IDM Travels

View Original

2016.11.05 Droga do Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 14)

Dzisiaj jest to już nasz ostatni, pełeny dzień wakacji w tej wspaniałej krainie. W planie mamy dojechać do Christchurch, które znajduje się 410 km od Fox Glacier. Zanim to jednak zrobiliśmy postanowiliśmy odwiedzić lodowiec Fox.
Wczoraj zrobiliśmy dosyć duży hike w pobliskiej wiosce i oglądaliśmy Franz Josef. Fox glacier jest mniejszy, ale ponoć też ładny.

Niestety do, albo na żaden z tych lodowców nie można wyjść albo podejść. Na dole one są za bardzo strome i jest to niebezpieczne. Nie ma to jak w Chamonix, gdzie po Valle Blanche w lato można biegać ile się chce (w dolnej partii oczywiście). Tutaj można na oba te lodowce wylecieć helikopterem i dopiero tam, w górnej części (gdzie jest płaściej) z przewodnikiem pochodzić. Nawet to rozważaliśmy, ale często pogoda tutaj nie jest najlepsza, są chmury i nic nie widać. Szkoda czasu i pieniędzy, ta impreza kosztuje ponad 500 NZD na osobę.

W ciągu paru minut podjechaliśmy na parking i ruszyliśmy w górę rzeki lodowcowej. Szlak prowadzi głęboką doliną gdzie jeszcze niedawno (jakieś 200 lat temu) był potężny, gruby lodowiec. Niestety lodowce się kurczą od kilkuset lat. Nie tylko w NZ, ale i na całym świecie. ​

Po jakieś pół godziny, łatwym szerokim szlakiem doszliśmy do punktu widokowego znajdującego się jakieś 500 metrów od czoła lodowca. ​

Wszystkie lodowce posuwają się na dół. Ich prędkość zależy od wielu czynników. Ten w górnej części posuwa się 4-5 metrów na dzień, a w dolnej 50-60 cm. Postaliśmy tak chwilę i podziwialiśmy ten ogrom natury. Niestety długa droga przed nami, trzeba się zbierać, powiedzieliśmy. ​

Parę dni temu wspominałem, że Nowa Zelandia nie ma autostrad. Gorzej, ona, a zwłaszcza jej południowa wyspa jest bardzo górzysta. Oni też tutaj nie mają wiaduktów ani tuneli, a jak mają wiadukt, to aż robią punkt widokowy, bo to jest wielka atrakcja. ​

Podróżowanie odbywa się wąskimi drogami z niezliczoną ilością serpentyn. Do góry i na dół, do góry i na dół..... i tak cały czas. Często pada, więc nawierzchnia może być śliska. Trzeba bardzo uważać. Ma to też swoje plusy, nie jest nudno jak na autostradzie i kierowca raczej nie uśnie za kierownicą. NZ jest dużym krajem, więc odległości też są znaczne. Myśmy ograniczyli się tylko do środkowo-południowej części południowej wyspy, a i tak za dwa tygodnie zrobiliśmy ponad 3000 km. Średnio robiliśmy około 250 km tymi dróżkami. To tak jakby codziennie jechać z Krakowa do Zakopanego i z powrotem, o wiele bardziej krętą i górską drogą niż Zakopianka.

Jaka rada dla podróżujących? Miejcie dużo ulubionej muzyki (radio raczej nie działa), dobrze przypnijcie bagaże, bo będą latać na serpentynach i tankujcie jak macie już pół baku bo następna (czynna) stacja paliw może być za daleko. Jeszcze jedna rada. Wypożyczcie najmniejszy samochód do jakiego się zmieścicie i będziecie się czuć komfortowo. W tym kraju cena paliwa jest droższa niż w Europie, a po tych górach silniki wyjątkowo dużo palą. Cena ropy jest o wiele niższa niż benzyny, więc jak macie taką opcje, to bierzcie diesla. ​

Droga do Christchurch prowadzi przez piekny park narodowy, Arthur's pass. Idealne miejsce, na zrobienie sobie przerwy i podziwianie widoków. Aż dziw bierze, że tak blisko (100 km) od największego miasta na południowej wyspie są tak piękne góry, z resortami narciarskimi. Niektórzy to naprawdę mieszkają w raju. ​

Jeżdżąc tak tysiącami kilometrów po tym kraju, zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego nie widzimy żadnych pól uprawnych. Żadnego zboża, ziemniaków, kukurydzy. Wszystko to zielone pastwiska na których pasą się barany, owce, krowy, sarny....
Do tej pory nie wiemy. Może lokalny farmer lepiej zarobi na mięsie, mleku czy wełnie niż na ziemniakach, które pewnie można sprowadzać z innych krajów. ​

Około 17 dotarliśmy do Christchurch. Zameldowaliśmy się w tym samym hotelu co spaliśmy pierwszą noc jak tutaj wylądowaliśmy. Hotel Ibis znajduje się w centrum miasta, więc od razu ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj mamy specjalny dzień, nasza piąta rocznica ślubu. Mamy to zamiar uczcić w fajnej knajpce. Ale zanim to zrobimy to troszkę powałęsamy się po mieście. ​

​W 2011 (roku naszego ślubu), było tutaj trzęsienie ziemi. Zginęło 185 osoby. Widać, że miasto do końca się jeszcze nie odbudowało. Ku czci i pamięci ofiar, zorganizowali specyficzny rodzaj pomnika, białe krzesła. Każde krzesło symbolizuje jedną ofiarę tragedii. Niestety wśród "dorosłych" krzeseł, były też malutkie, dziecinne krzesełka. Przykre i bolesne....

