IDM Travels

View Original

2016.09.04 Eisenhower, White Mountains, NH

Jednak i tej nocy misiu chciał trochę na rozrabiać. Krzyków ludzkich już więcej nie słyszeliśmy, ale za to donośnie słyszeliśmy jak ktoś wali w jakiś metalowy kontener. Nie sądzę, że był to ktoś inny niż niedźwiedź próbujący się dostać do kontenera na śmieci. Większość kontenerów na śmieci czy do przechowywania jedzenia, które to potocznie nazywają się „odporne na misie”, nadal przepuszcza zapach. Ich odporność polega na nie możliwości dostania się do środka.

Tak więc po troszkę lepiej przespanej nocy, ale tylko troszkę, uderzyliśmy do lasu. Plan mieliśmy dość ambitny. Na pewno chcieliśmy zdobyć szczyt Eisenhower, a potem zobaczyć co dalej. Może dojść do chatki Lake of Clouds, może zdobyć jakiś inny szczyt. To można zawsze zdecydować na górze. W Białych Górach siatka szlaków jest bardzo dobrze rozwinięta tak, że zawsze się coś wymyśli, żeby nie było nudno.

Ponieważ, planowaliśmy spędzić w górach ok. 8-10h, to ranny start był wymagany. Tak, że nie tracąc czasu, nie oglądając się na misie ani chipmunki, wyruszyliśmy w kierunku szlaku. Szczyt Eisenhower leży w części gór nazwanych Presidential Range. Jak już mogliście się domyśleć, każdy szczyt jest nazwany na cześć prezydenta, a najwyższy szczyt oczywiście nosi nazwę Washington.

​Dziś szlak zaczął się dość lekko i płasko. Nie koniecznie nas to ucieszyło, bo wiedzieliśmy, że wcześniej czy później będziemy musieli gdzieś nadrobić tą wysokość.

I w miarę szybko przekonaliśmy się gdzie. Po ok. mili trasa zaczęła się podnosić, a ostatnie tysiąc stóp było już bardzo pod górę. My się nie poddawaliśmy i spokojnie, równomiernie, byle do góry wspinaliśmy się coraz wyżej.

Na wysokości ok. 4500 ft. jest rozgałęzienie szlaków. Od tego momentu byliśmy już cały czas nad lasami, więc widoki były przepiękne. Nic tylko pstrykać zdjęcia na około.

Od rozgałęzienia do szczytu jest już nie wiele. Ludzie, którzy mało chodzą po górach często są przerażeni jak wysoka wydaje się góra. Nie ma co panikować. Szczyt jest zawsze bliżej niż nam się wydaje. I tak też było w tym przypadku. Szlak na szczyt to zig-zag, więc się idzie bardzo łatwo, a wysokości przybywa z każdym krokiem.

Jednak w Presidential Range jest dużo więcej ludzi niż w Craford Notch w którym byliśmy wczoraj. Wczoraj na trasie spotkaliśmy więcej ludzi, którzy robią Appalachian Trail, niż zwykłych jednodniowych turystów. Dziś natomiast na trasie przeważali jednodniowi, weekendowi turyści i było ich zdecydowanie więcej.

Po zdobyciu szczytu Eisenhower, ma się dwa wyjścia. A właściwie to trzy...trzecie jest nie aktywne. Po pierwsze można iść dalej i zdobyć kolejny szczyt Pierce. Opcja druga: wrócić się do rozgałęzienia i trasą Crawford Path przejść do schroniska Lake of Clouds, po drodze mijając szczyt Franklin. Opcja trzecia – jak już wspomniałam nie aktywna – wrócić na dół do samochodu. My wybraliśmy opcję nr. 2.

​Podobno Crawford Path, pomiędzy schroniskiem Lake of Clouds a szczytem Eisenhower jest jedną z najładniejszych tras w Białych Górach. Dlatego nie zastanawiając się podążyliśmy dalej.

​Rzeczywiście widoki były przepiękne na wszystkie strony świata. Idzie się cały czas otwartym terenem, więc gdzie sięgnąć wzrokiem rozciągają się przepiękne góry.

Bycie cały czas na otwartym terenie ma swoje plusy i minusy. Zdecydowanie piękne widoki wynagradzają wszystko, ale w tak słoneczny dzień, w samo południe, czuliśmy się tam jak na patelni. Dobrze, że mieliśmy zapas wody, bo piliśmy jak wielbłądy. Nie przeszkodziło nam to jednak w robieniu sobie przerw na zdjęcia, czy podziwianie widoków.

