IDM Travels

View Original

2017.04.10 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 2)

Zagrajmy w małą grę skojarzeń. Z czym kojarzy Wam się Kuala Lumpur? Gdzie to w ogóle jest? Daleko, egzotycznie, Azja, korki, zatrucie powietrza, duże miasto, wieże Petrona itp.
Dla mnie to na pewno była odległa, choć dostępna kraina. Nie do końca na samym szczycie mojej listy ale nadal bardzo wysoko.

Jednak kiedy siedziałam w Heli-Bar, na lądowisku dla helikopterów na 34 piętrze jakiegoś biurowca i patrzyłam na wieże Petrona to nie mogłam uwierzyć, że tu jestem...muszę przyznać, że było pięknie, spokojnie i inaczej. Ale byłam szczęśliwa...

12 godzin wcześniej....
Jak Darek pisał w Kuala Lumpur wylądowaliśmy dość późno więc wczoraj nie widzieliśmy miasta. Dziś natomiast był zaplanowany cały dzień na mieście. Wiedzieliśmy, że szybko nie wrócimy z powrotem do hotelu więc rozpoczęliśmy od dużego śniadania - a było naprawdę ogromne. W naszym hotelu serwują dość różnorodne śniadanie i każda kultura może sobie znaleźć to co lubi. Tak więc był kącik azjatycki z dużą ilością ryżu, mięs i ryb, sosów, warzyw, pierożków, makaronów itp. Dziwię się, bo dla mnie to bardziej wyglądało na lunch czy obiad/kolację a nie na śniadanie.

Oczywiście spróbowaliśmy wszystkiego po trochę. Było też coś bardziej amerykańskiego - czyli omlety i słodkie pączki oraz coś europejskiego, czyli sery, wędliny, jogurty i owoce.

Po takim jedzonku mieliśmy siłę na pokonanie 272 stopni świątyni w Batu Caves. Świątynie w skałach, zwane Batu Caves znajdują się na obrzeżach miasta. Można tam dojechać Uber'em za ok. 30 MYR ($7-8) albo pociągiem za 2.5 MYR ze stacji KL Sentral. My w ramach oszczędności czasu wybraliśmy Uber'a. Ogólnie Uber tu istnieje i jeździ ale drażni nas, że nigdy nie jest na czas. Często na początku jest 7 minut a po 10 minutach jest kolejne 10 min. Tak więc cokolwiek mówią, trzeba pomnożyć przez 3.

Batu Caves jest hinduskim miejscem świętym. Są tam 3 główne jaskinie, każda inna. Jest wiele mniejszych światyń hinduskich i ludzie naprawdę przychodzą się tu modlić. Schody, które widzicie na zdjęciu strzeże 42 metrowy posąg Murugan'a. Jest to największy posąg tego boga na świecie - rzeczywiście robi wrażenie.

​Wspomniane 272 stopnie prowadzi do głównej jaskini / jaskini świątyni. Ta część jest za darmo i jest ogólnie dostępna. Tylko gdzie niegdzie są porobione ołtarzyki, do których jak chcesz podejść i się pomodlić to musisz ściągnąć buty. My z respektu dla modlących się zrezygnowaliśmy z zachowywania się jak rasowi turyści i zamiast łazić po ołtarzu w butach i pstrykać multum zdjęć (zrobiliśmy tylko kilka), skupiliśmy się na małpkach.

Małpek tu jest prawie tyle samo co ludzi. Po Gibraltarze, nie robiło to na nas już wrażenia, choć muszę przyznać, że nadal z wielką przyjemnością pstrykałam zdjęcie za zdjęciem. Większość małp nie zaczepiała ludzi, no chyba, że miałeś jedzenie albo pokazałeś jej plecak. Wtedy sprytne małpki były zaraz obok ciebie i sprawnie otwierały plecak, wyciągały jedzenie i zmykały na drzewo. Poza słodyczami od ludzi to jadły one bardzo dużo kokosów. Po ilości skorupek domyślam się, że muszą one gdzieś rosnąć nie daleko.

Główna jaskinia według mnie wymaga trochę remontu. Ma na pewno niesamowitą lokalizację, i jest fajnie położona ale mieszanie się wiary, ceremonii, straganów z pamiątkami i jedzeniem jakoś mi nie pasowało. To już polskie kiermasze pod kościołami są lepiej zorganizowane.

Wracając na dół po schodach nie zapomnij zaglądnąć do Ciemnej Jaskini (Dark Cave). Taka naprawdę to polecam zaglądnąć tam wychodząc na górę. Jaskinię tą zwiedza się z przewodnikiem i nigdy nie wiesz na którą grupę się załapiesz. My mieliśmy szczęście i musieliśmy czekać tylko 15 minut ale czasem czeka się i 45 min. 45 minut potrzeba na obejście całej jaskini. Znaczy się na obejście części ogólnie dostępnej. Cała jaskinia ma 2 km długości ale dla ludzi dostępne jest tylko 800 m. Można iść dalej jak się wcześniej zarezerwuje Adventure Trip. Pierwsza część jest bardziej edukacyjna, pani przewodnik, pokazywała nam różne robaki, pająki, myszki itp. Podobno w jaskini też jest multum nietoperzy (20,000), nie dziwi nas to, jak i węży, i unikatowych pająków.

