IDM Travels

View Original

2019.05.18 Lizbona, Portugalia (dzień 1)

Zaskoczenie, zaskoczenie, i zaskoczenie po raz trzeci…..tylko czy można być zaskoczonym jak nie wie się co oczekiwać? Technologia przybliża świat, doświadczenie przybliża świat, podróże przybliżają je jeszcze bardziej. Aktualnie takie wyjazdy jak do Europy czy po Stanach już nie planujemy. Chcielibyśmy…. ale nie mamy zazwyczaj na to czasu. Tak więc nasze planowanie ogranicza się do hoteli, samochodów, lokalnych samolotów i tyle….. Reszta…. Resztę załatwia nasza mapa pod tytułem “bucket list” na którą regularnie wrzucamy punkty warte zobaczenia.

Ograniczone do minimum planowanie wakacji sprawia, że nie bardzo mamy wyrobioną opinię przed zobaczeniem miejsca. I wiecie co….to nawet dobrze. Lepiej jest jechać na pół spontanie, odkryć miasto we własnym tempie i zrzucać kalorie pokonując miliony schodów aby wspinać się na jakąś ulicę.

Tak właśnie wyglądał nasz wyjazd do Lizbony. Bilety kupione, hotele zarezerwowane i tyle…… resztę się zaplanuje później. Ale później nie ma czasu, a to się zrobi jutro i tak mija dzień po dniu i nawet nie oglądając się jest piątek 18:45 a ja uzmysławiam sobie, że chyba najwyższa pora wziąć metro z pracy na lotnisko. Szybki telefon do Darka, który wysłał już parę smsów w stylu, chłodzić szampana w sklepie, kiedy będziesz...aż w końcu….czy ja nie powinienem już jechać na lotnisko….
Tak powinniśmy. Szybko umówiliśmy się na Fulton Street, wsiedliśmy w linię A i z każdą stacją jak ubywało lokalnych a w wagonie zostawali tylko ludzie z walizkami docierało do nas, że gdzieś lecimy…

Szybka odprawa, bo przecież mamy TSA pre, bo ja znam terminal bo latam z niego co miesiąc do Washington, bo mamy mobile check-in i…..i wreszcie można zjeść kolację…..Steak na lotnisku, to się nie zdarza za często. Weszliśmy do Palms Steak house i....jak na NY ten stek to nie był WOW ale jak na lotnisko to był pyszny…ale w mieście raczej ominiemy Palms Steak, wybierając Ruth Chris czy Wolfgang.

Pyszne niestety nie można powiedzieć o moim winie i jedzeniu w samolocie…..po raz pierwszy w życiu lecieliśmy Deltą do Europy. Jedna z lepszych linii lotniczych w Stanach niestety nie popisała się w ogóle jeśli chodzi o loty transatlantyckie. Ja często piję tanie samolotowe białe wino (ale tylko w samolotach)….. ale jak zobaczyłam jak pani nalewa mi wino z plastikowej, półtoralitrowej butelki to się przeraziłam. Nadal nie oceniałam dopóki nie spróbowałam….a jak spróbowałam to się skrzywiłam, zawołałam stewardessę, powiedziałam, że wino jest okropne i zamówiłam piwo….. Delta….naprawdę potrafisz lepiej. Nie dość, że jedzenie i picie jest do kitu to jeszcze nie do końca posprzątaliście samolot i Darek znalazł przenośny głośnik Bosa, który ktoś z wcześniejszych pasażerów zostawił….masakra….do tego ciasne siedzenia, toalety nie sprzątane w czasie lotu...tak to jest jest jak się weźmie lokalny samolot i wypuści się go na międzykontynentalne trasy.

Po siedmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Portugalii i usłyszeliśmy Bonjour…. przynajmniej tak nam się wydawało. To w jakim kraju my naprawdę wylądowaliśmy? Wylądowaliśmy w Lizbonie, ale akcent portugalski jest tak zbliżony do Francuskiego, że dla laika, który nie zna żadnego z tych języków zaczyna to brzmieć trochę jak Francuski.

Lotnisko to zawsze bezpieczne miejsce, przygoda się zaczyna jak wyjdzie się przez bramki….my odważniaki postawiliśmy na metro - 6.50 EUR na osobę i mamy nielimitowane przejazdy metrem przez 24h. Metro nie duże ale efektywne….czyste, pewnie nadal szybsze niż taksówka stojąca w korkach, i tańsze. Pół godziny później byliśmy w hotelu. Tym razem nie Marriocie (za drogi był), ale w konkurencji, w Hotelu IBIS.

Było południe, ja starałam się zdobyć pokój wcześniej a Darek wybrał ławkę szyderców i siadł w barze przy piwie...miał rację, bo moje załatwianie pokoju i tak spełzło na niczym. No tak jak check-out jest o 12 pm to jak można się zameldować o tej samej porze. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść zobaczyć miasto i zjeść śniadanie. Skręciliśmy w prawo, potem znów w prawo i zgadnijcie co….i w prawo….i wylądowaliśmy na jajkach Benedykta.

