IDM Travels

View Original

2018.09.24 Paryż, Francja (dzień 3)

Fajnie odkrywa się miasto jak nie trzeba go zwiedzać. No bo ile razy trzeba w życiu wyjechać na wieżę Eiffel. Wg. mnie wystarczy tylko raz. Nadal podjechaliśmy pod wszystkie punkty turystyczne ale bardziej, żeby zobaczyć co się w okół nich zmieniło, porobić nowe zdjęcia i popatrzyć na wszystko nowym spojrzeniem.

​Oczywiście nie można nie być w Paryżu i nie zobaczyć wieży. Tam więc też zaczęliśmy. Po Paryżu bardzo fajnie podróżuje się metrem więc wskoczyliśmy w pociąg i dojechaliśmy do przystanku Trocadéro. Stamtąd jest bardzo ładny widok na wieżę. Można też przejść rzekę i podejść pod wieżę, albo na nią wyjechać. Rozśmieszyli nas trochę ludzie, którzy w beretach i z balonikami robili sobie zdjęcia. Wygląda, że już standardowe selfie to przeżytek a zwykłe zdjęcia pozujące też są nie modne. Ja uważam, że jednak dobry fotograf zawsze kryje się za obiektywem więc zostanę przy moich zdjęciach widoków i architektury.

W Paryżu większość zabytków jest pomiędzy rzeką Sekwaną a polami Elizejskimi. Dlatego łatwo można przejść na nogach i nie trzeba za bardzo korzystać z komunikacji miejskiej. Polecam zawsze przejechanie się do najdalszego punktu a potem idąc przybliżać się do hotelu. Dlatego nasza droga zaczyna się od wieży Eiffel a kończy na Bastylii i naszym hotelu, który był przy Gare de Lyon. W Paryżu metro jest dość rozbudowane. Widać, że inwestują w nie bo część stacji jest w remoncie a inne są już piękne i udekorowane pod kątem dzielnicy w której się znajdują. Jako ciekawostka to w niektórych liniach już nie ma konduktora. Dzięki temu pociągi są na czas i mogą częściej jeździć.

Z wieży do Łuku Triumfalnego jest około 20 min na nogach. Pogoda nam dopisała więc spacerek był jak najbardziej wskazany. Łuk Triumfalny został wybudowany na pamiątkę ludzi, którzy zginęli w rewolucji Francuskiej i wojnach Napoleońskich. Jest tam też grób nieznanego żołnierza upamiętniający żołnierzy, którzy zginęli podczas drugiej wojny światowej. Ludzie najbardziej kojarzą łuk jako koniec Pól Elizejskich, oraz z rondem, które otacza łuk. Rondo jest duże i często na filmach amerykańskich się śmieją, że jak na nie wjedziesz to nie wiesz jak wyjechać. Na łuk można wyjść. Podobno jest stamtąd całkiem fajny widok na rondo, Paryż no i oczywiście wieżę. Pomimo, że ja tam nigdy nie byłam nie udało nam się wyjść. Kolejka za biletami była dość długa i stwierdziliśmy, że mamy lepsze rzeczy do robienia niż tracić w niej czas.

Niestety w dobie internetu turystyka zaczyna być przekleństwem miast. Z jeden strony turyści to chodzące portfele i zostawiają dużo pieniędzy w kraju / mieście. Z drugiej jednak strony podróżowanie teraz przypomina bardziej zaliczanie i ludzie chcą zobaczyć jak najwięcej przez co odwiedzają atrakcję za atrakcją. Niestety w dzisiejszych czasach trzeba bardziej planować wakacje. Rezerwować bilety na atrakcje turystyczne wcześniej, robić rezerwacje w restauracjach a hotele rezerwować odpowiednio wcześnie, żeby dostać dobrą cenę.

Zaraz obok łuku triumfalnego jest siedziba główna mojej firmy matki, czyli Publicis Groupe. Nawet nie sądziłam, że są oni tak sławni, że nawet restauracja na dole nazywa się Publicis Cafe, mają też Publicis Drogerię i Publicis Kino. W tym biurze nie znam jeszcze nikogo więc nie wchodziliśmy ale i tak fajnie było zobaczyć budynek z zewnątrz – jest dość ciekawy.

Od tego miejsca można się przejść Polami Elizejskimi, aż do Place de la Concorde. Jest to jednak ulica typowo handlowa ze sklepami z ciuchami i pamiątkami. Tak więc my weszliśmy w boczne uliczki i przespacerowaliśmy się bliżej rzeki. Tutaj znajdują się najbardziej ekskluzywne hotele. Właśnie teraz rozpoczyna się Fashion Week w Paryżu (25.09-03.10), więc widzieliśmy wiele czerwonych dywanów, limuzyn, ludzi pozujących i fotografów na każdym kroku.

My na szczęście na świecie mody się nie znamy więc nie robiło na nas wrażenia kto wychodził z auta. Robi za to na nas wrażenie architektura więc poszliśmy dalej w kierunku Placu Concorde. Jest to największy plac w Paryżu i zajmuje obszar 21.3 akrów. Plac ten jest po części architektonicznym arcydziełem. Patrząc z ogrodów Louvre na plac widać pomnik w formie szpikulca. Następnie w linii prostej jest łuk triumfalny, a za nim dzielnica biznesowa z kolejnym (tym razem nowoczesnym) łukiem. Z tego miejsca można wzrokiem objąć również wieżę Eiffel. Wszystko pięknie wygląda jak się opisuje – ale nie wygląda pięknie jak jest zachód słońca i słońce tak oślepia, że ciężko jest patrzeć a tym bardziej zrobić zdjęcie.

