IDM Travels

View Original

2019.08.27-28 Zakopane, Polska

Będąc w Polsce i nie odwiedzić Zakopanego to jak być w Pradze i nie wstąpić na piwko do pijalni u Fleku.
Przyjechaliśmy do Polski w poniedziałek, a już we wtorek wraz z mamą Ilonki lecieliśmy nową Zakopianką w góry.

Wybraliśmy środek tygodnia w celu uniknięcia masy ludzi na szlakach i zatłoczonego Zakopanego. A i tak lepiej odwiedzać znajomych i rodzinę w weekend, jak mają więcej czasu.
Droga do Zakopanego nie jest jeszcze w pełni zrobiona, ale są już dosyć długie odcinki z dwupasmową szeroką autostradą.

Oczywiście od Nowego Targu wszystko wraca do „normy” i stoi się w koreczkach aż do samego Zakopanego. Ponoć lokalni górale nie chcą sprzedać ziemi, więc zderzak przy zderzaku pomalutku, podziwiając miliony billboardów, w tempie żółwim wjechaliśmy do zimowej stolicy Polski. Wjechaliśmy do Zakopanego.

Ilonka znalazła fajny hotelik „Rysy”. Nie za duży, ale przy samych Krupówkach, więc tylko zostawiliśmy plecaki w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj nie mieliśmy w planie rozrabiać w mieście, bo jutro czeka nas hike w Tatrach. Poszliśmy na kolacje do „Małej Szwajcarii”.

Był to dobry wybór. Zwłaszcza Pstrąg w całości był pysznie zrobiony. Był delikatny, soczysty i rozpływał się w ustach. Będzie za mną długo chodził, pewnie do następnego razu.

Po kolacji obowiązkowy spacer turysty Krupówkami. Było trochę ludzi na ulicy, ale i tak spodziewaliśmy się większych tłumów. Główna ulica Zakopanego niewiele się zmieniła. Dalej pełna jest restauracji, małych sklepików z pamiątkami, muzykantów i wszelkiego rodzaju handlarzy, którzy chcą ci wcisnąć cokolwiek. Czyli tradycyjne, turystyczne miasteczko.

Posiedzenia w lokalnych barach zostawiliśmy na jutro. Dzisiaj grzecznie zakupiliśmy parę piwek i wróciliśmy do hotelu.

NASTĘPNY DZIEŃ

Na 8 rano mieliśmy zrobioną rezerwacje do kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Był do dobry pomysł, bo ilość ludzi jaka stała w kolejce do kolejki rosła z każdą minutą. Zastanawiałem się czemu ludzie nie robią rezerwacji tylko stoją (często ponad godzinę), przecież to jest niewiele droższe, a czasu można wiele zaoszczędzić.

O 8:20 wyjechaliśmy na Kasprowy Wierch. Pogoda była ładna, mimo, że wiaterek czasami powiewał. Spodziewałem się trochę zimniejszego klimatu a nie +20C. No coż zimne lata w górach to już chyba niestety historia.

Nie mieliśmy jakiegoś szczególnego planu na dzisiejszy dzień. Chcieliśmy wyjechać na Kasprowy i w zależności od pogody wybrać się w odpowiednie rejony. Pogoda była dobra, więc ruszyliśmy w Tatry Wysokie.

Turystów było trochę, ale z tego co wcześniej znajomi mówili, to spodziewałem się większych tłumów. Może była wczesna godzina jak na ten rejon, może środek tygodnia, koniec wakacji, strach (tydzień temu zginęło 5 ludzi w Tatrach) cokolwiek to było, to spowodowało, że nie musieliśmy iść rzeką ludzi.

Doszliśmy na szczyt Beskid. Tu już znacznie bardziej wiało, bo byliśmy na otwartej przestrzeni. Plusem tego były widoki. Można było oglądać piękną panoramę naszych Tatr i Słowackich. Niestety Tatry zajmują mały obszar, a to tego ponad 75% nie leży w Polsce. Gdzie tu jest sprawiedliwość. Dobrze, że teraz można chodzić po naszych i ich górach bez ograniczeń.

Z Beskidu zeszliśmy na dół, w dolinę Gąsienicową. Tutaj już na maksa odczuliśmy ocieplanie się klimatu. Była może 9:30 a temperatura dochodziła do +30C. Gorąco....!!!!!

Zrobiliśmy sobie małą przerwę, pościągali trochę ubrań, posilili się i pięknym szlakiem wśród tatrzańskiej kosodrzewiny zaczęliśmy się lekko wspinać do góry w kierunku przełęczy Karb.

Szliśmy wolno, bo ścieżka przechodziła przez malowniczą dolinę Zielona Gąsienicowa i co chwile jakieś kolejne jeziorko nam się wyłaniało i musiało być obowiązkowe zdjęcie.

Około 11 dotarliśmy na przełęcz Karb, na której siedziało już trochę górołazów, przygotowując się na wspinaczkę na Kościelec.

Szlak na Kościelec zaliczany jest do szlaków bardzo trudnych. Coś jak Orla Perć, tylko bez drabinek i łańcuchów. W związku z tym Ilonka wraz z mamą postanowiły się nie wspinać. One miały zejść na drugą stronę, nad Czarny Staw Gąsienicowy i ewentualnie przejść się nad Zmarzły Staw. Ja natomiast postanowiłem zaatakować Kościelec.

Góra charakteryzuje się wielką płytą granitową, nachyloną pod dużym kątem, po której to trzeba się wspinać. Jest parę miejsc gdzie powinny być zainstalowane jakieś łańcuchy albo klamry dla bezpieczeństwa. Widocznie Tatrzański Park Narodowy uważa, że nie potrzeba, albo, że dodaje to „troszkę” adrenaliny.

