IDM Travels

View Original

2018.05.30 Amsterdam, Holandia (dzień 6)

Być w Holandii i nie zobaczyć wiatraków to tak jak być w Belgii i nie napić się piwa. Tak więc nie pozostało nam nic innego tylko wypożyczyć BMW i wyruszyć na poszukiwanie tulipanów i wiatraków. Z Amsterdamu można zrobić parę jedno-dniowych wycieczek. Można pojechać tam rowerem, pociągiem albo najszybciej samochodem. Ponieważ chcieliśmy odwiedzić każde z tych miejsc to wybraliśmy samochód ale pociąg też jest opcją.

Keukenhof – plantacja tulipanów. Każdemu Holandia kojarzy się z tymi kolorowymi kwiatami. Niestety najlepiej tulipany oglądać od połowy kwietnia do połowy maja. Tak więc my się spóźniliśmy i wszystkie tulipany zostały już zerwane. Nawet jeden się nie uchował. Tak, nadal pojechaliśmy pod park Keukenhof, żeby przekonać się czy naprawdę wszystko zebrali. Darek też się cieszył, że może zrobić troszkę kilometrów nowym samochodzikiem i wypróbować go na autostradach.  

Zanim jednak przejdziemy do następnych wycieczek to pozwolę Darkowi dorzucić parę słów odnośnie tego wypasionego samochodziku.
"Jeśli chodzi o wypożyczalnie samochodów to mamy wiele możliwości. Mamy Hertz, Budget, Avis..... i wiele innych lokalnych. Ja wybrałem Sixt. Dlaczego? Do końca nie wiem. Zacząłem od nich wypożyczać i tak jakoś zostało. Mam u nich złoty status i zaczęli mi dawać fajne fury w dobrej cenie. Sixt ma to do siebie, że z reguły ma nowe samochody i raczej dostajesz co chcesz. W Kanadzie chciałem „autobus” i dostałem. Chevrolet Suburban pomieścił nas wszystkich.

Jak w Amsterdamie przyszedłem do wypożyczalni i pan mi powiedział, że moja Kia na mnie czeka, ale...... no właśnie było ale.......Jestem złotym chłopakiem, więc mogę mieć za €20 więcej znacznie lepszy samochód. Wyjechaliśmy BMW 530e. Wow..... to jest naprawdę fajny samochód. Hybryd. Elektryczny + paliwo. Na autostradach jak poszedł pedał gazu do podłogi to wgniatało do siedzenia na maksa. W mieście się trochę bałem w tych ciasnych uliczkach, ale poza miastem byłem królem dróg. Nie wiem gdzie ja miałem oczy jak 6 miesięcy temu kupowałem Subaru. Ale z drugiej strony ta zabawka jest dwa razy droższa. Natomiast jest warta każdego dukata jakiego się na nią wyda.”

Haarlem – wszystkim Harlem kojarzy się z dzielnicą na Manhattanie. Prawda jest taka, że Manhattańska nazwa Harlem wzieła się właśnie od Holenderskiego miasteczka Haarlem. Jednymi z pierwszych osadników na Manhattanie byli właśnie Holendrzy i to oni na pamiątkę Haarlemu nazwali tak górny obszar wyspy Manhattan. Pomimo, iż Nowojorski Harlem przeżywa teraz odrodzenie to jednak dużo mu brakuje do klimatycznego miasteczka jakim jest holenderski Haarlem.

My pojechaliśmy tam głównie, żeby zobaczyć młyn w środku miasta – no i fajny nie? Zdziwiła nas jednak ilość restauracji i stolików na chodniku...widać, że spodziewają się na duży napływ turystów w ciągu dnia. Po raz kolejny byliśmy wdzięczni, że mamy własne autko i nie musimy zwiedzać z całą wycieczką. No i przede wszystkim, że udało nam się tam wcześnie zajechać – przed wszystkimi autokarami z turystami.

Zaanse Schans – koniecznie trzeba to zobaczyć. Jeśli musisz wybrać tylko jedną wycieczkę to wybierz właśnie rejon Zaan. Jest to dość specyficzna część Holandii. Przez lata obszar ten był nie do końca miejski ani też nie rolny. Dzięki wprowadzeniu udoskonaleń do rolnictwa rejon ten przekształcił się w coś pomiędzy rolnictwem a przemysłem.

