IDM Travels

View Original

2016.10.26 Wybrzeże południowo-wschodnie, Nowa Zelandia (dzień 4)

Wczorajszy dzień był dosyć długi. Nie dość, że pobudka sama się zrobiła o piątej rano (organizm za bardzo nie ogarniał w jakiej jest strefie czasowej), to jeszcze przejechaliśmy około 700km samochodem. Może to nie jest jakaś wielka liczba, ale w kraju w którym nie ma autostrad i gdzie się jeździ po lewej stronie to jest nie lada wyczyn. Pierwsze około 200km było wąskimi, górskimi drogami, gdzie na serpentynach trzeba było zwalniać do 15km/h. ​

Potem jechało się kilkaset kilometrów na południe do Dunedin. Drogą dwukierunkową, przez wiele małych miasteczek, w których ograniczenia prędkości są do 70 lub 50km/h.
Max prędkość w tym kraju to tylko 100km/h. Większość ludzi tak jedzie, może jadą 110, ale to tyle. Próbowałem czasami nadrabiać i jechać 120, ale jakoś się dziwnie na mnie patrzyli. Chyba nie wypadało, ludzie tu chyba bardzo przestrzegają przepisy.
Jak się jeździ po lewej stronie? Nie jest źle, ale trzeba się przyzwyczaić i przestawić. Byliśmy już w paru krajach, gdzie jest ruch lewostronnych i zawsze pierwsze dni są ciężkie.

Dopóki myślisz, to wszystko jest ok. Ale jak sytuacje na drodze wymagają błyskawicznej reakcji, to nawyki są górą. Ze skrzyżowania oczywiście zjeżdżam pod prąd, na rondach czasami chcę standardowo jechać w prawo, czy wyprzedzać z lewej strony. Jak chcesz włączyć migacz to włączasz wycieraczki, a jak chcesz komuś mrugnąć światłami żeby jechał, to oczywiście światła się nie włączają tylko spryskiwacz przedniej szyby. Ogólnie jest wesoło, ale trzeba uważać, zwłaszcza przy większych prędkościach.
Tak po dwóch tygodniach się do tego już przyzwyczajasz i jak wracasz do domu to znowu spryskujesz szybę na skrzyżowaniach. ​

Dzisiaj o 6 rano jet-lag też nam powiedział, że wystarczy spania. W sumie to dobrze, bo dzisiejszy dzień też jest napchany atrakcjami. Mieszkamy dwie noce w Dunedin. Rano będziemy zwiedzać miasto, a potem całe wybrzeże południowo-wschodnie, od Dunedin do przylądku Slope. ​

Poznawanie miasta rozpoczęliśmy od dworca kolejowego. Świetność tego miejsca przypadała na początek poprzedniego wieku, teraz to jest może bardziej atrakcja turystyczna niż funkcjonujący dworzec kolejowy. Mimo, że większość ludzi tutaj porusza się samochodami czy samolotami, to i tak na dzisiaj mieli zaplanowane dwa odjazdy pociągów. Niestety nie są to już potężne parowozy, ale "nowsze" elektryczne lokomotywy. ​

Dunedin nie jest dużym miastem, mieszka w nim 118 000 ludzi. W ciągu dwóch godzin można obejść całe jego centrum i zajrzeć tu i tam. Jest to studenckie miasteczko, które posiada wiele barów, nie omieszkamy ich odwiedzić wieczorem. Przewodnik Lonely Planet porównuje to miasto do szkockiego Edynburga. Oba charakteryzują się dużą ilością barów, podobną architekturą, a także dużą ilością whisky jakie tu się wypija. Jeszcze nie byliśmy w Edynburgu, więc jak na razie zdajemy się na przewodnik.

Odwiedziliśmy najstarszy kościół prezbiteriański w Otago, ratusz, a także powałęsaliśmy się po uliczkach miasta. ​

Zgłodnieliśmy. Najwyższa pora na śniadanie i w drogę na południe. Knajpa Perc przyciągnęła nas dobrymi opiniami na TripAdvisor. Domowej roboty śniadanka, świeże i szybko podane.

Posileni i gotowi do zwiedzania ruszyliśmy w dalszą drogę. Na południe, niedaleko od Dunedin znajduje się Tunel Beach. Przepiękne clify z możliwością dojścia do plaży. ​

Parking na samochody znajduję się dosyć wysoko, więc łatwym dwudziesto-minutowym spacerkiem schodziliśmy na dół. Im bliżej oceanu, tym głośniej było słychać rozbijające się fale o skały. Na początku myśleliśmy, że nie można dojść do plaży. Dopiero później odkryliśmy tunel, który prowadził stromo na dół. ​

Schodziło się fajnie, ale jednak do góry było trochę stromo i aż musieliśmy bluzy ściągać, żeby się za bardzo nie spocić.
1.5h na południe od Tunel Beach znajduje się Nugget Point. Przepiękna formacja skalna z latarnią na szczycie. Widzieliśmy wiele zdjęć tego miejsca wcześniej na internecie. Bardzo nam się spodobały i chcieliśmy na własne oczy to zobaczyć. Robi wrażenie. Niestety zdjęcia nie do końca oddadzą tego co się tam widzi.