Część komnat jaskini jest zamknięta za względu na mikro-klimat. Jest tam specyficzna temperatura i wilgotność, która pomaga niektórym żyjątkom się rozwijać. Groty te są stosunkowo małe i jakby grupa ludzi tam weszła to klimat by się automatycznie zmienił i temperatura by się podniosła.

Inna część jest niedostępna głównie ze względu na występowanie pająka (niestety nazwę zapomniałam), który jest unikatowy i występuje tylko w tych jaskiniach. Podobno pająk ten ma segmentową budowę ciała co nie jest spotykane u innych pająków. Pająki z segmentową budową ciała występowały w erze dinozaurów i niestety większość wymarła.

Bardzo fajna wycieczka, zdecydowanie poleca się wyedukować na temat małych organizmów jak i formacji skalnych. A do tego bycie w takim ciemnym miejscu, gdzie nic a nic nie widać, gdzie jak zgasi się latarki to słychać tylko grzechotania nietoperzy i nie widać różnicy między zamkniętymi powiekami a otwartymi, niesamowite uczucie. Dopiero na końcu jest mały prześwit i można nawet wyjść poza wyznaczoną trasę bo tam już jest mniej żyjątek.

Ostatnią jaskinią, którą odwiedziliśmy jest Ramayana Cave. Trzeba do niej podejść troszkę tak jakby się szło w kierunku dworca kolejowego. Jest to również hinduska świątynia. Tym razem nie było tam nabożeństw ale poprzez posągi opowiedziana jest historia Ramayana, ważnej postaci w religii hinduskiej. Niestety brakowało mi jakiegoś opisu na wstępie jaką rolę odgrywa ta postać/bóg w religii Hindu. Myślę, że jednak znajomi w pracy mnie wyedukują i szybko nadrobię błędy. Póki co niesamowicie było zobaczyć kunszt pracy w postaci tych wszystkich posągów. Wyglądało to jak polska szopka betlejemska tylko w dużo większym wydaniu.

Świątynia jest płatna 5 MYR ($1.5) i pewnie dlatego jest utrzymana w bardzo dobrym stanie, samo wejście robi już wrażenie z wodospadem, zaprzęgiem koni i posągami.

Muszę przyznać, że upał dawał nam się we znaki. Troszkę się na chodziliśmy a w jaskiniach wcale chłodno nie było. Standardowo utrzymywała się tam temperatura koło 25-28C co było tylko małym ochłodzeniem po wejsciu z 30-35C upału.Tak więc czekanie na Ubera, który może kiedyś przyjedzie było mało kuszące i wybraliśmy opcję pociągu. Mieliśmy nadzieję, że skoro jest to ostatnia stacja to może przyjedzie wcześniej i będzie klimatyzowany - tak też się stało. Kolejną rzeczą jaką zauważyłam jest brak oszczędności. Tutaj jest na porządku dziennym, że klimatyzacja jest ustawiona na maksa na chłodzenie a i tak wszystkie drzwi są otwarte. Hmmm....ciekawe jakie mają rachunki bo prądu to oni chyba taniego jednak nie mają.

​Wszyscy byliśmy spragnieni czegoś zimnego więc jak tylko pociąg zawiózł nas na stacje KL Sentral to udaliśmy się do baru. KL Sentral jest główną stacją gdzie krzyżują się metro i pociągi podmiejskie. Chyba wszystkie linie przejeźdżają przez tą stację. Na metro bilety kupuje się w formie plastikowych tokenów. Skanuje się je przy wejściu i potem wrzuca z powrotem do maszynki przy wychodzeniu. Pamiętaj, żeby nie zgubić tokena bo nie wyjdziesz z metra - no dobra wyjdziesz ale pewnie będziesz musiał zapłacić jakąś karę.

Ochłodzenia przyszedł czas....żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą strojów kąpielowych. Bar w hotelu Aloft (Mai Bar) znajduje się na dachu i ma niekończący się basen (infinity pool). Trend zapoczątkowany Singapurze rozprzestrzenia się i teraz każdy hotel chce mieć basen na dachu z widokiem na miasto i wrażeniem, że basen nie ma ścianki, nie ma końca.

Nie posiadając strojów kąpielowych, znaleźliśmy ochłodzenie w lokalnych drinkach i piwach. Jak do tej pory to nie mamy szczęścia znaleźć tej taniej Malezji. Fakt, faktem jak do tej pory jedliśmy tylko w hotelu i tu też jest hotel więc z zasady ceny są wyższe ale żeby były porównywalne do NY to się troszkę zaskoczyliśmy. Tak więc nie siedzieliśmy długo i wzięliśmy metro do następnej stacji.

