2017.04.11 Cameron Highlands, Malezja (dzień 3)
Najważniejszą rzeczą jaka dzisiaj się wydarzyła to z pewnością jest przyznanie mi wizy do Qataru. Ilonka już ją dostała parę dni temu, a z moją coś się ociągali. Ciekawe dlaczego musieli mnie lepiej sprawdzić. Dobrze, że ją dostałem, bo inaczej bym musiał siedzieć na lotnisku w Doha 12 godzin, a Ilonka by pewnie wyszła na miasto. Także rano jak zobaczyłem email to byłem szczęśliwy.
Mimo że wczoraj trochę posiedzieliśmy w barach i późno poszliśmy spać, to dzisiaj już o 5 rano nie mogliśmy spać. Widać, źe strefy czasowe nam dokuczają. 5 rano, co by tu robić? Śniadania jeszcze nie ma, serwują dopiero od 7. Nadrobiliśmy zaległości w blogu, spakowaliśmy się i poszliśmy na śniadanie. Oczywiście musieliśmy spróbować tradycyjnego malezyjskiego śniadania - Nasi Lemak
Wybór jedzenia był jak zwykle ogromny. Najedliśmy się jak by to był ostatni posiłek w naszym życiu, wzięliśmy lokalne taxi i pojechaliśmy do innego hotelu, do Renaissance. Pojechaliśmy tam, nie po to żeby się zameldować, ale po to żeby wypożyczyć samochody. Niewiele jest wypożyczalni samochodów w mieście, a jeszcze mniej zezwala ci oddać w innym miejscu. Nam pasowało oddać na lotnisku, więc wzięliśmy z Avis.
Mieliśmy świetnego kierowcę taksówki. Gościu tak przeklinał po angielsku, że aż się zastanawialiśmy skąd on zna tyle wulgarnych słów. Wiadomo, jak to w tych krajach w godzinach szczytu, korki były duże. Każdy kierowca dostał od niego niezłą wiązankę słów.
Samochody odebrane, bagaże zapakowane i w drogę. Plan na dzisiejszy dzień to dojechać do Cameron Highlands i tam trochę pozwiedzać. Wyjazd z miasta w godzinach szczytu z kierownicą po prawej stronie nie należał do najłatwiejszych. Dopiero jak wjechaliśmy na autostradę E1 to trochę odetchnęliśmy i pojechaliśmy dalej na północ.
Cameron Highlands to są wyżyny znajdujące się w środkowej części półwyspu malezyjskiego. Ludzie już tu od wielu lat zaczęli przyjeżdżać ze względu na wspaniały klimat. Świetna odskocznia od tropikalnych malezyjskich upałów. Większość terenów znajduje się ponad 1500 metrów n.p.m, a szczyty przekraczają 2000 metrów. Poza klimatem, to miejsce słynie z hików, plantacji herbaty i truskawek.
Droga z Kuala Lumpur zajęła nam jakieś 4 godziny. Po zjechaniu z dobrej, szybkiej autostrady, przez prawie dwie godziny wspinaliśmy się do góry.
Taką ilością serpentyn to ja chyba nigdy nie jechałem. Zakręt przechodził w zakręt. Nie dość, że droga była wąska to jeszcze ilość samochodów ciężarowych nas przerażała. Na zakrętach mijanie się z nimi nie należało do przyjemnych. Ścinali serpentyny na maksa. Wyznawali zasadę, że duży może więcej i nie przejmowali się małymi samochodzikami. Niektórym jednak ta brawurowa jazda nie wychodziła i niestety kończyła się tragicznie.
Około 2 po południu dojechaliśmy do Brinchang. Małe miasteczko leżące w sercu Cameron Highlands. Tutaj znajduje się nasz hotel, ale na niego pora przyjdzie później, jak narazie to trzeba się napić herbaty.
BOH jest to największa plantacja i przetwórnia herbaty w tym rejonie. Robią ją już od prawie 100 lat. Mają wiele rodzajów, także każdy z nas wziął oczywiście inną i do tego ich słynny truskawkowy sernik, albo tiramisu z zieloną herbatą.
