IDM Travels

View Original

2019.04.06 Washington DC

Zachciało mi się kwiatków.... Koniec marca i początek kwietnia to okres kiedy zakwita wiśnia. Wszyscy na pewno słyszeli, że Japonia to kraj kwitnącej wiśni. Niestety do Japonii mamy kawałek ale Japonia przyjechała do nas.

W 1912 roku Stany Zjednoczone otrzymały od Japonii w ramach przyjaźni między narodowej. Dokładnie 14 lutego, 3020 drzew wiśni, w 12 odmianach zostało wysłanych z Yokohama do Seattle. Następnie zostały one przetransportowane do Washington DC. Ceremonia zasadzania drzew odbyła się 27 marca i dwa drzewa, które zostały wtedy zasadzone nadal zdrowo rosną nad Tidal Basin.

W Washington DC byliśmy tylko raz, więc trzeba było powtórzyć wycieczkę. Z Nowego Jorku do stolicy można zajechać samochodem w 4 godziny. I tak też zrobiliśmy. W pewien piękny wiosenny dzień wskoczyliśmy w nasze subaru, zabraliśmy znajomych i cała wycieczka ruszyła na południe. Im dalej na południe tym cieplej się robiło więc jak dojechaliśmy do Moxy to już okulary przeciwsłoneczne i krótkie rękawki były obowiązkowe.

Hotele Moxy są dość hipsterskie. Darkowi najbardziej się podoba proces zameldowania. Przebiega on przy barze i na dzień dobry dostaje się drinka albo piwo. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy zniżkę na pokój i darmowe piwa na dzień dobry to zastanawiamy się jak im się to opłaca. Ale w sumie to nasz pobyt po kosztach jest pewnie opłacany przez tych co płacą $450 za noc.

W Washington wszystko co warte zobaczenia jest w okolicy National Mall. Zwiedzanie zaczęliśmy od odwiedzenia Pana Trump’a. Biały dom podobno można zwiedzać ale my nie ogarnęliśmy wszystkich zasad jak się dostać do środka. Tak więc się ograniczyliśmy się do oglądania domu przez płot. To co nas rozwaliło to protesty. To, że ludzie protestują pod Białym Domem to nic dziwnego ale ale, że emigranci z Iraku protestują bo chcą, żeby rząd amerykański pomógł im przy powodzi to trochę już przesada. Dlaczego Amerykańskie podatki ściągnięte od biednych ludzi mają iść na pomoc całego świata....bez przesady. Ameryką to nie chodzący portfel gdzie każdy kto zapłacze dostanie kasę. Poza tym Trump i tak nie ma pojęcia, o co krzyczą ludzie pod jego domem.

Po rezydencji prezydenta przyszedł w końcu czas na kwiatki. Oczywiście pół Stanów się zjechało na oglądanie drzew tak, że tłumy były nieuniknione. Ale i tak muszę przyznać, było lepiej niż myślałam. Po spacerku wokół wody, postanowiliśmy iść w kierunku Waterfront. Już wcześniej od kumpla słyszałam, że jest to spoko dzielnica pełna restauracji i barów. Nie spodziewałam się jednak, że to jest cały deptak, zaraz nad wodą gdzie bar jest na barze.....niestety tam każdy kończył zwiedzanie i tu było więcej ludzi niż przy drzewach. Nawet po głupie piwo była kolejka. Poza tym wszyscy czekali na sztuczne ognie. Nam zaczął doskwierać głód więc olaliśmy fajerwerki (i tak najładniejsze są w NY na 4th of July) i pojechaliśmy na drugą stronę miasta do meksykańskiej knajpki El Centro. Tak się rzuciliśmy na jedzenie, że poleciało caviche z krewetek, kałamarnice, kurczaki i inne przysmaki. Oczywiście wszystko super ostre i z dużą ilością awokado. Ale wszystko przepyszne.

Pojedzeni ruszyliśmy w miasto zbadać lokalne bary. Parę miejsc poleconych mi przez lokalnego kolegę naniosłam na mapę. W pierwszym jednak jak zwykle natrafiliśmy na ochronę, która powiedziała - tylko z rezerwacją - zaczęło nas to niepokoić ale poszliśmy dalej i wylądowaliśmy w beer garden. Ogólnie w Washington, poza rzeką, bary są troszkę pochowane. To znaczy się znajdzie się ulica gdzie jest większe natężenie barów i restauracji ale ogólnie to jest fajne miejsce, potem parę bloków nie ma nic i znów coś się wyłania. Nie najgorszy pomysł bo przynajmniej można się przejść z miejsa do miejsca i zaciągnąć świeżego powietrza.

Beer garden niestety zamykali wcześniej bo już o północy, więc poszliśmy w kierunku hotelu - nic ciekawego nas nie wciągnęło a sami też byliśmy już dość padnięci więc szybko wskoczyliśmy do łóżeczek. Jutro kolejny dzień i kolejne przygody.