IDM Travels

View Original

2019.08.25 Praga, Czechy (dzień 2)

Zastanawialiście się dlaczego we wczorajszym blogu zdjęcia były takie sobie? Ponieważ wygrałam konkurs na najbardziej zakręconą osobę. Podekscytowana spakowałam na wyjazd trzy obiektywy, aparat i….i zapomniałam baterii. Tak więc dzisiejszy punkt zwiedzania to sklep fotograficzny. Pani w hotelu poleciła sklep który nigdy nie przyszło mi do głowy odwiedzić bo nazywał się Skoda Foto. Od razu skojarzył mi się z samochodami a nie sprzętem fotograficznym.

Tak więc zaraz po śniadaniu - do którego była muzyka na żywo na harfie, ruszyliśmy w kierunku sklepu. Udało się. Przepłaciłam na maksa ale zdjęcia i wspomnienia są bezcenne. Jednak sprzęt elektroniczny jest dużo tańszy w Stanach niż w Europie.

Teraz mogliśmy zacząć zwiedzanie. Pierwszym punktem była rzeźba Kafki. Franz Kafka urodził się w 1883 roku w księstwie austro-węgierskim, na terytorium obecnych Czech. Jego całe życie związane było z Pragą i to tu powstały jego największe dzieła jak Proces, Zamek czy Ameryka. Nawet ludzie, którzy nie są zafascynowani jego twórczością będą zafascynowani jego pomnikiem. Ktoś miał ciekawy pomnik, który cały czas się obraca, a głowa jest podzielona na warstwy które się obracają każda w swoim tempie aby potem stworzyć pełen obraz człowieka. Nie będę wnikać w szczegóły czy ten efekt obracania ma być symbolem odwiecznego konfliktu i chęci poukładania wszystkiego...niech każdy sobie zinterpretuje tą rzeźbę jak chce.

Według zasady, że zwiedzać trzeba z przerwami. To co atrakcja turystyczne to musi też być piwo. Zwłaszcza w tak ciepły dzień jak dziś. Bo mówcie co chcecie ale w Europie upały są straszne, to już Nowy York, który jest na wysokości Rzymu, jest chłodniej niż w Pradze.

Jak piwo to tylko u Fleku. Browar u Fleku powstał w 1499 roku. Swoją obecną nazwę przyjął w 1762 na cześć nowego właściciela Flekovskiego. Jak na ponad 500 letni bar to miejscówka wyśmienita. Zresztą co się dziwić jak się tyle lat utrzymali w biznesie.

U Flecka podają tylko jeden rodzaj piwa. Do tego system serwowania piwa zoptymalizowali na maksa. Kelner chodzi z tacką piw i kto ma ochotę napić się jednego podnosi rękę, piwo ląduje na stoliku a ty dostajesz kreskę. Jak już uzbierasz ilość kresek, która cię satysfakcjonuje to przy wyjściu pokazujesz karteczkę i płacisz. Proste a jakie efektywne.

Posiedzieć „u Flecku” można długo i pewnie nie jednemu karteczka się skończyła. Mimo przyjemnej atmosfery postawiliśmy na zwiedzenie i po pięciu kreskach ruszyliśmy dalej. Drugą zasadą zwiedzania jest, że najwięcej zobaczysz poruszając się o własnych nogach.Tak więc zagłębiliśmy się w ciche uliczki Pragi i doszliśmy do „Tańczącego domu”.

Jak widzicie w Pradze nowoczesność przeplata się z tradycją i historią. Z jednej strony najstarszy browar, z drugiej nowoczesna architektura czy pomnik Kafki, które są tuż za rogiem. Jednak Europejskie miasto nie byłoby miastem jakby nie było zamku. Stare miasto, zamki, rzeka i mury obronne to nieodzowny element każdego Europejskiego miast. Praga oczywiście nie odchodzi od tej reguły i też ma swój Hrad (zamek). A jak każdy wie każdy zamek jest na wzgórzu. Tak więc i my musieliśmy się wyspinać i pokonać chyba ze sto schodów.

I tu przeżyłam szok. To znaczy w sumie może nie tyle szok co dwie sytuacje były idealnym dowodem, że świat się zmienia. Pierwsza to typowa sytuacja – wchodzisz na zamek i masz bramki. Chyba nikogo to nie dziwi, nas też nie, choć niestety przykre jest, że świat doszedł do takiego stanu. Natomiast wybitnie widać rasizm. Ja przeszłam z duża torebką i ochrona lekko do niej zaglądnęła, jak to Darek powiedział – no widać, że biały. Chcemy, żyć wszysy w jedności. Każdy mówi, że wszyscy przecież jesteśmy ludźmi, że w sumie wszyscy jesteśmy do siebie podobni. No i niby to prawda. Ale jednak swój swojego będzie faworyzował.