W XVII i XVIII wieku dzięki potężnej ilości młynów, rejon ten cieszył się międzynarodową sławą. W XIX wieku rejon się drastycznie przekształcił i zbudowane zostały fabryki zasilane głównie parą wodną. Bliskość wody, wybudowany w XX wieku kanał z Morzem Północnym, oraz sieć linii kolejowych sprawiły, że rejon ten rozrósł się jeszcze bardziej i powstawało coraz więcej fabryk, zwłaszcza produkujących jedzenie.

My zwiedzanie rejonu rozpoczęliśmy od muzeum. W sumie to można pomyśleć, że wszystko tu jest muzeum – po części tak jest. Zaanse Schans jest bardziej skansenem ale też działającą osadą. Na stosunkowo nie wielkim terenie znajduje się muzeum gdzie można poznać historię tego rejonu, muzeum fabryki czekolady, gdzie przez gry interaktywne możesz się poczuć jak na linii produkcyjnej, małe domki w których nadal mieszkają ludzie, no i oczywiście wiatraki. Tak więc do zwiedzania jest wiele, chodzi się przyjemnie a dla fotografów jest tam raj na ziemi.

Po odwiedzeniu muzeum rejonu i muzeum czekolady ruszyliśmy prosto do młynów. Wiedzieliśmy już, że do młynów można wchodzić ale nie sądziliśmy, że te młyny dalej funkcjonują. Szok był na maks jak weszliśmy do młyna a tam akurat wyrabiali musztardę. Zresztą sami zobaczcie.

Młyn musztardowy był już przerobiony na sklep i zamiast zwiedzać młyn zwiedziliśmy sklep i wyszliśmy z zaopatrzeniem musztard. Po młynie musztardowym poszliśmy do wiatraka De Zoeker. Tu to była inna bajka. Ten młyn można było zwiedzać na całego. I tak wyszliśmy po drabinach i mogliśmy z zobaczyć cały mechanizm który wprowadza wiatrak w ruch.

Mogliśmy też wyjść na taras...i tu kolejna niespodzianka. Byliśmy tak blisko śmigieł, że jak wyszliśmy to myśleliśmy, że nas coś w głowę uderzy. Oczywiście tam gdzie śmigają łopaty wiatraka to ludziom nie można wchodzić ale i tak byliśmy wystarczająco blisko, żeby zrobiło to na nas wrażenie.

Młyn De Zoeker wybudowano w 1672 roku. Produkuje on olej z orzechów. Prawda jest taka, że wiatrak ten powstał pierwotnie w Zaandijk. Dopiero w 1968 przeniesiono go z Zaandijk do Zaanse Schans i podarowano lokalnej społeczności. Dziś jest atrakcją turystyczną ale nadal wedle tradycji produkuje olej z orzechów. Nie jest to łatwy proces i byliśmy pod wielkim wrażeniem jak te wszystkie przekładnie, zapadki i inne dźwignie, sterowane wiatrem potrafią sprawić, że z orzechów wyciska się olej.

W Zaanse Schans można spędzić godziny. Co jakiś czas w domkach można podziwiać pracę lokalnych rzemieślników. My postanowiliśmy odwiedzić zegarmistrza. A właściwie to tylko jego pracownię. Pracownia, pracownią ale kolekcja zegarów, to dopiero było coś. W domu jakbym takie miała to bym dostała bzika bo non-stop coś tyka albo kukułkuje (wg. Darka kukułkuje....), no tak nie zawsze są to kukułki, czasem była to melodia, specyficzne bicie czy inne odgłosy. Jednym słowem te zegary żyły i chciały z nami porozmawiać.

Po zegarmistrzu poszliśmy do szewca ale on miały tylko buty dla Troli więc poszliśmy dalej. Zaanse Schans nas zauroczyło. Byliśmy pod wrażeniem wiatraków, ale też mini miasteczka jakie tu powstało.

Będąc w Zaanse Schans byliśmy bardzo blisko Zaandam. Samo miasteczko jak to miasteczko. Dużo sklepów, kawiarni i ludzi. Ale jedną rzecz ma unikatową, architekturę. Szczególnie znany jest hotel Inntel Hotels. Budynek hotelu wygląda jakby ktoś poukładał masę małych domków jeden na drugim. Fajne, nie?