W Białych Górach zawsze są jakieś opcje aby zboczyć. I tak na trasie którą wybraliśmy pojawiły się dwa szczyty przez które mogliśmy przejść i je zaliczyć. Jeden to Franklin, a drugi to Monroe. Na szczycie Monroe byliśmy już dwa razy, więc sobie go odpuściliśmy tym razem, ale Franklin był dla nas dziewiczy, więc nie mogliśmy go ominąć.

Szczyt Franklin jest dość niski i bardzo łatwo jest na niego zboczyć. Nie jest on popularny i jest dość płaski, ale zawsze to jeden szczyt do zaliczenia mniej.

Ok. trzeciej popołudniu dotarliśmy do schroniska Lake of Clouds. Dobrze nam znane schronisko, w którym to nocowaliśmy 2 lata temu. Każde schronisko w Białych Górach jak i Adirondack ma lemoniadę i domowej roboty ciasto. Tego własnie najbardziej pragnęłam. W Polsce idzie się do schroniska na naleśniki i piwko, a tutaj na lemoniadę i ciacho. Chyba nadal wolę opcję naleśników, ale po spędzeniu ponad godziny w samym słońcu dziś nie myślałam o niczym innym jak o zimnej, pysznej lemoniadzie.

Po krótkiej przerwie przyszedł czas na koleją decyzję. Mogliśmy albo wracać trasą którą wszyliśmy, albo dla urozmaicenia wrócić trasą Ammonoosuc Ravine. W opcji drugiej niestety wychodzimy na inny parking, więc trzeba przejść jeszcze 3 mile drogą. My wybraliśmy trasę Ammonoosuc. Po pierwsze perspektywa wracania nadal w dużym słońcu nie przekonywała nas, a po drugie chciałam się sprawdzić. Co mam na myśli?

​Ponad 4 lata temu, jak jeszcze byłam początkującym górołazem Darek mnie wziął na tą trasę. Stwierdził wtedy, że jest to krótki (tylko 3 mile) hike na zakwasy. Początkowo mu uwierzyłam, bo wtedy się nie spytałam ile wysokości jest do zrobienia. Okazało się, że do zrobienia było ponad 3 tys stóp, co oznacza, że trasa była stroma....miejscami bardzo stroma.

Trasa ta zapadła mi w pamięci....musiała być ciekawa. Zazwyczaj słabo pamiętam trasy, którymi chodzę, ale ta pamiętałam nawet po 4 latach. Tak więc, nie zastanawiając się ruszyliśmy w dół. Zaczęło się dość stromo, jak również podłoże nie było najlepsze. Duże płaty skał, które dodatkowo pokryte były spływającą wodą. Trasa definitywnie nie należy do najłatwiejszych, ale wodospady jakie mija się po drodze są przepiękne.

​Tak więc zeszliśmy na dół, pod stację kolejki. Kolejka ta wyjeżdża na samą górę Washington. Nigdy nią nie jechałam i pewnie nie pojadę, bo atrakcja ta do tanich nie należy, a jaka to jest przyjemność jechać jak można wyjść.

​Stąd zostało nam już tylko 3 mile droga do samochodu. Tu szliśmy jak na auto-pilocie. Hike był super. Wspaniałe widoki, trochę techniczny na rozciąganie i wystarczająco długi, żeby spalić wczorajsze hamburgery i zgłodnieć.

​Tak, dobrze widzicie....my się misia nie boimy...i postanowiliśmy przyrządzić sobie krwistą jagnięcinę. Jeśli misiu ludzi czerwone mięso, to na pewno wyczuł dobre jedzonko. Dobrze, że nie postanowił nas odwiedzić. Nawet później siedząc przy ognisku było już spokojnie. Nikt nie krzyczał, nie robił hałasu, ani nie walił w kontenery ze śmieciami. A może my po prostu byliśmy tak padnięci i śpiący, że nawet nie słyszeliśmy, że coś się działo wokół naszego namiotu?

Ostatni dzień postanowiliśmy się wyspać. Poza pakowaniem mieliśmy jeden jedyny plan....zrobić ładne zdjęcie chipmunka. Sami zobaczcie i oceńcie jak nam to wyszło....