Troszkę już łaziliśmy więc przyszedł czas na przerwę. Nie ma większego znaczenia co piliśmy – jakieś winko i piwko, ale ma znaczenie co jedliśmy. Crème brûlée – jakoś do tej pory ten deser nie należał do moich ulubionych. Tak było dopóki nie spróbowałam wczoraj. Był przepyszny. Taki budyniowaty, lekki i idealnie słodki. Te amerykańskie niestety są za słodkie i jakoś nigdy mi nie podchodził. Chyba, rzeczywiście co kraj to obyczaj i w każdym kraju trzeba mieć ten swój ulubiony deser. W końcu nie ma jak Tiramisu we Włoszech, Sacher tort w Austrii, sernik (cheescake) w Stanach, czy piszinger w Polsce.

Paryż oczywiście słynie nie tylko z mody ale również ze sztuki. Jest tu wiele muzeów i kolekcja dzieł sztuki jest niesamowita. Mi osobiście najbardziej podoba się muzeum Orsay, Louvre oczywiście jest najsłynniejsze i ma dużo większą kolekcję ale jest strasznie z komercjalizowane. Tłumy ludzi chcą tam wejść, żeby sobie tylko zrobić zdjęcie z Mon Lisa. Jak wejdziesz do muzeum to już na dzień dobry masz strzałki, gdzie iść, żeby zobaczyć ten obraz. Ciekawe ile ludzi idzie zobaczyć coś więcej i naprawdę skorzysta z tego co to muzeum ma do zaoferowania.

Kolejnym punktem był Hotel de Ville – kiedyś najdroższy i najbardziej ekskluzywny hotel w Paryżu. To tutaj zatrzymywali się wszyscy ważni ludzie ze sceny politycznej i nie tylko. Aktualnie jest to budynek rządowy gdzie odbywają się gale albo inne spotkania biznesowe. Chyba nikogo ważnego nie ma aktualnie w mieście bo hotel wyglądał dość smutno i ciemno...za dnia wyglądał na bardziej uczęszczany.

Darek chciał mi pokazać Hotel de Ville więc ja mu się odwdzięczyłam Centrum Pompidou. On pokazał mi najładniejszy budynek w mieście a ja jemu najbrzydszy. Budowa Centrum Pompidou została zakończona w 1977 roku. Wiele Paryżanów nie lubi tego budynku i uważa, że jest on dość szkaradny. W nocy jak jest ładnie oświetlony to nawet nie wygląda najgorzej, natomiast w ciągu dnia nie prezentuje się najlepiej. W budynku znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej i największa biblioteka w mieście, ale też kino i oczywiście restauracja. Restauracja jest na samej górze i można zjeść kolację z super widokiem.

My jednak widok zamieniliśmy na smaczne jedzenie i poszliśmy do restauracji Pain. Vin. Fromage. Niestety nie mieliśmy rezerwacji więc musieliśmy swoje odstać. Jednak perspektywa dobrego Raclette motywowała mnie do podpierania ściany i czekania na moją kolej. Udało się – dokładnie po 22 minutach doczekaliśmy się na stolik. Restauracja jest dość mała ale chętnie tam pójdę znów.

Załoga super miła – już nie ma tej Francji którą znamy sprzed lat. Teraz każdy mówi po angielsku albo przynajmniej się stara. Angielski jest mile widziany a nie jak dawniej jak nie mówiłeś po Francusku to w ogóle się nie odzywaj. Chętnie mieszaliśmy angielski z grzecznościowymi słówkami po Francusku i nikt się nie oburzał a wręcz przeciwnie wszyscy się uśmiechali.

Jak sama nazwa mówi jest to serownia. Podają sery i wędliny a do tego fondue albo raclette. My osobiście wolimy raclette. Nie było to niestety tak fajne jak 2.5 roku temu w Les Tres Valles. Tym razem dostaliśmy typowe łopatki i palnik ale i tak ser był przepyszny i zajadaliśmy aż się uszy trzęsły. Darek też ocenił, że mają dobre ceny na wina i pomimo, że w restauracji to kosztują one podobnie jak u niego w sklepie. Super – tak więc kolacja z przepysznym winkiem przeleciała, aż nawet nie zorientowaliśmy się kiedy zostaliśmy sami w restauracji. Na koniec Pan (chyba właściciel) namówił nas na sernik i pożegnał symbolicznym Calvados – nie do końca był to soczek jabłkowy ale jak częstują to wypić trzeba.

Takim sposobem przeszliśmy cały brzeg Sekwany. Z restauracji do hotelu mieliśmy już tylko 20 minut więc ruszyliśmy przed siebie. Po drodze jeszcze udało nam się zobaczyć Bastylię – a raczej kolejne rondo z pomnikiem na środku. Zdjęcie musiało być – nie pytajcie się co to leci na zdjęciu. Do dziś nie wiem co za ufo udało mi się uchwycić.