa szczyty północny i południowy rozdzielone dolinką o głębokości kilkuset stóp. Na pierwszym, północnym szczycie nie robiliśmy żadnej przerwy bo naszym celem był wyższy o 65 stóp szczyt południowy.

Ok. 15:30 zdobyliśmy szczyt i oczywiście byliśmy już sami. Siedząc i odpoczywając na szczycie spotkaliśmy tylko dwóch chłopaków, których plecaki mówiły ze łażą po tych górach dniami.

Po takim "spacerku" nawet Heineken na szczycie smakuje jak dobre piwo. Siedząc na szczycie przy temperaturze ok. 5-7C obserwowaliśmy ciekawe zjawisko jak zostaliśmy zaatakowani przez chmury przykrywające nas. Ciekawe zjawisko, często idąc w góry wchodzimy w chmury. Tym razem siedząc na górze chmury wchodziły w nas.

Ze szczytów schodziliśmy inną trasą. Zaraz na początku przywitał nas pan siedzący przed namiotem. Okazało się, że trasa przechodzi przez miejsce zwane Lean-to czyli schron przeznaczony dla ludzi chcących spędzić noc w górach w namiocie. Nadal wymagana jest rejestracja, stąd namiot gospodarza. Trochę dalej przy szlaku widzieliśmy całą infrastrukturę dla hikerów, był schron przed deszczem, platformy na rozbicie namiotów i toalety.
Wszystko ładnie położone nad jeziorem Kinsman.

Miejsc takich w Białych Górach jest wiele i są dość popularne. Świadczy o tym ilość ludzi chodzących z bardzo dużymi plecakami. Nawet jak schodziliśmy ze szczytu to widzieliśmy ludzi którzy szli w przeciwnym kierunku, a była to już dosyć późna pora. Ich duże plecaki mówiły nam wszystko. Najbardziej zaskoczyła mnie Pani w wieku ok. 70 lat, która mieszkała w jednym z tych namiotów. To tylko nam pokazuje ze po górach można chodzić cale życie.

Trasa powrotna, którą Ilonka wybrała była prze....wspaniała.

Widać, że rzadko uczęszczana, nikogo nie spotkaliśmy. Szlak był słabo oznaczony, a farba na drzewach często była wyblakła. Na dodatek tego szlak schodził bardzo stromo w dół strumykiem.

Na nasze szczęście wody nie było dużo więc można było poskakać po kamieniach, a Ilonka jak sarenka skakała z brzegu na brzeg. Czasami się wpadło do wody ale do kempingu było już niedaleko.

Na szczęście dolna cześć szlaku była łatwiejsza i można było nadrobić czas łatwą ścieżką przez las. Tym szlakiem doszliśmy do jeziora gdzie przez aż 5 minut podziwialiśmy zachód słońca i obserwowaliśmy chipmunka, którego nakarmiliśmy Cliff barem i zaczął latać w kolko jak głupi.

Szlak z jeziora na kemping był nam dobrze znany bo rano nim wychodziliśmy. Tym razem na tym odcinku nie spotkaliśmy nikogo więc mogliśmy zlatywać w dół uważając tylko na skały. Spieszyliśmy się bo do 21 otwarty jest sklep gdzie chcieliśmy kupić drzewo na nasz ostatni wieczór.
Po dotarciu na kemping zauważyliśmy ludzi w kurtkach zimowych a my nadal spoceni byliśmy w t-shirt. Zdążyliśmy, drzewo zostało zakupione, więc ostatnią noc możemy dłużej posiedzieć i ogrzewać się przy ognisku. Zazwyczaj na kempingach staramy się chodzić do lasu po drzewo, a nie płacić, ale z dwóch powodów tego tu nie robiliśmy. Po pierwsze, przed naszym przyjazdem były duże opady deszczu i drzewo w lesie było mokre, a po drugie park ranger zabronił zbierania drzew z lasu. A w sumie to po trzecie..... nikt nie miał siły.

Ostatnia kolacja na tym wyjeździe była bardzo uroczysta. Serwowaliśmy sobie filet mignon choice, z zieloną sałatką, szpinakiem no i oczywiście winkiem....ale to nie było byle jakie wino.

Matthiasson Quake Cuvee, jest to wino zrobione przez Steve Matthiason po trzęsieniu ziemi w Napa. Cały dochód że sprzedaży tego wina idzie na pomoc poszkodowanym. Wino to jest Cabernet Sauvignon i jak przystało na Steve jest perfekcyjnie wybalansowane i idealnie pasowało do naszej Świątecznej Niepodległościowej kolacji.
Po kolacji dorzuciliśmy więcej drzewa do ognia żeby się ogrzać i tak grzejąc się troszkę przysypiając w wygodnych stołkach odpoczywaliśmy po hiku.
To już jest koniec naszej przygody 4-to lipcowej z Białymi Górami. Jutro mamy plan zagrać w tenisa na pobliskich kortach i troszkę przeczekać korki na drogach i później wrócić do NY, jak już największa fala wracających z długiego weekendu minie.