IDM Travels

View Original

2020.01.27 Squaw Valley, CA (dzień 3)

Po wczorajszej śnieżycy dzisiaj mieliśmy dzień z „normalniejszą” pogodą.Czasami było słonecznie i bez wiatru, a za parę minut wpadały chmury i wiało, tylko po to żeby za chwilę zniknąć i pozwolić słoneczku poświecić przez jakiś czas.

Widoczność była znacznie lepsza od wczorajszej, więc od razu zabraliśmy się za zwiedzanie terenów, tych których wczoraj ze względu na brak widoczności baliśmy się zjechać. Nie chcieliśmy się zgubić w tych potężnych górach.

Jest poniedziałek, więc ilość ludzi w górach jest wyjątkowo niska. Praktycznie czasami przez 5-10 minut nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy żadnego innego narciarza. Do wszystkich wyciągów były zerowe kolejki. Tak to można jeździć. Dalej było dużo świeżego śniegu w górach po wczorajszych opadach.

Chyba całe Reno, San Francisco czy Los Angeles wróciło do pracy i w górach zostali sami lokalni. Do tego stopnia, że już o 10 rano obsługa wyciągów z piwem w ręce nas witała i oferowała. My jeździmy z plecakami i też coś tam mamy, ale jednak było na te przyjemności za wcześnie.

Około 10 rano byliśmy już po paru łatwiejszych zjazdach, więc byliśmy rozgrzani i gotowi na zwiedzanie ciekawszych terenów.

Nawet z niektórych przełęczy i szczytów widać było kawałek ogromnego jeziora Tahoe.

Na zdjęciu może tego tak nie widać, ale to jezioro jest wielkie i głębokie. Badacze obliczyli, że jakby rozlać wodę z jeziora Tahoe na stan California, to pokryła by cały stan grubością 14 cali (35 cm) Stan California jest wielki, o 36% większy niż Polska.

Praktycznie, poza rejonem Silverado wszystko było otwarte. Patrol pozwolił narciarzom wjeżdżać i się wspinać we wszystkie możliwe miejsca. Nawet słynne Palisades zostały otwarte. Jest to miejsce do którego trzeba się wspinać gdzieś przez 20 minut z górnej stacji wyciągu Siberia. Potem bardzo stromymi i wąskimi wąwozami zlecieć w dół.

Lokalni i bardzo dobrzy, odważni narciarze, którzy znają każdy kamień w tych górach wychodzą tam po to żeby sobie po prostu zjechać i potem wystawić filmek na YouTube. Nam oczywiście życie jest nadal miłe, więc my tylko z dołu popatrzyliśmy jak to wszystko wygląda i pojechaliśmy dalej.

Przy dobrej widoczności wszystko znacznie lepiej widać. Jadąc jednym z wyciągów zobaczyłem polanę wysoko w górach i tylko 4 ślady na niej. Stanowczo za mało, przynajmniej powinno być 6 śladów. Szybko wymyśliłem jak tam się dostać i udaliśmy się w tamtym kierunku. Wyciągiem Emigrant na samą górę i potem w lewo. Troszkę trzeba podejść w miarę płaskim terenem i już prawie jest się na miejscu. Napisałem prawie, bo jednak tutaj przekonaliśmy się dlaczego są tylko 4 ślady. Żeby tam wjechać to trzeba skoczyć ze skarpy. Nie jest może tak wysoko, jakieś dwie długości nart (3-4 metrów), ale lądowanie jest na bardzo stromym terenie. Wiedząc, że za 3 tygodnie lecimy do Szwajcarii na narty to nie chcieliśmy się uszkodzić. Polak zawsze coś wymyśli i nam też się udało tam dostać. Trochę trzeba było podejść do góry, skoczyć z mniejszej skarpy (tylko jedna długość nart) i już byliśmy na szczycie polanki.

Nie była to jakaś długa polana, ale nawet dla paru zakrętów w dziewiczym puchu warto było się tu wybrać.
Było tak fajnie, że zaciągnęliśmy języka gdzie jeszcze można takie tereny dzisiaj znaleźć. Lokalni powiedzieli żeby odwiedzić Sun Bowl.

Żeby dostać się do Sun Bowl trzeba wyjechać wyciągiem Headwall i potem podążać za znakami.

Przed wjazdem do doliny oczywiście była tabliczka z napisem, że te rejony są dla ekspertów. Była dobra widoczność i patrol już dzisiaj rano sprawdził zagrożenie lawinowe. Uznał, że nie powinno nic się wydarzyć, więc wpuścili narciarzy. Im dalej w głąb się wjechało tym było mniej śladów. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo znowu trzeba będzie podchodzić jak wczoraj.

