IDM Travels

View Original

2017.10.29 Islandia (dzień 2)

Jest ich coraz mniej, są coraz to mniejsze, węższe, krótsze, płytsze. Dla niektórych są groźne, niedostępne, niepotrzebne. Dla innych są piękne, wspaniałe, niepowtarzalne. Ludzie spędzają całe swoje życie żeby je badać, analizować, zrozumieć. Jedno jest pewne, bez nich życie na naszej planecie albo by było niemożliwe, albo by było zupełnie inne niż jest aktualnie. Mowa tu oczywiście o lodowcach.

Ponad 11% powierzchni Islandii to lodowce. Mają tutaj idealne warunki do ich powstawania. Chłodny klimat, duże opady śniegu, odpowiednia rzeźba terenu i niskie nasłonecznienie. Zawsze lubiłem lodowce i zawsze jak tylko mogę to staram się je zobaczyć, a nawet trochę je zwiedzić. Z paru zjechałem na nartach, po wielu chodziłem. Dla mnie lodowiec to jak rzeka w zwolnionym tempie. Posuwa się na dół znacznie wolniej i w ciszy. Czasami tylko słychać odłamujące się tony lodu które spadają w dół.

Dzisiejszy cały dzień poświęciliśmy lodowcom. Na początek wybraliśmy lodowiec Falljökull, który jest częścią największego lodowca w Europie, Vatnajökull. O 9:15 rano mieliśmy zarezerwowanego przewodnika na około 5 godzin. Czy jest potrzebny przewodnik do chodzenia po lodowcach? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Niektórzy powiedzą, że oczywiście musisz mieć przewodnika, niektórzy, że to zależy od lodowca i trasy jaką chce się pokonać.

Ja należę do tej drugiej grupy. Są dwa rodzaje lodowców, suchy (bez śniegu) i mokry (ze śniegiem). Na mokry bym nigdy nie wszedł bez lokalnego przewodnika i bez odpowiedniego sprzętu. Bał bym się przykrytych szczelin lodowcowych w które można wpaść.
Suchy to inna sprawa. Wszystko widać, i przy zachowaniu ostrożności można sobie po nim bezpiecznie pochodzić, a nawet wchodzić w szczeliny.

Nie wiedząc jaki napotkamy lodowiec, i jak wysoko możemy na niego się wspinać, to oczywiście wzięliśmy przewodnika z Glacier Guides. Niestety mieliśmy godzinę samochodem do miejsca skąd nas będą zabierać, więc większość drogi pokonaliśmy po ciemku. Dopiero pod koniec zaczęło się rozwidniać, jak wjechaliśmy do parku lodowców, Vatnajökull

Jak prawie wszędzie w Islandii tutaj też nas przywitali po Polsku i powiedzieli, żeby się przygotować bo za chwilę wyruszamy. Prawie cały sektor turystyczny w Islandii jest opanowany przez Polaków. Dobra robota rodacy.
Raki, czekany, kaski, uprzęże przymierzone. Niestety nie mogliśmy mieć własnego sprzętu - podobno takie są przepisy. Nawet przewodniczka powiedziała, że Ilonki raki są tysiąc razy lepsze niż te co oni pożyczają ale przepisy są przepisami. Ciekawe czego się boją. Można zaczynać zabawę. Autobusem w 15 minut, a potem na nogach w pół godziny dotarliśmy pod lodowiec. Temperatura była koło 0 st. C. Trochę nam było zimno, ale wiedzieliśmy, że za chwilę zacznie się podchodzenie do góry i się zagrzejemy.

Była nas kilkunastu-osobowa grupa, więc musieliśmy mieć dwóch przewodników. Przepisy nie pozwalają żeby jeden przewodnik był odpowiedzialny za tak dużą ilość osób. Zostaliśmy podzieleni sprawiedliwie na dwie grupy, mocna i słaba. Myśmy, wraz z sześcioma innymi europejczykami załapali się do mocnej, a cała Azja do słabszej.
Przed wejściem na lodowiec nasz przewodnik, Stephnie z Australii, wytłumaczyła nam wszystko o sprzęcie, a także co możemy, a co nam nie wolno robić na lodowcu. Drugi przewodnik, Kamil z Polski dostał grupę Azjatów i też to samo uczynił.

Ubrani już w raki i wszystkie inne zabawki rozpoczęliśmy podejście po osypujących się piargach na czoło lodowca. Często końcówka lodowca ma kilkunasto, albo nawet kilkudziesięciu metrową ścianę lodu i wyjście na niego od czoła jest niemożliwe. Tutaj, dzięki wielkiej masie żwiru który ten lodowiec pcha wyjście na niego nie sprawiło nam żadnej trudności.
Stanęliśmy na Falljökull, największym lodowcu Europy. Fajne uczucie jak się ma taką masę ruchomego lodu pod sobą.
Na początku szliśmy pomału do góry po prawie płaskim lodzie. Steph uczyła nas i objaśniała do czego służy i jak używać każdą z części sprzętu w który zostaliśmy wyposażeni.

W sumie nasza wycieczka ma trwać około 5 godzin, z czego 3.5 mamy spędzić na lodzie. W miarę posuwania się dalej do przodu lodowiec stawał się bardziej stromy, a szczelinki coraz to głębsze. Słabsza grupa zostawała w tyle, a my dzielnie posuwaliśmy się do przodu. Na bardziej stromych odcinkach przewodniczka za pomocą specjalnego kilofu robiła, albo poprawiała już istniejące schody. Ułatwiało to w znacznym stopniu podchodzenie, albo schodzenie w szczeliny.