Drugi szok przeżyłam jak zobaczyłam ile ludzi jest na zamku. Chodząc po uliczkach tego tak się nie widziało, bo jednak ponad 3/4 ludzi skupia się tylko na starym mieście, moście Karkola i zamku. No właśnie na zamku to doświadczyliśmy. Górne zdjęcie zrobione było dokładnie 10 lat temu w 2009 roku. Dolne zdjęcie to ten sam plac zamkowy w 2019 roku. Prawda jest taka, że w obu przypadkach starałam się zrobić zdjęcie bez ludzi. O ile w 2009 roku było to możliwe tak w 2019 zapomnij...

Jeśli o mnie chodzi to najładniejszy zakątek zamku to Złota Uliczka. Uliczka gdzie dawniej mieszkali alchemicy i mieli swoje pracownie. Niektóre domki sprzedają pamiątki, do innych można zaglądnąć i zobaczyć jak dawniej pracowali. Nam najbardziej spodobało się kino – tak nawet kino tam mieli. Stare plakaty, szpule z filmem i mała salka z paroma krzesłami odzwierciedlały kino z lat 30-40 (przynajmniej mi się tak kojarzy).

Na zamku można spędzić troszkę czasu. Poodwiedzać różne zakątki, kościoły, wierze oraz sale tortur. Do fajniejszych miejsc potrzebujesz bilet ale można wybrać różne opcje. W zależności czy chce się oglądać jakieś wystawy czy tylko skupić na architekturze. Każdy tu znajdzie coś dla siebie...Darek też znalazł coś interesującego.

Pozwiedzaliśmy – przerwy zaliczyliśmy i ruszyliśmy do najbardziej zatłoczonego miejsca w Pradze. Czyli ruszyliśmy na most Karola. Jest to najsłynniejszy most w całej pradze. Całkowicie przeznaczony na ruch pieszych. Jest tak popularny bo łaczy stare miasto z zamkiem więc oczywiście wszyscy turyści tamtędy przechodzą.

A tam gdzie dużo turystów to też dużo kiermaszy i ludzi co sprzedają swoje wyroby, pamiątki albo coś przedstawiają. Pomimo tłumu spacerek jednak był fajny, most jest w miarę szeroki więc pomieści wszystkich ciekawskich.

Natomiast przy zejściu z mostu jest wąskie gardło, no bo przecież uliczki w starych miastach są wąskie. Do tego stopnia, że nie widzieliśmy nic poza rzeką ludzi. My starówkę zwiedzaliśmy wczoraj więc szybko odbiliśmy w lewo aby uciec od ludzi i znów byliśmy tylko my i paru zagubionych ludzików. Nad rzeką Wełtawa, oczywiście toczy się życie. A tu jakiś park, a tu barka, a tu jakaś restauracja. Tak więc włóczyliśmy się, robiliśmy przystanki a przede wszystkim nadrabialiśmy czas z tatą i gadaliśmy cały czas o wszystkim i o niczym.

I tak nas nogi (z małą pomocą Google Maps) doprowadziły nas do hotelu Hilton. Tak wiem...co my robimy u największej konkurencji Marirott. No cóż, podobno tam mają jedną z lepszych restauracji. Darek jak zwykle poszedł w dziczyznę a ja z tatą postawiliśmy na tradycyjną kuchnię. A co jest bardziej tradycyjnego niż knedliczki. Było przepyszne!

A na koniec dostałam Pana Cotta. Ciężko mi się powstrzymać jak w menu widzę Pana Cotta. Jest to bardzo rzadko oferowany deser ale jednocześnie jest mój ulubiony. Nic nie pobije dobrej Pana Cotty polanej sosem z owoców. Tutaj porcja była dość malutka, za to idealna do podzielenia się. I jak wszyscy powiedzieli, nie nie, nie chcemy deseru tak jak spróbowali jak się fajnie rozpływa w ustach i jak idealnie kucharz połączył podstawę z sosem z Marcuji to już nikt nie odmawiał.

To był kolejny piękny wieczór. Spacerkiem na nogach doszliśmy do hotelu i dość szybko padliśmy. Cały dzień na nogach, na świeżym powietrzu zrobił swoje. Jutro wsiadamy w samochód i jedziemy do Krakowa/Skawiny. Czas spotkać się z rodzinką, najeść się polskiego jedzenia i pewnie wypić też nie mało.