Z Nugget Point jechaliśmy jeszcze ponad dwie godziny żeby dojechać do Slope Point. Jest to najbardziej wysunięte miejsce na południowej wyspie. Stamtąd już "prawie" widać Antarktydę.
Zanim jednak tam dojechaliśmy to przejeżdżaliśmy przez przepiękne rejony południowej NZ. Ale tu było tak jakoś inaczej. ​

Tak przepięknych, nasyconych mocną zielenią pastwisk i gór to ja chyba nigdy nie widziałem. W każdą stronę gdzie się nie obejrzałem to było zielono, a nasza droga wiła się przez te tereny jak jakiś wąż w zielonej krainie. Ilość pasących się tam owiec, baranów i jagniąt też nas szokowała. Tysiące ich było na każdym pastwisku. Nie dziwię się, że jagnięcina z NZ jest jedną z najlepszych na świecie, jak te zwierzaki pasą się w raju i hasają po dziewiczych terenach. A ich dieta to nieskazitelnie czysta, organiczna trawka.

Posuwając się dalej na południe krajobraz się zmienił. Wyjechaliśmy z pastwisk i wjechaliśmy w gesty las. Nie był to zwykły las, był tak gesty ze przejście przez niego byłoby nie możliwe. Ostatnie ok. 20km było off-road. Był to luźny żwir na którym prędkość powyżej 50 km/h była niemożliwa. Pod sam koniec wyjechaliśmy z lasu i ukazał nam się koniec Nowej Zelandii. Zaparkowaliśmy i przez pastwiska udaliśmy się na końcowy punkt.

Slope Point jest najbardziej wysuniętym punktem na południe, na południowej wyspie. Punkt ten znajduje się bliżej bieguna południowego, niż równika. Dokładnie nie wiemy jak daleko znajduje się Antarktyda ale na podstawie Google Earth szacujemy, ze odległość to ok.2000 km. Jest to najdalej wysunięty na południe punk na tej wycieczce jak i w całym naszym życiu. Jedynie w Patagonii można wybrać się dalej...co oczywiście mamy w planie zrobić.

W sumie to mieliśmy szczęście do pogody, może nie była idealna, ale patrząc na drzewa to musi tu nieźle wiać. ​

W drodze powrotnej do Dunedin wstąpiliśmy do Cathedral Caves. Są to groty w skalach do których można tylko wejść jak jest odpływ. Dzisiaj odpływ był o 18:30 wiec miedzy 16:30-20:00 można było tylko tam wejść. Nam się udało trafić w 10 i byliśmy tam dokładnie o 18:30. Ponownie, parking był wysoko wiec 20min spacerkiem przez dżunglę zeszliśmy na plażę.

Ale tu fajnie. Nie ma nikogo a plaża potężna. Czuliśmy się jak takie malutkie mróweczki w świecie kolosów. Z jednej strony ocean z drugiej dżungla a z trzeciej skały.

Po paru minutach spacerku po plaży, doszliśmy do grot. Po falach widać było, że nie mamy wiele czasu bo przypływ nadchodził. Weszliśmy do tej ogromnej, wysokiej jaskini z różnokolorowymi skalami. Echo fajnie się rozchodziło i zanikało w mrocznym wnętrzu. Światłami oświetliliśmy mrok i ruszyliśmy w głąb.

Poczuliśmy się jeszcze mniejsi aż do momentu jak zobaczyliśmy małego pingwinka. Do końca nie wiedzieliśmy czy pingwin poszedł tam składać jajka czy duży przypływ nie wyrzucił go na skały w grocie. Dla jego i naszego bezpieczeństwa nie pomogliśmy (lub przeszkodziliśmy) mu.

Jeszcze trochę pochodziliśmy po grotach pstrykając wiele zdjęć i oczywiście nagrywając. Ocean coraz to większymi falami mówił mróweczki uciekać stąd. Grzecznie słuchając żywiołu wróciliśmy do samochodu.

Głodni jak wilki zaczęliśmy szukać restauracji gdzie można zjeść dobra jagnięcinę. Niestety w tym kraju wszystko zamykają dość szybko wiec został nam tylko McDonald. I tu wielkie zaskoczenie. Po ugryzieniu Ilonka powiedziała "wow...czuje tu mięso." Rzeczywiście był to najlepszy McDonald jakiego do tej pory jedliśmy. Pyszna bułeczka, mięsko z mięsa, świeże warzywka i nie za dużo majonezu czy sosu, który tylko zabija smak. I tu nasuwa się pytanie....dlaczego w kraju w którym powstał McDonald (kilkadziesiąt lat temu) jest najgorszy jaki jest na świecie. Dlaczego amerykanie są karmieni śmieciami jak może być zupełnie inaczej. W takich krajach jak RPA, NZ, Maroko czy Europa jest on dużo lepszy niż w Stanach. Ta kolacja zakończyliśmy dzień. Następne dwa dni czekają nas tylko polskie konserwy w górach.