IDM Travels

View Original

2017.05.28 Franconia Notch, White Mountains, NH

W górach najbardziej nie lubię/boję się trzech rzeczy: misiów (i innych dużych zwierząt), wiszących mostków i dużych strumyków. Z tych trzech rzeczy, strumyki i mostki są nadal niczym w porównaniu do misiów. I tak na przykład jak rok temu uciekaliśmy przed misiem to nawet strumykiem biegłam i butów nie zamoczyłam. Tak to już jest, że jak instynkt przetrwania bierze górę to nie zwraca się uwagi na pierdoły.

Drugi dzień w Białych Górach. Na szczęście miś nas nie odwiedził, mostków wiszących tu nie ma z zasady....ale strumyk musiał być. Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy hike na Twin Mountains (bliźniacze góry). Fajny szlak, 11 mil, 3.5tys ft. wysokości...przynajmniej tak nam się wydawało. Co może pójść źle...
Do szlaku mieliśmy 30 min samochodem więc nie tracąc czasu, po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Parking Twin Mointains znajduje się na końcu drogi Turtle Trail do której dojechać można drogą numer 3. Parking o dziwo był pełny na maksa. Spodziewałam się trochę ludzi ale i tak ilość samochodów mnie pozytywnie zaskoczyła. Nie tracąc czasu pozbieraliśmy się i pełni energii ruszyliśmy zdobywać szczyty - North & South Twin Mountains.

Droga zaczynała się spokojnie. Fajnie szlo się szeroka ścieżka, w lesie i ciszy. Az tu nagle po około 20 minutach przed nami pojawił się strumyk. I nie ma wyjścia. Trasa wyraźnie prowadzi na druga stronę...zapomnieli tylko zbudować mostek.
No wiec nie pozostało nic innego jak ściągnąć buty i wejść do tej lodowatej wody. Podobno zimna woda poprawia krążenie ale pomimo ze jest koniec maja to woda była za zimna....prędzej bym dostała odmarznięcia niż poprawy krążenia. Szybko iść za bardzo tez się nie da. Za nami szla kolejna para i gościu chyba chciał jak najszybciej wyjść z wody i skończyło się na tym że cały wpadł.....wszystko miał przemoczone.

My przeszliśmy, osuszyliśmy trochę nogi w słoneczku i ruszyliśmy dalej zdobywać szczyt. Troszkę ten strumyk popsuł nam humor i nasz czas przejścia już nie wyglądał fajnie. Ale nic...nie ma co się poddawać... przynajmniej przez następne 20 min.

Szlak znów był przyjemny...szeroki, nie za stromy ale...znów nas zaskoczył. Pierwotnie myśleliśmy ze szlak idzie skalistym wybrzeżem ale się okazało że patrzyliśmy na złe oznaczenia. Brzegiem nie dało się za wiele przejść. Kawałek był jeszcze wydeptany pewnie przez ludzi szukających szlaku, ale potem robił się gęsty las i zero nadziei na znalezienie szlaku. Zerknęliśmy na mapę i uświadomiliśmy sobie ze szlak idzie brzegiem rzeki....ale nie tym brzegiem na którym my jesteśmy. Cofnęliśmy się do miejsca gdzie po raz ostatni widzieliśmy oznaczenie szlaku, popatrzyliśmy na druga stronę i się załamaliśmy.....znów trzeba przejść rzekę...

Tym razem już sobie odpuściliśmy. Wiem nie wolno się poddawać – ale z drugiej strony też mądry jest ten kto wie kiedy należy sobie odpuścić. Po pierwsze zobaczyliśmy na mapie, że rzekę trzeba będzie przechodzić jeszcze parę razy. Po drugie zdenerwowaliśmy się, że szlak jest słabo oznaczony a po trzecie to nie chcieliśmy wracać po nocy w obawie, że pogubimy szlak. A jeśli chcieliśmy zdobyć to co pierwotnie zaplanowaliśmy to byśmy skończyli hike koło 9 – 10 w nocy. Przestało więc to być zabawne...

W zamian, cofnęliśmy się na strumyk, przeszliśmy go po raz kolejny (tym razem ostatni), siedliśmy w słoneczku z piwkiem i pozwoliliśmy, aby muchy i komary nas pogryzły...no dobra ta ostatnia część była nie zamierzona ale niestety nieunikniona.

No tak ale co ze spalaniem kalorii??? Przecież nie możemy tak leniuchować przez cały dzień. Tak więc na dokładkę poskakaliśmy na skakance. Taka drobnostka a cieszy. Ostatnio kupiłam skakankę i dostałam zajawki na skakanie...już zapomniałam jakie to może być fajne ćwiczenie.

Tak minął nam dzień. I może bez dużego hiku ale nadal przyjemnie, na świeżym powietrzu i z odrobiną sportu. W drodze powrotnej odwiedziliśmy inne pole namiotowe “Sugarloaf”. Całkiem fajna miejscówka. Jest tam trochę prywatności, nie widać było żadnego szeryfa. Może kiedyś zdradzimy nasze Chipmonki z Lafayette Place i wypróbujemy to nowe pole namiotowe. Póki co wróciliśmy na lunch na nasze standardowe pole na Lafayette Place. A lunch był bardzo międzynarodowy. Nie ma to jak Polska konserwa z PRLs, pasta paprykowa z Grecji i piwo z Meksyku. A wszystko zjedzone na Amerykańskim łonie przyrody.

Ta noc była cieplejsza. Tak więc po kolacji posiedzieliśmy przy ognisku, wpatrywaliśmy się jak zahipnotyzowani w ogień i po prostu cieszyliśmy się życiem....no bo jak tu się nie cieszyć, że misie trzymały się z daleka od nas.

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i w Poniedziałek trzeba było już wracać. Deszcz nas wygonił i ruszyliśmy w drogę już koło południa. Nie był to najlepszy pomysł, bo wszyscy wtedy wracali – korki były niemożliwe. Na szczęście technologia się spisała i skutecznie omijaliśmy korki przejeżdżając przez małe miasteczka. Muszę przyznać, że zaskoczyło nas, że takie duże, bogate i zadbane domki są w New Hempshire. Zazwyczaj jeździmy autostradą i nie zdajemy sobie sprawy co tak naprawdę jest za krzakami które odgradzają rzeczywistość od autostrady. Z drugiej strony to nie dziwne – podobno wiele pisarzy wybiera mieszkanie w New Hempshire, Main czy Vermont. Może my też kiedyś nie będziemy musieli być w biurze codziennie i kupimy sobie domek w górach...może...póki co czas wrócić do zatłoczonego i głośnego Nowego Jorku.