I tak zszedł nam cały dzień na zwiedzaniu okolicy Amsterdamu. Ciężko powiedzieć, że zwiedziliśmy Holandię ale przekonaliśmy się, że istnieje dużo więcej poza Amsterdamem. My jednak wróciliśmy do miasta i zaczęliśmy się z nim żegnać... Zaczęliśmy od pożegnalnej kolacji... Ja to tam skromnie tylko jakiś makaron zjadłam...natomiast Darek....

To, że lubię steaki to chyba powszechnie wiadomo. Gdyby było mnie na nie stać i częste jedzenie czerwonego mięsa nie wpływało negatywnie na zdrowie to pewnie bym jadł je codziennie. Jedna porcja dobrego steaku kosztuje minimum $50-60 i to nie ma znaczenia w jakim kraju przebywamy. Mowa tu oczywiście o japońskim Kobe beef, amerykańskich dry-aged beef, kanadyjskich Bizonach czy argentyńskich krowach co bezstresowo „zwiedzają” Patagonię.

Spacerując ulicami Amsterdamu „przypadkowo” natknęliśmy się na Toro Dorado. Restauracja specjalizuje się w najlepszych mięsach z całego świata. Nie było innego wyjścia jak wstąpić na chwilkę i wrzucić coś na ruszt. Wszystkie z wyżej wymienionych mięs już jadłem, więc byłem zaskoczony, że mieli coś innego, czego jeszcze nie jadłem. W menu znalazłem krówkę ze Szkocji. Pełna nazwa tej wołowiny to Mather’s Black Gold. Krówki te pasą się beztrosko na obszernych pastwiskach w północno-wschodniej Szkocji. Nie każda krowa się załapie do tej elity. Musi mieć papiery, rodowód i udowodnić, że całe życie pasła się na najlepszych pastwiskach. Krówki z emigracji niestety się nie załapią. Coś jak świnki z Hiszpanii. Po uboju mięso jest przetrzymywane w specjalnych suchych chłodniach (z bryłami soli) przez minimum 28 dni w temperaturze w okolicy 0C. Powoduje to, że woda pomału wyparuje pozostawiając bardziej intensywny i delikatniejszy smak.

Podano steak na stół. Oczywiście do mięsa nie masz nic podane. Dobrze, że zamówiłem sobie dodatkowo szpinak. Pierwszy kąsek był z brzegu steaka, więc był za bardzo wypieczony. Dopiero następne były bardziej soczyste i czerwone. Pierwsze parę kawałków prawie połknąłem, tak były pyszne i rozpływały się w ustach. Niestety nie miałem wina do przepicia tylko piwo. Czerwone, wytrawne wino uzupełnia smak i czyści jamę ustną przed następnym kęsem. Ale byłem w Amsterdamie, więc tu się pije piwo.
Ilonka zadała mi pytanie, który steak jest najlepszy. Ciężko było odpowiedzieć. Wszystkie z wyżej wymienionych są pyszne, każdy ma troszkę inny smak i każdy szef kuchni inaczej je piecze. Jedno jest pewne, jak gdziekolwiek spotkam Mather’s Black Gold w menu to wyląduje na moim talerzu. Polecam!!!

No pyszne było, nie da się ukryć. Tak się najedliśmy, że spacerek był wymagany. Włóczyliśmy się po Amsterdamie, mieście które wraz ze zmierzchem budziło się do życia. A przecież to był środek tygodnia – im to jednak nie przeszkadza. Każdy wyszedł na zewnątrz i pił piwko nad kanałem. My też chcieliśmy się poczuć jak lokalni więc znaleźliśmy ławeczkę na moście Papiermolensluis wypiliśmy piwko patrząc się jak w kanałach toczy się życie.

Jutro już niestety czas wracać do domku. Wszystko co dobre szybko się kończy. I takim oto sposobem nasz długi weekend przemienił się w super wakacje. Wyjazd ten nas wiele nauczył - szczególnie jeśli chodzi o piwo. Już się nie mogę doczekać, kiedy w domu otworzę sobie belgijskie piwko i dzięki zdjęciom przeniosę się ponownie na most Papiermolensluis.