Czas wrócić do pierwszego zdania….zaskoczenie. Jakie mamy pierwsze wrażenie o Lizbonie? Miasto nas zaskoczyło kilkoma rzeczami. Po pierwsze spodziewaliśmy się bezdomnych, syfu i śmieci na ulicy. Nic z tego nie spotkaliśmy przez parę godzin włóczenia się po mieście. Tak od czasu do czasu pojawiało się graffiti, ale to po części dodawało uroku. Ulice pełne graffiti do głównie ulice gdzie tramwaj wywoził ludzi na górę.

Kolejna rzecz która nas zaskoczyła to schody i góry. Nigdy nie spodziewałam się, że Lizbona jest tak pagórkowatym miastem. Wspinaliśmy się na wzgórze zamkowe - to oczywiste. Ale schody i górki są wszędzie. Idziesz ulicą a tu nagle schody na górę, potem na dół a na koniec znów na górę.

Najbardziej jednak zaskoczyła nas temperatura. Po dotarciu do hotelu doszliśmy do wniosku, że zostawimy bagaże, przebierzemy się i pójdziemy coś zjeść. Idąc z metra do hotelu tak się zgadzaliśmy, że pierwsze co zrobiliśmy to wskoczyliśmy w krótkie spodenki i zostawiliśmy bluzy w hotelu. To był błąd. Lizbona pomimo, że ma palmy, jest bardzo na południe, i powinna być bardzo gorąca - jest bardzo wietrzna. Wiatr sprawia, że pomimo, że jest koniec maja to nadal warto mieć bluzę dresową. W słońcu jest ciepło ale w cieniu i jak zawieje to szukasz kurtki.

Prawie jak w San Francisco, nie? A w tym podobieństwie na pewno pomaga most…. No i oczywiście pagórki i ulice pod dużym kątem.

W Lizbonie jest parę miejsc wartych zobaczenia ale jak, każde europejskie miasto najlepiej się zgubić w jej uliczkach. Konieczne jednak jest odwiedzenie Castelo de San Jorge. Jest to zamek w Lizbonie a dokładnie jego mury. Fajnie jednak powspinać się po murach obronnych, popatrzeć na miasto z góry a przede wszystkim wypić piwo z pawiami.

Najstarsze pozostałości murów są nawet z 7 wieku przed nasza erą natomiast to co najbardziej się ostało jest datowane na XI wiek. Ruiny zamku ograniczały się do murów obronnych i paru zabudowań ale i jak na Europę przystało potrafili urozmaicić zwiedzanie na maksa. Przede wszystkim wygrały pawie które plątały się wszędzie ale które jednocześnie latały i przeskakiwały z dachu na ziemię aby potem przelecieć na drzewo.

Ostatnią rzeczą jaka nas zaskoczyła to ilość ludzi na ulicach….Pomimo, że jest sobota to chodząc po ulicach czuliśmy sie komfortowo. Poza ludźmi oferującymi nam cocaine, trawkę, czy inne narkotyki to nikt nas nie zaczepiał, można było spokojnie przejść i dopiero na Rossio Square zderzyliśmy się z tłumem. To był jednak przyjemny tłum...każdy tańczył, dobrze się bawił, niektórzy kupowali pamiątki a inni kupowali piwo.

Połaziliśmy trochę po mieście, przeszliśmy obok barów sprzedających 16 shoot’ow za 6 EUR...nieźle po tym musi się wymiotować….i skończyliśmy w kameralnej restauracji nad wodą. Barów w Lizbonie jest trochę ale nastawione one są na duże i tanie picie. Nie do końca nasze klimaty. Tak więc po kolacji wróciliśmy spacerkiem do hotelu gdzie w barze pisaliśmy bloga.

Oczywiście Polaków w Lizbonie jest dużo….nas zawsze, wszędzie można spotkać. Ale wygrały Polki w hotelu na recepcji. Darek czekał na mnie przy barze i usłyszał komentarz: “Popatrz jaki biedny, tak sobie sam siedzi i jeszcze dwa piwa zamawia…” LOL, jak to zawsze trzeba uważać bo nie wiadomo gdzie jest inny Polak i zrozumie co się mówi…

Jak już Darek przestał być biedny i do niego dołączyłam to dowiedzieliśmy się dlaczego tak mało ludzi było na ulicach. Okazało się, że dziś był wielki mecz i Lizbona grała w piłkę nożną i wygrali puchar. Nie jesteśmy pewni czego puchar ale najważniejsze, że całe miasto się cieszyło, były sztuczne ognie, koncert, muzyka, krzyki i impreza. Niestety pseudo kibice też byli ale to widzieliśmy tylko w TV. Na szczęście my nie byliśmy w tym tłumie i tylko z baru hotelowego przez okna obserwowaliśmy jak kibice wracali do domu. I tak zakończyliśmy pierwszy dzień w Portugalii. Udany dzień ... pełen nowych widoków i kolejnych zdjęć. Przygoda, przygoda....wakacje oficjalnie rozpoczęte!