Rzeczywiście było super. Cisza, dużo śniegu i oczywiście prawie nie było nikogo. Było już tutaj trochę narciarzy przed nami, więc śnieg był lekko rozjeżdżony, ale i tak wciąż można było znaleźć ciekawe odcinki.

Po tych zabawach nogi powiedziały dosyć i musieliśmy zjechać na dół odpocząć i się ochłodzić. Dobrze się złożyło, bo Ilonka też w tym samym czasie znalazła się w wiosce, co spowodowało, że przerwa się lekko przedłużyła. Wszyscy zasługiwaliśmy na parę piwek i odpoczynek.

Parę minut przed 15 słonko wyszło zza chmur i zrobiło się przyjemnie, za przyjemnie. Bardzo nie chciało nam się wstawać, ale szkoda marnować czasu. Pojechaliśmy w jedno z ciekawszych i jeszcze przez nas nie odkrytych miejsc.

Jest to trudny rejon z przepięknymi widokami. Lokalni polecają to miejsce tylko podczas dobrej widoczności i bezwiecznej pogody. Żeby tam się dostać trzeba wyjechać wyciągiem KT22 i na górze skręcić w lewo. Minąć ostrzegawczą tablicę mówiącą, że ten rejon jest tylko zaawansowanych narciarzy i już się jest na miejscu.

Na początku jedzie się płaską granią, która kończy się ostrym urwiskiem. Widoki po obu stronach są wspaniałe. Dobrze, że nie ma wiatru bo pewnie jak tutaj zawieje to musi być ciekawie.

Po lewej stronie widać cały resort Squaw Valley a po prawej jest inny resort narciarski, Alpine Meadows. Aktualnie te resorty jeszcze nie są połączone ze sobą, ale już są plany którędy ma przebiegać gondola która je złączy. Powstanie dosyć spory Mega Resort.

Jak na razie w prawo nie można jechać, więc musieliśmy skręcić w lewo do Squaw Valley. Nie ma tutaj wyznaczonych tras. Po prostu trzeba znaleźć miejsce gdzie będzie ciekawie zjechać i się bawić. Tak jak pisało na tabliczce, że nie będzie łatwo i nie było.

Ostro i stromo w dół. Trochę lasami, czasami polanami. Dobrze, że dalej było dużo śniegu to narty nas łatwo utrzymywały na ścianie. W promieniach zachodzącego słońca ładnie to wszystko wyglądało i nawet nie zauważyliśmy jak zjechaliśmy na dół. Było parę minut przed godziną 16 także załapałem się prawie na ostatnie krzesełko. Kolegę chyba ten zjazd za bardzo zmęczył i już sobie odpuścił.

Chyba już nikt nie jechał na wyciągu, ani też praktycznie nikogo nie spotkałem w górach.

Samotnie, bez pośpiechu w promieniach zachodzącego słońca przemierzałem opustoszałe góry. Była taka cisza i spokój, że aż „musiałem” się często zatrzymywać i robiłem zdjęcia.

Była już chyba 16:30 jak zjechałem do wioski i prosto na nartach dojechałem do baru gdzie już Ilonka z kolegą „odpoczywali”. Dołączyłem do nich i wspólnie przy dobrym hamburgerze wspominaliśmy kolejny udany dzień w górach.

Trochę nam tam zeszło. Potem oczywiście musieliśmy sobie troszkę pospacerować po miasteczku w poszukiwaniu ogniska. Znaleźliśmy.

Tam też troszkę zabawiliśmy ogrzewając buty narciarskie przy ognisku.
Dzień zakończyliśmy w kondominium próbując szczęścia w grę planszową „The National Park”. Ilonka wygrała.

Jutro już niestety wracamy na wschód, do NY. Nie tak do końca szybko wracamy, bo praktycznie cały dzień jeszcze jeździmy na nartach i dopiero koło 14 - 14:30 zjeżdżamy z gór i jedziemy do San Francisco.
Po tym i wielu innych pobytach na zachodzie Stanów utwierdzam się w przekonaniu, że narciarstwo na zachodzie to zupełnie inna bajka niż wschodnie Stany. Nawet nie ma co porównywać i punktować różnice. Nie ma sensu. Po prostu będziemy starali się w miarę możliwości więcej czasu spędzać w zachodnich górach. Mój bilet na narty tam też działa w większości resortów, a i bilety lotnicze stają się tańsze jak się więcej lata.
No i jeszcze pogoda zaczyna świrować. Coraz częściej na wschodzie w zimie w górach mamy deszcz zamiast śniegu. Gdzie w wyższych, zachodnich górach jak pada deszcze w dolinach to bierzesz kolejne wyciągi i jedziesz dalej, wyżej w góry. Ach ten zachód......!!!