2019.06.30-07.01 Białe Góry, NH (dzień 2-3)
Jefferson (1,741m.) jest to trzeci co do wysokości szczyt Białych Gór w stanie New Hampshire. Znajduje się w najwyższym paśmie Białych Gór, w Presidential Range.
Ta góra jest nam już dobrze znana. Wcześniej, dwa razy próbowaliśmy ją zdobyć. Pierwszy raz, późny start i deszcz uniemożliwił nam stanięcie na szczycie. Drugi raz wyszliśmy, ale był taki wiatr i chmury, że nic nie było widać. Na szczycie może byliśmy parę sekund, bo inaczej by nas zwiało.
Dzisiaj też nie mieliśmy najlepszej pogody. Wprawdzie nie było wiatru i czasami słońce przebijało się przez chmury, ale szczyty były w chmurach a także mogły występować burze. No nic, zobaczymy co nam dzisiaj Jefferson przyniesie. Po dobrym śniadaniu opuściliśmy kemping i około 8 rano byliśmy już na parkingu na początku szlaku.
Na Jeffersona prowadzi wiele szlaków. Dwoma różnymi już szliśmy, na dzisiaj wybraliśmy jeszcze inny, Castle Trail. Jest to jeden z najmniej uczęszczanych szlaków na ten szczyt. Polecany jest bardzo przez górołazów, więc go wybraliśmy.
Widać, że szlak jest mało uczęszczany, bo na parkingu były tylko dwa samochody. Natomiast nie zawiedli nas nasi lokalni „przyjaciele” krwiopijcy i chmarami nas odwiedzali. Do tego stopnia, że nawet ciężko było buty ubrać, bo cały czas komary przypominały o swoim istnieniu.
Dopiero jak ruszyliśmy to nas zostawiły w spokoju, bo nie chciało im się za nami latać.
Do przejścia mamy 16km i musimy się wspiąć około 1400 metrów. Początek szlaku idzie łatwą, prawie płaską ścieżką, przez polany, lasy i strumyki.
Gdzieś po dwóch kilometrach szlak się rozgałęzia i górołaz ma dwie opcje. Na prawo granią, albo na lewo doliną. Skręciliśmy w prawo i się zaczęło. Szlak przestał nas rozpieszczać i systematycznie, bez odpoczynków zaczął się wspinać do góry.
Niestety pogoda się nie poprawiała, a wręcz przeciwnie, zaczęliśmy słyszeć w oddali grzmoty. Jak na razie szliśmy lasem i wokół nas były wysokie góry, więc byliśmy bezpieczni. Czasami nawet słońce wychodziło, czyli burza może przejdzie bokiem.
Gdzieś na wysokości 1200 metrów doszliśmy do szlaku „The Link” Jest to trasa która łączy dużo szlaków i idzie jeszcze lasem. Podczas złej pogody można się nim dalej przemieszczać i nie jest się narażonym na burze, albo silne wiatry.
Do granicy lasu mieliśmy jakieś 100 metrów w pionie. Stromo po skałach, trzymając się korzeni osiągnęliśmy wysokość 1300 metrów. Niestety naszym oczom nie ukazały się piękne szczyty gór tylko chmury.
Usiedliśmy na skałach i zastanawialiśmy się co dalej robić. Jak na razie wiatru nie było, ale czarna, burzowa chmura wisiała w powietrzu. Było słychać wyładowania atmosferyczne, ale były one w oddali i za bardzo nam nie zagrażały. Dopiero po kilkunastu minutach głośność i intensywność wyładowań się wzmogła. Byliśmy na grani i otwartej przestrzeni, więc nie było to za bardzo bezpieczne miejsce. Zeszliśmy trochę w dół. Chcieliśmy chwilę posiedzieć i podjąć decyzję co dalej robić. Myślę, że burza za nas podjęła tą decyzje. Zaczęło ostro walić piorunami i to bardzo blisko nas. Do tego stopnia, że aż się ziemia wokół nas trzęsła. Nie było na co czekać, musieliśmy szybko zejść w dół.
Dobrze, że jak narazie nie padał deszcz, bo pierwszy odcinek nie należał do łatwych. Skały były mokre, ale nie za bardzo śliskie.
To co się za chwilę stało zapadnie nam w pamięci na długie lata. Zaczął padać intensywny deszcz. Lało tak ostro, że w przeciągu paru minut szlakiem płynął strumyk. Znacznie to spowolniło schodzenie w dół.
Niestety to nie był koniec atrakcji. Deszcz zamienił się w grad. Jak do tej pory nigdy nie szedłem w takich warunkach. Niezliczona ilość bryłek lodu ładowała w nas z wielką prędkością. Nie dało się robić żadnych zdjęć, ani filmów nakręcać. Strumienie wody i lodu płynęły z nieba prosto na nas.
