IDM Travels

View Original

2018.01.13-14 Killington, VT

Posiadanie sezonowego biletu na narty „niestety” zobowiązuje mnie do częstych podróży w rejony narciarskie.
Mimo, że pogoda na ten weekend (zwłaszcza sobota) nie zapowiadała się super to i tak „musiałem” pojechać sprawdzić co tam się dzieje.

Synoptycy zapowiadali duże opady deszczu w piątek i nagłe oziębienie w sobotę nad ranem. Niestety się sprawdziło. W piątek było ciepło i wszędzie padał deszcz. Nawet w wyższych partiach gór lało. Stopniało wiele śniegu, a to co zostało, zamieniło się w lód.

Na drodze było to samo. Jak wyjeżdżaliśmy z NY w sobotę nad ranem to było 50F (10C). W miarę posuwania się na północ temperatura spadała. Gdzieś na granicy MA i VT spadła do 30F (-1C), a w Killington na dole było 5F (-15C). Mimo, że drogę cały czas posypywali i odśnieżali (padał śnieg), to i tak wiele razy samochód mi mówił, żebym uważał bo on wyczuwa śliską nawierzchnię.

Niestety w górach nie było za ciekawie. Zimno, wiatr, dużo wyciągów nieczynnych i wszędzie lód. Dla dobrego narciarza nie ma złych warunków, więc ubraliśmy buty i ruszyliśmy. Daleko nie uszliśmy, bo jak się okazało wyciągi jeszcze były nieczynne. Jest wszędzie dużo lodu i starają się ratrakami to wszystko rozbić. Planowany start wyciągów to 10 rano. Na ten wyjazd pojechaliśmy ze znajomymi, więc wszyscy udaliśmy się do poczekalni (baru). Fajny klimat tam panował. Jakoś nikomu nie przeszkadzało, że wyciągi nieczynne. Każdy sobie swoje pił i nawet jak je otworzyli, to i tak jeszcze chwilę tam posiedzieliśmy.

Wyszliśmy na zewnątrz i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce do wyciągu. Niestety mało wyciągów było czynnych, a co za tym idzie, kolejki to tych otwartych były dosyć spore. Na dodatek w wyższych partiach gór panował mocny wiatr i co chwile zatrzymywał wyciąg.
W końcu po około 10 minutach wsiedliśmy na krzesełko i ruszyliśmy do góry.
Na górze było znacznie chłodniej i był większy wiatr. Jechało się nawet ok, ale jednak często wyczuwaliśmy ślady po wczorajszym deszczu w postaci lodu. Na dole była już znaczna kolejka, staliśmy chyba z 12-15 minut. Mimo, że warunki nie są najlepsze, to jednak spora grupa ludzi przyjechała do Killington. Na dodatek wiele wyciągów było dalej nieczynnych, więc kolejki do tych otwartych się powiększały.

W tym czasie Ilonka.....
"...załatwiła sobie bilet na cały sezon na chodzenie po górkach. Aż kierowca w autobusie się dziwił, że trzeba za to płacić. Każdy normalny pomyśli, że przecież chodzenie po górach jest za darmo - niby jest ale jak się korzysta z tras resortów to trzeba wykupić pass na cały sezon za $20. Nie jest źle. Tak więc zaopatrzona w pass wróciłam do Bear Mountain i na rozgrzewkę przed jutrem poszłam na spacer do góry. Niestety zdrowie nie pozwalało mi na długie łazikowanie i po godzinnym spacerze wróciłam do ciepłej bazy na herbatkę z cytryną."
Po jakimś czasie zjechaliśmy do głównej bazy (K1) w celu zagrzania się chłodnym piwkiem. Ale tu się w środku działo. Takich tłumów do baru to ja dawno nie widziałem. Każdy chciał się ogrzać. Myślę, że dobre 10 minut nam zajęło, zanim dostaliśmy coś chłodnego. Po drugie piwko już nie staliśmy w kolejce, szkoda czasu. Poszliśmy jeszcze trochę pozjeżdżać. Wzięliśmy gondole na samą górę i tam jeszcze trochę pojeździliśmy.

Ilonka dała nam znak, że już jest w naszej ulubionej bazie, w Bear Mountain, więc pospiesznie po lodzie zlecieliśmy do niej. Tutaj było znacznie mniej ludzi, więcej miejsca, lokalny gościu grał na gitarze, napoje chłodzące się lały, swojskie jedzenie.... Ogólnie mówiąc, lubię takie klimaty.