Pasją Steph są podróże i lodowce, więc ma wielką wiedzę na ich temat, była nawet na Antarktydzie. Opowiadała nam cały czas o tych gigantach. Lodowce w Islandii różnią się od Himalajskich, Alpejskich czy Andyjskich. Tamte góry powstały przez nacisk płyt tektonicznych na siebie. Efektem tego jest wypiętrzanie się terenu i powstawanie pasm górskich. W ich wyższych partiach jest wystarczająco zimno żeby powstał lodowiec.
Na Islandii jest zupełnie odwrotnie. Płyty tektoniczne odsuwają się od siebie, co powoduje szczeliny przez które magma może wydostać się na zewnątrz i dzięki czemu wybucha wulkan. Islandia ma 30 aktywnych wulkanów. Każdy może znowu w każdej chwili wybuchnąć. Największy wybuch naszych czasów był w 2010 i zniszczył wiele terenów w Islandii, a także wstrzymał na wiele tygodni loty samolotów pomiędzy Europą a Ameryką. Dzięki wulkanom, które rozsuwają płyty tektoniczne, Islandia cały czas się powiększa.

Jak powstaje lodowiec? Nie wystarczy tylko zimno, potrzeba jeszcze parę innych rzeczy. Lodowce powstają w górnych partiach gór i posuwają się w dół. Poza niskimi temperaturami potrzebne są też duże opady śniegu i odpowiednio nachylony teren.
W górnych partiach Vatnajökull średnia roczna ilość opadów śniegu to 13 metrów. Część śniegu topnieje w miesiącach letnich, ale spora jego część zostaje. Dzięki ciśnieniu jakie powstaje pod wpływem wielkiej masy śniegu pod spodem robi się lód. Przychodzi kolejna zima i kolejne metry śniegu spadają. Wielka masa wypycha ten lód spod spodu w dół góry. Lodowiec zaczyna swoją długą podróż. W zależności od długości lodowca, jego prędkości (Falljökull porusza się średnio 50 metrów na rok) i stopnia nachylenia ta podróż trwa setki a często tysiące lat. Na dnie doliny jest już znacznie cieplej i szybciej lodowiec się topi niż napływa z góry. Niestety klimat się ociepla i lodowce się kurczą, coraz to szybciej. Czasami nawet po 100 metrów w ciągu kilkunastu lat.

To co się dzieje wewnątrz lodowca też jest fascynujące. Grubość ich to setki metrów, a często sięgają powyżej kilometra. Posiadają warstwy, które posuwają się z różnymi prędkościami. Między nimi w lato płyną strumyki, a w zimie, kiedy lodowiec mniej topnieje, można tam wchodzić i oglądać cudowne, niebieskie jaskinie lodowe. Na dnie lodowca jest tak potężne ciśnienie, że lód z powrotem zamienia się w wodę, która spływa w dół po skałach tworząc kolejne kanały wodne.

​Po jakiejś 1.5h doszliśmy do stromej części gdzie przewodnik nam powiedział, że dalej nie można iść. W każdej chwili może się coś urwać z lodowca i polecieć w dół, prosto na nas. Mowa tu jest o tonach lodu poruszającego się z wielką prędkością. Mały człowieczek nie ma żadnych szans.

Pochodziliśmy w tym rejonie, robiąc zdjęcia i podziwiając ten ogrom. Dobrze, że byliśmy w mocniejszej grupie. Słabsza tutaj nie doszła, machaliśmy im z góry.

Powrót był prosty, prosto na dół. W 45 minut doszliśmy do końca lodowca. Ściągnęliśmy sprzęt, umyli raki w jeziorze polodowcowym i udali się w kierunku autobusu. Steph nas pożegnała i wróciła z inną grupą na lodowiec. Powiedziała, nam też które lodowce są łatwe i na które możemy sami wchodzić. Posiadając odpowiedni sprzęt i umiejętności oczywiście. Zamierzamy tu wracać. Kto się z nami pakuje?

W tym okresie w Islandii się ściemnia koło 17. Mieliśmy jeszcze jakieś dwie godziny światła dziennego. Postanowiliśmy to wykorzystać i pojechaliśmy nad jezioro Jökulsárlón, jakieś 60km na wschód drogą #1. Fajnie się podróżuje po Islandii. Nie ma tu lasów, więc wszystko widać. Z lewej strony mieliśmy góry i lodowce, a z drugiej strony Ocean Atlantycki.

Jezioro Jökulsárlón znane jest z wielkich kier lodu które wpływają wprost do oceanu. Jezioro to powstało dzięki temu samemu lodowcu co byliśmy wcześniej. Inny „język” tego giganta wchodzi w tą dolinę. Był już zachód słońca,więc za wiele nie mogliśmy tu chodzić, ale i tak jest to cudowne miejsce, warte zobaczenia.

Jest tu dużo szlaków, od godzinnych do wielo-dniowych, które wymagają wcześniejszego przygotowania i spania na lodowcach. To pewnie następnym razem, jak tu przyjedziemy.

Wróciliśmy do naszego hotelu i udaliśmy się na kolacje. Islandia słynie z ryb. Ilonka to zmówiła i jej bardzo smakowało.

Ponoć tutaj też mają pyszną jagnięcinę. Dałem im szansę i zamówiłem. Niestety się zawiodłem. Nie była zła, ale nie była taka pyszna jaką jadałem w Nowej Zelandii czy Argentynie. Nie wiem, czy ta restauracja nie potrafiła dobrze ją przyrządzić, czy na Islandii nie ma dobrej jakości mięsa. Pewnie kiedyś dam im drugą szansę. Mam nadzieję, że wtedy naprawią swoją reputacje i mięsko będzie wyśmienite.