Ludzi było trochę, ale dalej nie były to te zatłoczone Tatry o jakich wszyscy teraz opowiadają. Widocznie miałem szczęście.

Pierwsze przyhamowanie miałem na pierwszej ściance. Ojciec uczył syna wspinać się po skałach. Bardzo profesjonalnie do tego podchodził, że aż tak bardzo nie narzekałem, a nawet pomagałem chłopczyku pokonywać większe stopnie. Dziecko było w kasku, a ojciec miał go na linie, która była przywiązana do niego i skał. Bezpieczeństwo to podstawa.

Pożegnałem się z nimi i ruszyłem dalej. Środkowy Kościelec nie ma technicznych odcinków tylko wielką, śliską płytę na której trzeba uważać. Zwłaszcza podczas deszczu.

Im wyżej się wspinałem tym ładniejsze widoki miałem. Dobrze, bo pod koniec się zakorkowało i mogłem oglądać ładne panoramy a nie tyłki wspinaczy nade mną.

Szlak jest dwukierunkowy i pod szczytem jest parę odcinków technicznych. Część ludzi schodziła już na dół, a część dalej szła do góry. W wąskich kominach sprawiało to problem i niestety zrobił się korek.

Około godziny 12 stanąłem na szczycie Kościelca, wysokość 2155m. (7,070 stóp). Było trochę ludzi, ale spokojnie można było znaleźć wolną skałę, usiąść i odpocząć. Tak też uczyniłem i 30 minutowy, zasłużony odpoczynek sobie zrobiłem.

Już się zbierałem, gdy nagle zaczęły przychodzić znad Słowacji coraz to większe i ciemniejsze chmury. A po 20 minutach w oddali było słychać wyładowania atmosferyczne.

Kościelec zdecydowanie nie jest bezpieczny podczas burzy, a jego wyślizgane skały podczas deszczu to jedna, wielka ślizgawica.

Do przełęczy Karb zszedłem jeszcze po suchych skałach. Natomiast idąc dalej zaczęło już lekko kropić. Niestety człowiek jest głupi i się nigdy nie nauczy. Ile jeszcze ludzi musi zginąć w Tatrach żeby człowiek zmądrzał. Schodząc z przełęczy dalej mijałem ludzi, którzy szli w góry, a pioruny były już coraz głośniejsze. Niektórzy nawet z dziećmi. Głupota ludzka nie zna granic.

Po około 15-20 minut dotarłem do Czarnego Stawu Gąsienicowego gdzie deszcz, grad i burza już dobrze szalała. Ciekawe jak sobie teraz ludzie radzą na Kościelcu po tych śliskich skałach podczas gradu.
Ilonka z mamą też prawie w tym samym czasie wróciły nad staw. Niestety burza ich wygoniła i nie zdobyły Zmarzłego Stawu. Następnym razem....

Teraz kolej na najważniejszą część dzisiejszej wyprawy, na naleśniki w schronisku Murowaniec. Schronisko to jest malowniczo położone w dolinie Gąsienicowej. Mam do niego sentyment, bo kiedyś w nim mieszkałem tydzień.
Po 30 minutach dotarliśmy do Murowańca. Deszcz nawet przestał na chwilę padać, ludzi w środku ubyło i udało nam się dostać stolik.

Kolejka po naleśniki była dosyć spora, ale nawet pracownicy jakoś ogarniali tłum wygłodniałych górołazów i w ciągu 20 minut już mogliśmy rozkoszować się pysznymi naleśnikami z lokalnym piweczkiem oczywiście.

W schronisku zabawiliśmy chyba z godzinę. Odpoczywając, próbując dwóch rodzajów naleśników i obowiązkowo schładzać się lokalnym browarkiem.
Nie spieszyło nam się nigdzie. Ze schroniska do Zakopanego prowadzi łatwy szlak dolinką.
Przeczekaliśmy wszystkie deszcze i ruszyliśmy w dół.

Początek trasy prowadził lekko pod górę, aż do Przełęczy między Kopami. Tutaj już było dużo ludzi. Większość szlaków w tym rejonie schodzi do schroniska i z niego żeby dotrzeć do Zakopanego trzeba iść tędy. Na szczęście szlak jest szeroki i bardziej przypomina drogę górską niż ścieżkę.

Przełęcz zdobyta. Teraz łatwym szlakiem w ciągu 30 minut zeszliśmy w dół do doliny Jaworzynka. Była godzina 17, zaczynało się przyjemnie ochładzać. Idealna pora i czas na spacer w dolinie w której otaczające góry robią długie cienie.

Do hotelu dotarliśmy koło 18. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy porozrabiać na Krupówki. Jutro już nie idziemy w góry więc nie musimy wcześnie wstawać. Na kolację wybraliśmy Karczmę Bacówka.

Było miło i sympatycznie. Lokalna kapela grała góralską muzykę. Kelnerzy góralską gwarą zabawiali turystów, a jedzenie też było ciekawe.

Przysmażane oscypki, pierogi z bryndzą, Jagnięcina różnie podawana..... i wiele innych potraw próbowaliśmy.

Zmęczeni po całym dniu, najedzeni i napici postanowiliśmy nigdzie się nie ruszać. Jak to przystało na góralskie karczmy: siedzieć, jeść i pić do woli !!!!
Tak też się stało. Siedzieliśmy tam, aż prawie do zamknięcia. Ach ci górale, potrafią ugościć.