Metro w KL jest bardzo czyste. Zauważyliśmy to już w pociągu podmiejskim ale metro również, zaskoczyło nas czystością. W większości metro jest naziemne i jeździ bez kierowcy. Wszystko jest zautomatyzowane i kierowane przez komputer. Dzięki temu pewnie jest w miarę szybkie i jeździ dość często. Bilet nie jest drogi bo kosztuje 1.20 MYR czyli $0.30. Mniej więcej wszystko w Malezji dzielimy na 4 czyli podobnie jak w Polsce. Tak więc 1 MYR = 1 PLN, mniej lub więcej.

Przyszedł czas na kolejne świątynie. Kolejna Hinduska Świątynia - Sri Mahamariamman Temple, jest najstarszą i podobno najbogatszą w wystroju hinduską świątynią w Malezji. Została ona zbudowana w 1873 roku i do dziś odprawiane są tam modły w różnych intencjach. My mieliśmy szczęście być świadkami ceremonii / modlitwy w intencji zdrowia.

​Aby wejść do świątyni znów trzeba było ściągnąć buty ale tym razem już się skusiliśmy bo rzeczywiście warto wejść do środka. Jedna refleksja mnie uderzyła. Hinduska wiara, kultura jest bardzo kolorowa i wesoła. To, że hindusi uwielbiają kolory wiem po moich znajomych z Indii. Rzeczywiście oni uwielbiają ubierać się w przeróżne kolory co wygląda bardzo ładnie i radośnie. Wiedziałam też, że ich bogowie przybierają postacie zwierząt i ludzi (twarz słonia albo małpy a ciało człowieka) ale jakoś tak będąc w tej świątyni, słuchając ich śpiewu poczułam się mile widziana, odprężona a wszystko było takie wesołe, kolorowe a nie szare i smutne jak w kościele katolickim.

Po świątyni hinduskiej przyszedł czas na China Town - co tu się działo. Wszystko można było kupić, Rolex'y, torebki Louis Vuitton i czego tylko dusza zapragnie. Na szczęście nikt z naszej ekipy nie zwraca uwagi jakiej marki torebkę nosi więc mogliśmy szybko przejść i znów wskoczyć do metra, żeby dojechać do Menera Tower.

​Podobno z tej wieży jest ładniejszy widok bo widzisz Petronas Towers. Dziś niestety Petronas Towers są zamknięte bo jest poniedziałek więc postanowiliśmy to sprawdzić. Menera jest spoko - nie wiem czy warto iść tu i tu. Wydaje mi się, że jakbym miała komuś polecić to bym jednak poleciła taras widokowy na Petrons Towers.

Menera ma jednak swoje plusy. Zdecydowanie było mało ludzi. Dzięki temu zwiedzanie jest przyjemnością. Najwyższy taras też jest na zewnątrz, tak że można wypić piwko, pooglądać panoramę i ochłodzić się wiatrem. Tak - tam jest też bar. Oczywiście znów ceny jak dla turystów.

Dzieci już pomału marudziły, że za dużo chodzenia - fakt faktem zrobiliśmy dziś trochę kilometrów a upał nam nie pomagał. Oczywiście jak to rasowi turyści parę razy zabłądziliśmy ale na szczęście telefony, GPS, Google Maps zawsze nam towarzyszą. Dodatkowo Malezyjczycy są bardzo pomocni. Tak jak Japończycy - jak tylko widzieli, że nie wiemy gdzie iść to pytali się czy mogą pomóc i z cierpliwością pomogli. Nie tak jak w Maroku, że robili to tylko dla własnego biznesu. Ogólnie Kuala Lumpur pozytywnie mnie zaskoczył, że nie ma naganiaczy i naciągaczy.

Żeby już więcej nie chodzić, na kolację wybraliśmy Black Market. Fajna knajpka z lokalnym BBQ. Jest to bardziej restauracja niż bar, więc na poobiedniego drinka poszliśmy zaraz obok do heli-Bar.

Ciężko jest znaleźć ten bar. Zaufaliśmy Google i podeszliśmy pod budynek w którym powinien się znajdować bar. Budynek wyglądał na zwykł biurowiec i ciężko było uwierzyć, że na samej górze jest impreza. Spytaliśmy się jednak ochroniarza a on od razu wsadził nas do windy i kazał wyjechać na 34 piętro.

Bar jest na płycie byłego lądowiska dla helikopterów. Teraz jest tam tylko lekkie ogrodzenie i pełno stolików. Zdecydowanie polecam się tam przejść zwłaszcza wieczorem bo widok na wieże jest super.

Ostatnim etapem naszej dzisiejszej przygody był bar "No Black Tie". Słynie on z Jazz'u. Lokalne chłopaki nieźle wywijali na gitarach i perkusji. Pomimo, że nie mieli saksofonu to grali Jazz i nawet im to całkiem fajnie wychodziło. Zagrali też Layla, Eric'a Claptona.

Niestety nam się przysypiało więc nie siedzieliśmy długo i spacerkiem doszliśmy do hotelu.