Idąc dalej natrafiliśmy na specyficzny kościół. Większość konstrukcji jest z tektury. Dziwne, nie? Jak to się może utrzymać i nie zawalić. Ponoć cały mieli zbudować z tektury, ale niestety w Nowej Zelandii nie mają tak mocnej tektury. Sprowadzanie z innych krajów było jednak za drogie. ​

Dobra, wystarczy zwiedzana, trzeba zacząć świętować naszą rocznicę. Na start poszliśmy do browaru Pomeroy's. Jak to w takim miejscu, mają za dużo craft piw. Znowu musiałem wziąć sobie zestaw paru piw i jak zwykle te świeże piwka mi super smakowały. ​

Przyszła pora na kolacje. Trip Advisor nam powiedział, że jedna z lepszych restauracji to Bloody Marys. Zrobiliśmy rezerwacje na 21 i głodni udaliśmy się w jej kierunku.
Jeszcze w NZ nie jedliśmy ostryg, więc na start musiały polecieć. Były bardzo ciekawe. Moim zdaniem bardziej "mięsiste" niż te które jadamy na półkuli północnej. Muszle bardzie szpiczaste , mniej płaskie. Podają je bez żadnego sosu, tylko cytrynę dostajesz. Bardziej czujesz ostrygę niż wszystkie sosy jakie z nimi dostajesz. ​

Już trochę jagnięciny tu jadłem, więc najwyższy sposób spróbować czegoś innego. Dziczyzna też już była, więc przyszła pora na krówkę. W menu wyczytałem, że mają steaki, które leżały w soli 30 dni (dry aged beef). Jadłem je w Stanach wiele razy, są naprawdę pyszne. Ciekawe czy w NZ też robią wspaniałe steaki, takie jak w moim kraju. Cena podobna, za duży kawałek mięsa trzeba zapłacić około 50 NZD. ​

Po około 20 minutach wołowinka pojawiła się na stole. Na pierwszy rzut oka jest trochę cieńsza niż ta którą jadamy w Stanach. Mięso dalej było miękkie, miały dobry i bogaty smak, rozpływało się w ustach. Klient może sobie zamówić steaka z wieloma sosami. Zamówiłem z pieprzowym sosem, ale poprosiłem żeby podali go z boku, bo przecież dobre mięsko nie wolno jeść z żadnym sosem. Wziąłem sos bardziej dla doświadczenia innego smaku niż dla jego jedzenia. Tak jak pisałem, steak był bardzo dobry, ale nie był super. Jak na mięso, które leży 30 dni w specjalnych lodówkach, przy temperaturze około 0C i ze specjalnymi bryłami soli powinno być lepsze. Nie wiem czy to sprawa pieczenia, rodzaju mięsa, czy diety krówki, ale w Stanach w dobrym steak house dostaniesz lepszy kawałek. Nie wszystko można mieć najlepsze. Nowa Zelandia słynie z jagnięciny i łososia, najlepsze jakie do tej pory jadłem. Natomiast steaki to w Stanach. Chyba, że w tej restauracji nie umieli piec, ale knajpa wyglądała na porządną i miała świetne opinie na internecie. Ilonka miała łososia i pył pyszny.
Słyszałem też, że w Argentynie można dostać dobry kawałek mięcha. Jeszcze nas tam nie było, ale chodzi nam po głowie. Mendoza, steak house, lokalny Malbec, góry Andy..... już się staje głodny. ​

Oczywiście jak to bywa z winami do jedzenia, jedna butelka to stanowczo za mało. Musiała polecieć druga. Jest takie powiedzenie, że Magnum (1.5L) to jest odpowiedni rozmiar wina na dwie osoby do jedzenia. Pod warunkiem, że ta druga osoba nie pije. U nas nie ma osoby nie pijącej, to chyba musiały by być dwa Magnum, czyli 4 normalne butelki. Na szczęście nie musiało aż tyle wina być wypite.
Restaurację już pomału zamykali, więc przenieśliśmy się z tym winem do sąsiadującego baru. Tam wspominając wspaniałe wakacje, które niestety dobiegały już końca, a także nasze 5 latek w małżeństwie jeszcze chwile posiedzieliśmy.