2017.04.14 Penang, Malezja (dzień 6)
Plan na dzisiejszy dzień, to doprowadzić samochód na lotnisko, wziąć samolot i polecieć na wyspę Penang. Latanie wewnątrz Azji jest tanie, dlatego za niewielką dopłatą (około $25) na osobę można lecieć w business class. Malaysia Airlines dobrze to zaplanowała. Nie dość, że na lotnisku zjedliśmy śniadanie za darmo, to jeszcze podali nam szybki lunch w samolocie.
Czyli te $25 które wydaliśmy na dopłatę do lepszej klasy byśmy spokojnie wydali na jedzenie. Natomiast komfort lotu był znacznie lepszy.
Po wylądowaniu pojechaliśmy do hotelu w George Town zostawić plecaki i zaatakowaliśmy miasto. Najładniej miasto widać z góry Penang Hill. Są dwie opcje dostania się na szczyt. Albo na nogach za darmo, albo za 30 MYR ($8) kolejką torową.
Wychodzenie w tym upale parę kilometrów i pokonanie 700 metrów w pionie w ogóle nie wchodziło w rachubę. W ciągu paru minut, klimatyzowaną kolejką wyjechaliśmy na Penang Hill. 700 metrów wyżej robi różnicę, było znacznie chłodniej. Lekki, chłodny wiaterek powodował, że aż się chciało chodzić. Widok rozbudowującego się Georg Town pokazywał jak na dłoni, że Azja rozwija się w potężnym tempie.
W końcu można było usiąść, napić się lokalnego piwa (Tiger) i podziwiać widoki.
Następnym naszym celem była największa buddyjska świątynia w Malezji, Kek Lok Si. Żeby tam się dostać, to musieliśmy zjechać na dół i przejść gdzieś 1.5km lokalnymi, handlowymi uliczkami. Świątynia robi wrażenie górując nad miastem. Zbudowana została pod koniec XIX wielu i dalej oczywiście służy buddystom za święte miejsce, w którym odbywane są nabożeństwa i wszelkiego rodzaju ceremonie.
Obszar jaki zajmuje budowla też jest imponujący. Na start musieliśmy przejść jakimiś małymi, wąskimi korytarzami w których były setki małych sklepów z pamiątkami. Następnie weszliśmy już do większego (klimatyzowanego) sklepu i z niego małym wagonikiem bardzo pomału wyjechaliśmy na plac na którym znajduje się główny budynek świątyni.
Tam też spędziliśmy trochę czasu zaglądając we wszystkie możliwe zakamarki. Zbliżała się godzina 18 i zaczęli wszystko zamykać. Oczywiście zamknęli nam kolejkę i zostaliśmy skazani na schodzenie na dół. Nie było by w tym nic złego, gdyby można było znaleźć jakąś ścieżkę i nią schodzić w dół. Niestety taka ścieżka nie istnieje. Schodziliśmy naokoło drogą uważając żeby jakiś lokalny nas na skuterze nie rozjechał.
Wróciliśmy do hotelu, zostawiliśmy sprzęt photo/video i ruszyliśmy na wieczorne zwiedzania George Town.
Miasto jak i cała wyspa ponoć nie jest jeszcze tak nowoczesna jak np. Kuala Lumpur. Dalej tu można odnaleźć i doświadczyć tradycyjne Malezji.
Głód nam już doskwierał, więc zaczęliśmy od kolacji. Wybór padł na Krbaya. Knajpa ta słynie z dobrej i autentycznej malezyjskiej kuchni.
Mieli racje, jedzenie było dobre. Kelner polecił nam też lokalny drink, którego nazwy oczywiście nie pamiętam, ale też "dało się wypić". Po kolacji poszwendaliśmy się po barach. Bary w George Town różnią się o barów w Kuala Lumpur. Nie są już takie fansy. Bardziej przypominają pijalnie piwa niż bar z górnej półki. Ceny też są przystępne. Za piwo płaci się 10-15 MYR ($2-3). Niestety w tych miejscach nie ma klimy, ani wiele innych udogodnień cywilizacji. Ale tego nie potrzebowaliśmy, chcieliśmy doznać prawdziwej Malezji, a nie turystycznej jak w KL.
Fajny klima był w tej części miasta, a zwłaszcza w okolicy ulicy Love Line. Trochę nam przypominał Nowy Orlean. Głośna muzyka, którą było słychać na ulicy, dużo ludzi, stoliki na zewnątrz. Ogólnie ciekawe miejsca, polecamy odwiedzić, szczególnie wieczorem.
Do naszego hotelu mieliśmy jakieś 10 minut na nogach. Idąc mniej imprezową częścią miasta nocą dalej jednak widać, że tej kraj dopiero się rozwija. Są miejsca gdzie pomału cywilizacja wchodzi, ale dalej większość jest ciemna i biedna. Idąc po tych mniej turystycznych miejscach trzeba było uważać żeby do jakieś dziury nie wpaść, a i zapach nie był miły. Turystyka na maksa rozwija świat. Coraz więcej rejonów i krajów zauważa, że turystyka to bardzo dobry interes i że trzeba go dobrze witać i szanować. Jak narazie Malezja nam to daje. Czujemy się tutaj jak chciani turyści, jak ludzie którzy są witani, zapraszani, a na końcu dziękują nam, że to właśnie ich wybraliśmy. Zupełnie inaczej niż w Maroku.