Warunki na nartach dzisiaj może nie były idealne, ale na to nie mamy wpływu. Trzeba się cieszyć z tego co się ma. Znacznie lepiej jest jeździć na nartach w złych warunkach niż w ogóle nie jeździć.
Trochę jeszcze posiedzieliśmy, pogadaliśmy i ruszyliśmy do miasteczka Rutland, gdzie mamy hotel na dzisiejszą noc.

Ilonka, jak to Ilonka lubi coś wynajdywać i na obrzeżach miasta znalazła Beer King. Fajne miejsce z duża ilością piw z okolicznych browarów. Wyszukaliśmy naszym zdaniem ciekawe okazy i wieczorem degustowaliśmy je wszystkie ratując naszą planetę. Mowa tu oczywiście o grze planszowej Pandemia.

NIEDZIELA

Nowy dzień, a wraz z nim nowe siły. O 7:30 siedzieliśmy już w samochodzie po śniadaniu. Nie mogło być inaczej. Po wczorajszym dniu miałem niedosyt narciarski, a i pogoda była znacznie lepsza. Słonecznie, bez wiatru i około 5F (-15C).

Parę minut po ósmej, a ja już wyjechałem wyciągiem na jedną z górek. Uwielbiam tak rano być na szczycie jak prawie nikogo nie ma. Wszystko jest takie zmrożone, nie rozjeżdżone, dziewicze. Nie tracąc czasu, szybkim carvingiem zleciałem na dół parę razy. Co za zmiana warunków w porównaniu do wczorajszego dnia. Jak bym był zupełnie w innych górach.

Rozgrzany paroma zjazdami wziąłem gondolę i wyjechałem na samą górę. Ludzi już było troszkę więcej, ale dopiero było koło 9 rano, więc trasy były dalej puste.

Trasy w nocy dobrze przygotowali. Wiadomo, czasami się pojawiały płaty lodu, ale to było nic w porównaniu do wczorajszego dnia.

Brak ludzi, dobre trasy i zero kolejek do wyciągów spowodował, to że już około 10 rano zjechałem więcej razy niż wczoraj przez cały dzień. Po kolejnej godzinie nogi już zaczęły domagać się przerwy. Jednak żeby wrócić do naszej części gór potrzebowałem kolejnej godziny. No bo co przejeżdżałem i widziałem fajną trasę, to oczywiście musiałem sobie nią zjechać.

Około południa napisałem do Ilonki, że chyba potrzebuję odpocząć.

A Ilonka w tym czasie......
"...ubrała raki i pognała na górę. Zdecydowanie się dużo fajniej szło na górę dziś niż wczoraj. Zwłaszcza jak stok był nasłoneczniony. To nawet się zimna nie czuło. Killington nie pozawala wszędzie chodzić ale są trasy, które są przeznaczone dla górołazów. Tak więc wyszłam na Ramshead w ramach treningu, wypróbowałam nowe raki na lodzie - spisały się na medal i wróciłam na dół szukać jakiś lekarstw na kaszel. Niestety lekarstw nie mieli ale góralskim sposobem, gorąca herbatka z whisky zrobiła swoje i rozgrzała mnie, że nawet kaszel minął."

Na lunch wybraliśmy Long Trail bar. Long Trail to jest lokalne piwo, które jest robione niedaleko Killington. Nazwę wzięło od szlaku o tej samej nazwie. Szlak ten jest najstarszym szlakiem długodystansowym w Stanach, ma długość 273 mile (440 km) i przechodzi przez cały stan Vermont. Trekkingowcy potrzebują około 2-3 tygodni żeby go przejść.

Najedzeni i ugasiwszy pragnienie wróciliśmy do naszych zajęć. Ja dalej na narty, a Ilonka do pracy. Trasy były już rozjeżdżone, ludzi dużo, nie było już tak fajnie jak rano. Próbowałem wjechać w las, ale po piątkowym deszczu wszystko dalej było pokryte grubą warstwą lodu. Zakręcanie było niemożliwe, więc szybko stamtąd uciekłem.

W końcu udało mi się spotkać ze znajomymi, z którymi już do końca dnia jeździłem. Wynajdywaliśmy trasy gdzie armatki śnieżne cały czas robiły śnieg. Pod nimi była już spora warstwa puchu, którego byliśmy bardzo spragnieni.

Bawiliśmy się tak, aż do 4, czyli do zamknięcia wyciągów. Zjechaliśmy na dół, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Za dwa tygodnie kolejny wyjazd na narty. Tym razem do Sunday River w stanie Maine. Miejmy nadzieję, że przez te dwa tygodnie nie będzie deszczu, tylko cały czas będzie ostro sypało. Narty są świetne, a narty w puchu jeszcze lepsze.