IDM Travels

View Original

2017.07.29-30 Slide Mountain, Catskill, NY

Nasz ostatni kemping w tym roku...tak dobrze widzicie. Jest dopiero koniec lipca, środek lata, wszyscy spędzają weekendy poza miastem a my właśnie zamykamy sezon kempingowy. Jeśli dobrze nas śledzicie to zauważyliście już pewnie, że w tym roku nie byliśmy jeszcze nigdzie na nartach...no więc w zimie jeździliśmy po ciepłych krajach, w lecie zamykamy sezon kempingowy wcześniej aby ochłodzić się w Ameryce Południowej – no i oczywiście opalić. Bo nie ma nic lepszego niż narciarska opalenizna.

Po 4 latach znów postanowiliśmy zrobić hike w Catskill. Jakoś od 2013 roku nie jeździliśmy do Catskill. Zasada była prosta. Na zwykły weekend jedziemy do Adirondack, na długi weekend w Białe Góry. Oczywiście, zarówno Białe Góry jak i Adirondacks są większe i ciekawsze więc wybór wydaje się oczywisty. Nie chcieliśmy jechać dwa razy w miesiącu do Adirondack więc przeprosiliśmy się z Catskill i wybraliśmy jeden z dłuższych szlaków.

W piątek po pracy szybko pojechaliśmy do hotelu w Poughkeepsie – byliście kiedyś tam? My też nie, ale byliśmy w szoku. Niby małe, zwykłe miasteczko gdzieś w upstate New York (północnej części stanu NY) a jednak nie takie zwykłe. Przejeżdżaliśmy przez nie koło 11 w nocy a na ulicach było nadal pełno ludzi, pod kręgielnią na parkingu był tłum samochodów a jak podjeżdżaliśmy pod nasz hotel to zaskoczyło nas kino samochodowe. Wszystko tam mają a życie toczy się prawie jak w NY.

My niestety na kino nie mieliśmy czasu – a szkoda bo nigdy nie byłam w kinie samochodowym. Nie tracąc czasu poszliśmy spać, żeby na drugi dzień wstać o 5 rano i wyruszyć w drogę. Z hotelu do kempingu mieliśmy ok. 1h jazdy. Trzeba było jednak jeszcze skombinować drzewo u lokalnego drwala i zarejestrować się na kempingu. Nie ma łatwo ale ponieważ trasa którą wybraliśmy zaczyna się i kończy na kempingu to chcieliśmy mieć już wszystko przygotowane. Aby po hiku tylko otworzyć sobie piwko i spokojnie usiąść na krzesełku.

Hike wyliczyliśmy na 11h. Mieliśmy zdobyć 3 szczyty w tym najwyższy Slide i wrócić okrężną drogą na pole namiotowe. Szczyt Slide można zrobić bardzo łatwo z parkingu ale wtedy raczej nie zdobędzie się dwóch pozostałych szczytów. Trenować jednak trzeba, na łatwiznę iść nie można więc ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy w górę.

Trasa nie rozpieszczała. Nadal była łatwiejsza niż w Adirondack ale były momenty gdzie stawaliśmy przed skałami i zastanawialiśmy się co dalej.

Pierwszy szczyt Wittenberg zdobyliśmy dość łatwo. Nawet nie robiliśmy na nim przerwy, tylko od razu uderzyliśmy na drugi szczyt Cornell. Z drugiego szczytu zobaczyliśmy nasze przeznaczenie Slide. Piętrzył się nad nami – ale jak to się mówi cel jest zawsze bliżej niż myślisz. Tak więc zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Nadrobiliśmy spalone kalorie i ruszyliśmy dalej w drogę.

​Tu już sprawa wyglądała troszkę gorzej. Widać, że mało ludzi zapuszcza się w te rejony. Większość ludzi na Slide wychodzi z parkingu (który my później miniemy) albo robi tylko pierwsze dwa szczyty. Ogólnie to co my robimy jest zalecane na dwa dni.

Tak więc najpierw musieliśmy zejść do dolinki (ok. 1000 ft / 300 metrów) aby potem znów się zacząć wspinać. Odcinek od dolinki prowadził statecznie do góry i w niektórych miejscach musieliśmy pomyśleć jak najlepiej będzie się wyspinać na górę.

Trasa widać, że jest mało uczęszczana bo jest dość zarośnięta. W każdym razie wspinamy się do góry, pokonujemy kolejne przeszkody, wyspinaliśmy się nawet „schodami do nieba” (dziękujemy wolontariuszom którzy je naprawiają) i tak sobie idziemy....aż nagle widzę, że ludzie spuszczają plecaki na linie. No to nieźle. Jak już jest tak źle, że ludzie używają linę do podania na dół plecaka to musi być niezła jazda.

