IDM Travels

View Original

2018.06.19 Nova Scotia, Canada (dzień 4)

Dzisiejszy dzień był totalnie plażowy. Od rana do wieczora nic tylko plaże – nie podobne do nas, nie? Nova Scotia jest pięknym rejonem Kanady. Niestety podobnie jak w przypadku Stanów wschodnie wybrzeże jest dość płaskie więc Nova Scotia swój urok zawdzięcza wybrzeżom. 

Kanada zachodnia ma przepiękne góry – cała British Columbia i Alberta, potem środkowa część to płaszczyzny i mało interesujące krajobrazy, aż znów na wschodnim wybrzeżu to skaliste wybrzeża, lasy i niesamowicie zielony krajobraz.

Dziś opuściliśmy wspaniały hotel w Halifax i ruszaliśmy na kemping. Od tej pory będziemy spać 3 noce na kempingach. Po pierwsze lubimy kempingi, po drugie z hotelami jest gorzej im bliżej Cape Breton National Park a po trzecie w Nova Scotia chodzi głównie o obcowanie z naturą więc kempingi są wskazane. Nasz pierwszy przystanek to Clam Harbour Beach Provincial Park.

Piękna plaża, tym razem piaskowa. Pomimo, że plaż mają tu dużo, i czasem widzi się samochody na parkingach tak na samej plaży ludzi jest dość mało. Ludzie, którzy przyjeżdżają tu na plażę głównie biegają, chodzą z psami na spacery, puszczają latawce. Nie spotkaliśmy nikogo kto się tu opalał. Fakt faktem, że jeszcze jest trochę chłodno jak na opalanie więc ciekawe jak sprawa wygląda w cieplejszych miesiącach.

My jak lokalni pospacerowaliśmy, pogapiliśmy się na fale pijąc piwko i ruszyliśmy dalej w kierunku Taylor Head – kolejnej plaży. Uprzedzałam, że dzisiejszy dzień jest na maksa plażowy. 

 W Taylor Head jest większa plaża i troszkę więcej ludzi ale też spędzają czas bardziej aktywnie niż smażąc się na plaży. Taylor Head Provincial Park jest stosunkowo duży. Cały półwysep to park gdzie można pochodzić po plaży lub wejść w głąb lądu i przespacerować się deptakami wśród drzew.

Kanada ma dużo ziemi a mało mieszkańców – to widać na każdym kroku. Wiele miejsc jest wciąż zielona a drzewa nie są wycinane na potęgę. Podobno kolor zielony uspokaja więc nie dziwię się, że Kanada jest jednym z czołówki krajów z największą ilością szczęśliwych ludzi.

Takie przerwy są wskazane w naszym zwiedzaniu. Między Halifax a kempingiem na który jedziemy jest ponad 300 km (4h jazdy) tak więc aby nie zmęczyć się za bardzo drogą przerwy są wskazane i miło tak rozprostować kości, powdychać trochę świeżego powietrza i ruszyć w drogę dalej. Niestety duże odległości sprawiają, że stosunkowo mało rzeczy odwiedzamy dziennie – za to wybieramy te najładniejsze i staramy się nimi cieszyć długo.

W końcu przyszedł czas na ostaniom plaże – tym razem plaża była naszym kempingiem. Nieźle nie?
No tak jak Darek znajdzie kemping to aż nawet ja powiem WOW! Kemping Seabreeze leży nad samym oceanem. Przyszliśmy się zarejestrować a Pani mówi – tak wybierzcie sobie pole, nie ma nikogo z namiotem – są tylko moi sezonowi klienci. Trochę się zdziwiliśmy, po pierwsze, że nie ma nikogo w tak pięknym miejscu a po drugie, że ludzie przyjeżdżają na kemping na cały sezon. Pierwsze łatwo nam Pani wytłumaczyła – ten czerwiec jest dość zimny. Na Newfoundland spadł śnieg a to przecież rzut beretem od Nova Scotia. 

My też poczuliśmy dlaczego inni tu nie śpią. Było przyjemnie chłodno ale plusem był brak komarów. Przynajmniej zimno wytępiło je wszystkie. Wjechaliśmy w głąb kempingu i zaczęliśmy szukać miejsca. Rzeczywiście przy wodzie, tam gdzie jest miejsce na namioty było pustawo. Natomiast wyżej gdzie miejsca są przystosowane na RV były tłumy. Ludzi tak się nie widywało – może ze dwie – trzy rodziny ale kamperów było dużo więcej.

Ogólnie w Nova Scotia widuje się masę kamperów. Rozumiem turystów, którzy chcą zwiedzać Kanadę i wypożyczają domy na kółkach. Tutaj jednak chodzi chyba o coś innego. Po pierwsze dużo RV widuje się na ogródkach przy domach. Po drugie na drogach jest ich dużo mniej ale jest ich masa zaparkowana na polach namiotowych. Tak sobie myślę, że ludzie wynajmują swoje prawdziwe mieszkania, kupują kampera i tak sobie żyją, pół roku w Nova Scotia, pół roku Floryda. Łatwo się przemieszczać, nowe kampery mają wszystko w środku i są czasem lepsze od zwykłego mieszkania. Może my też na emeryturze kupimy sobie jednego i będziemy się tak przemieszczać....czas pokaże.

Spanie nad samym oceanem ma kolejny plus – można podziwiać zachód słońca z „ogródka”. Tak więc przeszliśmy się (parę kroków) na plażę, pstryknąć sobie obowiązkowe zdjęcie przy zachodzie słońca. Na plaży nie było nikogo – pusto.....tylko ja i Darek. Niesamowite, że takie miejsca jeszcze istnieją, że są miejsca na tym świecie tak piękne a tak mało uczęszczane – i to miejsca które są dość łatwo dostępne.

Po zachodzie wzięliśmy się za kolację i odwiedził nas „czarny miś”. Tym razem nie prawdziwy – czarny miś to pies właścicieli, widać, że jest tu lokalny i zna każdy kąt. Próbował wyłudzić coś do jedzenia ale my nauczeni, żeby zwierząt nie karmić bo potem cię nie zostawią w spokoju nic mu nie daliśmy. Za to wyłudził od nas pieszczoty. Siedział z nami przy ognisku, wkładał Darkowi łeb na kolana i kazał się głaskać. Pieszczoch z niego. Podobno ma tylko 3 latka więc jest jeszcze młody ale był niesamowicie słodki, wychowany i gonił cały czas koło nas sprawdzając czy wszystko jest ok.

Muszę przyznać, że w takim miejscu jeszcze nie spałam i nawet zimno nam nie przesadzało. Zmęczeni jednak koło północy wskoczyliśmy w ciepłe śpiwory i fale oceanu ukołysały nas do snu. Dobranoc!