Mimo, że mieliśmy ubrania przeciw deszczowe to nic to nie dawało. Każdy z nas był przemoczony do suchej nitki.
Gdzieś po pół godziny grad ustał i w końcu można było odetchnąć. Wprawdzie do samochodu mieliśmy gdzieś z godzinę marszu i byliśmy na maksa przemoczeni, ale teren stawał się łatwiejszy i płaszczy.
Doszliśmy do strumyka. Pamiętam jak szliśmy do góry to woda była po kostki i można było bardzo łatwo po kamieniach przejść. Teraz to nie był strumyczek, to już bardzie przypominało górską rzekę. Zaczęliśmy szukać gdzie tu najłatwiej i najbezpieczniej ją przejść. Niestety wszędzie była duża woda i chodzenie brzegiem rzeki przestawało mieć sens.
Mieliśmy tak przemoczone buty, że w sumie nie było znaczenia czy wpadniemy do wody czy nie. Przeszliśmy prosto przez wodę, która sięgała prawie do kolan. Oczywiście woda wlała się do butów, ale to już nie miało znaczenia.
Wróciliśmy na parking i zastaliśmy kolejną niespodziankę. Pół samochodu było w wodzie. Musiałem trochę pokombinować żeby się przebrać na deszczu (bo oczywiście znowu padało) i już suchym dojść do siedzenia kierowcy. Udało się i wróciliśmy na kemping.
Tutaj zrobiliśmy wielką suszarnię. Mimo, że czasami przechodziły przelotne deszcze to nam to za bardzo nie przeszkadzało. Mieliśmy wiele sznurków i wszystko rozwiesiliśmy.
Rozpaliliśmy wielkie ognisko i w końcu można było się ogrzać i podsuszyć. Dosyć długo nam zeszło „suszenie” wszystkiego, ale tak się nam dobrze siedziało wokół ogniska, że nikomu się nie spieszyło do namiotu spać. Ma szczęście mamy dobre namioty i przetrwały wszystkie burze i grady. Już było dobrze po północy jak weszliśmy w suche i ciepłe śpiwory. Trzeba było się pozapinać, bo temperatura w nocy spadła poniżej 10C.
Rano w końcu długo pospaliśmy i jak wyszliśmy z namiotów to dzień przywitał nas pięknym słońcem i lekkim wiaterkiem. Idealna pogoda na dokończenie suszenia i spakowanie wszystkiego.
Wszystko robiliśmy na spowolnionych obrotach i wyjechaliśmy z kempingu dopiero koło południa.
Oczywiście Marcin dalej chciał zobaczyć Białe Góry, więc postanowiliśmy wyjechać na szczyt Mt. Washington (1,916m.).
Oczywiście wyjazd na górę jest płatny i cena za 3 osoby i samochód wyszła $49!!! „Lekka” przesada! Myślę, że był to ostatni raz jak wyjeżdżałem na tą górę. Na zachodzie Stanów masz wiele przełęczy i szczytów gdzie drogi wychodzą znacznie wyżej i są za darmo, albo płacisz, ale o wiele mniej.
Droga jest w większości asfaltowa i jej długość wynosi 12km. Ma wiele punktów na których można się zatrzymać, podziwiać widoki i porobić zdjęcia. Na dole prowadzi lasem, więc niewiele widać. Dopiero gdzieś na wysokości 1300 metrów las zanika i zaczyna być coś widać.
Niestety jak wyjechaliśmy trochę wyżej to znowu zaczęły się chmury które, już towarzyszyły nam aż na sam szczyt.
Na górze z reguły występują silne wiatry i dzisiaj nie było wyjątku, wiało na maksa. Na górze Washington zarejestrowano najsilniejszy wiatr jaki kiedykolwiek występował na Ziemi i jest to 375 km/h.
Na górze jest restauracja, bar, sklepy z pamiątkami i tłumy ludzi. Troszkę pochodziliśmy po szczycie, Marcin próbował porobić parę zdjęć i zjechaliśmy jakiś kilometr niżej. Tutaj już nie było chmur i znacznie mniej wiało. Wybraliśmy się na godzinny spacer po słynnym szlaku Alpine Garden.
Zmęczeni po wczorajszym ciekawym hiku za bardzo nie chciało nam się daleko chodzić. Przeszliśmy się kawałek, usiedli na kamieniu, pooglądali górki i wrócili do samochodu. Było już dobrze po południu, a przed nami jeszcze daleka droga do NY.
Zaczął się lipiec więc trzeba będzie się jakoś ochładzać. Za 3 dni wyjazd na narty i zimowe hiki. Miejmy nadzieję, że pogoda w lipcu się nie popsuje i będzie wystarczająco śniegu na oba sporty