Jazda była – ale chyba z tymi ludźmi. Odcinek nie był łatwy ale przy zaufaniu swoim butom, podstawom zasad tarcia i małym samozaparciem pokonaliśmy tą skałę w mgnieniu oka. Szlak rzeczywiście dostał miano ciekawego. Jak się później okazało, kiedyś już go zrobiliśmy ale zapomnieliśmy.

Udało się – osiągnęliśmy szczyt Slide w całkiem dobrym czasie. Pogoda była idealna, piękne słoneczko, bezchmurne niebo i do tego mieliśmy czas na dłuższą przerwę – żyć nie umierać!

Posiedzieliśmy na szczycie dłuższą chwilkę obserwując ludzi którzy wyszli z kierunku którym my planowaliśmy schodzić. Patrzyliśmy tylko na ich buty czy są bardzo wybłocone – ale jak zobaczyliśmy bandę dzieci, w czystych bucikach to wiedzieliśmy, że nie będzie źle. I tak też było – trasa na dół była mega łatwa. Wyjście na Slide z tej strony to bułka z masłem. Podobno kiedyś ta droga była przeznaczona na samochody i może dlatego była w miarę szeroka i nawet nie taka stroma.

Tak więc szybko zlecieliśmy na parking. Niestety to nie był nasz parking. Do naszego autka mieliśmy jeszcze 4 mile (6.5 km). Tak więc znów ruszyliśmy w drogę – dosłownie i w przenośni – do pokonania mieliśmy kawałek drogą asfaltową, potem Darek znalazł skrót więc przeszliśmy przez czyjąś posesję, i już myśleliśmy, że to koniec, że teraz to tylko z górki na pagórki. W górach zawsze oczekuj najważniejszego. Po zejściu całkiem sporego kawałka w dół naszym oczom okazały się kolejne schody do nieba – tym razem nie wiedzieliśmy czy płakać czy się śmiać. Wiedzieliśmy, że musimy się tam wydrapać aby potem już naprawdę zlecieć na dół na kemping.

W między czasie spotkalismy innego turyste. Troszkę sobie uszkodził kolano i szedł dość wolno ale na szczęście poratowaliśmy go lekiem przeciwbólowym i dostał kopa. Kiedy my marzyliśmy o zimnym piwku na kempingu, pysznym hamburgerze domowej roboty, on mówił, że najchętniej by zjadł frytki z serem i wypił milk shake (koktajl mleczny) – ehhh ci amerykanie.

Na kemping dotarliśmy koło 7 wieczorem. Szybciej niż przewidywaliśmy, cali i zdrowi z uśmiechami na twarzach. Drzewa mieliśmy na całą noc a do tego na naszym polu zostały jeszcze dwa duże pniaki. Po kolacji spalenie jednego z tych pniaków stało się moją misją. Poległam jednak. Cała noc nie wystarczyła na spalenie pniaka i szybciej my polegliśmy na naszych karimatach niż pień przemienił się w popiół.

Rano pospaliśmy troszkę dłużej. Po raz pierwszy nigdzie nam się nie spieszyło. Z kempingu też nas nawet nie wyrzucali więc spokojnie pospaliśmy, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy nasz mały domek. No ale co dalej? Pogoda jest za piękna, żeby tak po prostu wrócić do NY.

Zdecydowaliśmy się odwiedzić Hunter. Jest to resort narciarski, dość popularny wśród Nowojorczyków. W zimie są tam tłumy i kolejki do wyciągów, natomiast w lecie resort ten jest słynny głównie z najdłuższego zip-line w całej Ameryce. My zip-line sobie odpuściliśmy. Darek już kiedyś go zrobił a ja robiłam inny w Polsce. Posiedzieliśmy więc na tarasie przy piwku narzekając jak to amerykanie nie potrafią mieć takiego fajnego klimatu jak ma Europa. Szukając czegoś Europejskiego dotarliśmy do dobrze na znanej restauracji Last Chance – restauracji która ma ponad 300 gatunków piwa w tym dobrze wszystkim znany Żywiec.

Fajnie było zjeść lunch na świeżym powietrzu. Pogoda była idealna i chciałoby się odpoczywać dalej ale niestety czekała nas droga do domku w korkach. Bo przecież każdy skądś wraca – jak nie z gór to z plaży. Tak więc po obfitym lunchu ruszyliśmy w drogę.