Wszystko super smakowało. Odwiedziliśmy jeszcze ich sklepik, zakupiliśmy trochę herbat do domu i pochodziliśmy po plantacji.
Za wiele nie mieliśmy czasu żeby robić jakiś hike, także postanowiliśmy na jeden ze szczytów wyjechać samochodem. Pod szczytem znajduje się też Mossy Forest (Mechaty las), którego chcieliśmy odwiedzić. Wcześniej wyczytałem, że "droga" nie jest łatwa (tu nie ma łatwych dróg), ale jest do zrobienia nawet zwykłym samochodem. Niestety nie mamy żadnego zdjęcia z drogi bo nikt o tym nie myślał jadąc stromo pod górę, wąską drogą gdzie czasem trzeba było lusterka składać.
Początek był nawet OK. Stromo do góry po plantacjach herbaty, ale po asfalcie. Tutaj telefony nie działają, ale mieliśmy kontakt między samochodami za pomocą walkie-talkie. Po jakimś czasie jakość asfaltu uległa znacznemu pogorszeniu, nachylenie się zwiększyło, a także szerokość drogi miała wiele do życzenia. Oczywiście to jest dwu-kierunkowa droga i podczas mijania się często jeżyły nam się włosy na głowie. Jechałem pierwszy, Grzegorz dzielnie, w bezpiecznej odległości podążał za mną. Droga stawała się coraz to gorsza, ale z obliczeń Ilonki do szczytu było już niedaleko. Straciłem z widoku Grzegorza, ale nie mogłem się zatrzymać, bo bałem się, że ten nasz mały samochodzik dalej już nie ruszy, tak było stromo. Po paru minutach zrobiło się bardziej płasko, więc się zatrzymałem i zacząłem wzywać drugi samochód za pomocą walkie-takie. Niestety z drugiej strony nikt się nie odzywał, była cisza. Pomyślałem, że pewnie za daleko już od niego odjechałem i postanowiłem tu na niego poczekać. Wysiedliśmy z samochodu, żeby zobaczyć co się dzieje i tu nas strach obleciał. Nasze przednie koło prawie nie ma powietrza! Upsss.... nawet nie wiem czy ten samochód ma zapasówkę. Nawet jak ma to pewnie jest to cienka dojazdówka, na której zjazd na dół byłby ciekawy.
Nie tracąc czasu postanowiliśmy zjeżdżać na dół puki jeszcze mamy w oponie trochę powietrza. Zawracanie tutaj nie należało do łatwych, ale jakoś się udało i rozpoczęliśmy zjazd. Po jakimś czasie nawiązaliśmy kontakt z drugim samochodem, który dzielnie jechał do góry. Jak się okazało, Grzegorza samochód był chyba trochę słabszy i po prostu stanął pod górę. Grześ wysadził wszystkich z samochodu i kazał im pchać go do góry. Szło to powolnie, ale poskutkowało. Minęliśmy się na drodze i dalej jechałem w dół. Powietrza było coraz mniej, często podwozie zahaczało o wyboje w drodze. Chciałem jak najszybciej wyjechać na główną drogę, ale też nie mogłem jechać za szybko, bo bałem się o felgę. Na szczęście jakoś dojechaliśmy do głównej drogi i nawet szybko znaleźliśmy stację benzynową. Niestety nie mieli serwisu opon, ale przynajmniej mogłem dopompować i dalej szukać wulkanizatora.
Grzegorz dojechał do mnie i dalej już razem rozpoczęliśmy poszukiwania. Udało się, gdzieś na uboczu jest mały zakład, gdzie lokalna pani z uśmiechem na ustach dosłownie w parę minut wyjęła gwoździa z opony i załatała dziurę.
Wszystko jest dobre, jak dobrze się kończy. Zajechaliśmy do naszego hotelu, Strawberry Park Resort i tam przy pysznej kolacji wspominaliśmy kolejny, dosyć ciekawy dzień z wakacji.
Steaki z lokalnej krowy były pyszne. Malezja nie słynie z tego rodzaju jedzenia, ale jednak potrafili go dobrze przyrządzić. Wpierw dwa tygodnie go trzymali w solach, a potem idealnie upiekli. Dało się zjeść.