IDM Travels

View Original

2020.02.29-03.01 Zermatt & Zurich, Szwajcaria (dzień 8-9)

Wszystko co dobre kiedyś się kończy. W Zermatt było cudownie, piękne górki, nie taka znów mała wioska, świeże powietrze i mało aut. Tak, raj na ziemi. Niestety aby miasteczko to zachowało swój klimat nie można wprowadzać tam aut. No i super. Do Zermatt można dostać się tylko pociągiem.

Czy na pewno tak super? Przez 7 dni było super, natomiast dzień przyjazdu i wyjazdu nie należy do najbardziej relaksujących dni. Tym razem, trochę obeznani z kolejami mieliśmy plan - nie zawodny plan. Po pierwsze zarezerwowaliśmy miejsca w pociągu. Uda się - tym razem będziemy siedzieć. Po drugie zrobiliśmy sobie więcej czasu na przesiadkę i wzieliśmy wcześniejszy pociąg z Zermatt do Visp.

To było dobre posunięcie. Pociąg nie był oblegany, znalazło się miejsce siedzące i miejsce na bagaże. Udało też się być wcześniej w Visp więc mieliśmy czas na obczajenie gdzie powinniśmy stać, żeby wsiąść do wagonu number pięć. Obserwacja innych pociągów, rozmowa z panem z informacji i mamy miejsce gdzie powinien zatrzymać się wagon numer pięć.

Niestety, znów Szwajcaria to nie Japonia i niestety nie ma jasno tego rozpisanego na platformie czy na wyświetlaczu. Trzeba tylko ufać panu, który mówi - to gdzieś tu będzie. No dobra - czekamy. Zbliża się godzina odjazdu naszego pociągu do Zurichu a pociągu jak nie ma tak nie było - czyli nie podstawią wcześniej. W między czasie przyjechał następny pociąg z Zermatt i jak dowaliło ludzi to już na peronie nie było fajnie i przestronnie. No nic - my podobno stoimy w dobrym miejscu.

W końcu doczekaliśmy się na pociąg. Wjechał, numerków wagonów nie można za bardzo zobaczyć bo takie małe więc liczymy. No przecież od chyba rozsądne, że pierwszy wagon jest zaraz za lokomotywą - ups….no nie jest. Wg liczenia przy nas zatrzymał się wagon 8, no to w nogi i lecimy do przodu. A tu numery w górę idą no to zawrót i w drugą stronę. Ufff…..udało się, znaleźliśmy wagon, znaleźliśmy siedzenia ułożyliśmy bagaże. Nie ma ławo ale uff….dobrze, że przynajmniej miejsca mamy.

Teraz tylko jeszcze z 3h jazdy i podziwiania widoków - podziwiania jak podziwiania. Nam się trafiło okno zamalowane graffiti więc podziwiać mogliśmy tylko filmy i seriale na Netflixie, własne zmęczone twarze albo studiować etykietki piwa. Udało się, dojechaliśmy na lotnisko. Zarezerwowaliśmy hotel zaraz na lotnisku - dosłownie na lotnisku. Stwierdziliśmy, że z bagażami (a trochę ich było) bez sensu się tłuc taksówkami czy podmiejskimi pociągami. Lepiej wziąć hotel na lotnisku. Zostawić bagaże w pokoju i ruszyć na miasto. To było bardzo dobre posunięcie.

Raddison Blu jest jedynym hotelem który jest rzeczywiście na lotnisku i wózkiem na bagaże z dworca można wjechać do pokoju i jutro można wziąć ten sam wózek prosto pod check-in Delty. Idealne rozwiązanie.

Podróżowanie w czasach coronovirusa - mam nadzieję, że kiedyś będziemy się z tego śmiać. Niestety słynna bakteria COVID-19 dotarła też do Europy. W Poniedziałek wykryli pierwsze przypadki we Włoszech. Pięć dni później już wszyscy o tym mówią. Nie widać jednak, żadnych zaoszczeń ale na wszelki wypadek kupiliśmy sobie sok ze świeżo wyciskanego imbiru. Nie wiem czy to pomoże ale nigdy nie zaszkodzi - lepiej, żeby organizm był odporny. Nie wiadomo jakie cholerstwo złapiemy w tych pociągach i samolotach, które łączą Milan z Zurichem.

Lotnisku jak to lotnisku jest na uboczu. Można wsiąść pociąg do centrum miasta i już po 20 minutach być na dworcu głównym w Zurychu. Cena taka sobie - 6 CHF od osoby ale taksówka na 5 osób i tak by więcej wyszła. Pociągiem bez bagażu to aż marzenie podróżować.

Dobrze, że coś mnie tknęło, że jest nas większa grupa i pasuje zarezerwować miejsce w restauracji. Niestety w dzisiejszych czasach, wszędzie jest tyle ludzi w restauracjach, że bez rezerwacji ani rusz. Wybór padł na Zeughausekeller.

Muszę się pochwalić, że wybór znakomity. Duża sala, jak w tradycyjnej niemieckiej pijalni piwa. W menu jest tutaj ważone piwo i przysmaki kuchni Europejskiej. Dużo mięsa pod różnymi postaciami. Ludzie na około mlaskali a my nie mogliśmy się zdecydować co zamówić.

Ja postawiłam na Kalbsgeschnetzeltes nach Zurcher Art. Tak to jest nazwa potrawy. Podobno koniecznie trzeba ją zjeść jak się jest w Zurichu. Jest to podsmażana polędwica w sosie z kremowym z białego wina i pieczarkami. No to lecimy. Darek wybrał bardziej tradycyjną opcję i poszła golonka. Pychota!

Jak już przynieśli to przez parę minut nikt nic nie mówił tylko zajadał, aż się uszy trzęsły - takie to dobre. Sama knajpa też bardzo sympatyczna. Zeughaus (w tłumaczeniu zbrojownia) powstał w 1487 roku - nawet przed tym jak Kolumb odkrył Amerykę. Jak sama nazwa mówi, składowało się tu dużo broni ale ponieważ w latach średniowiecznych w Szwajcarii było więcej wojen niż pokoju to nie wiele z tej broni zostało. Od 1926 roku "zbrojownia" przerobiona jest na pokojowe miejsce spotkań a broń jest tylko nieodzowną dekoracją.

Fajnie by było tu jeszcze kiedyś wrócić - może w maju?
Po kolacji, obowiązkowy spacerek po mieście. Zurych położony jest nad rzeką Limmat, która wpływa do jeziora Zuryskiego. Tak więc spacerek nad wodą po tak pysznej kolacji był super. Miasteczka Europejskie mają swój urok, zwłaszcza takie małe uliczki, kostka brukowa na chodnikach i te małe kafejki i bary.

Niestety zaczęło padać więc wskoczyliśmy do pobliskiego baru irlandzkiego. A tu akcja. Przed barem pełno policji, trawką na ulicy śmierdzi i trzech wyrostków pod ścianą stoi. WOW - widzę, że porządek musi być. No nic - my nic nie legalnego nie mamy więc grzecznie na drinka wchodzimy a tu nagle kolega stanął jak wryty. Patrzymy o co chodzi a tu nad wejściem napis:

“Unter 18 Jahren kein Zutritt”

Co tam, że mamy małoletniego z nami - udaliśmy, że na językach się nie znamy, napisu nie rozumiemy i takim oto sposobem zaraz na oczach policji złamaliśmy zakaz. Zawsze lepiej prosić o wybaczenie niż pozwolenie. Grzeczni jednak byliśmy więc nikt się na nie czepiał.

Niestety rozlało się na maksa więc nie pozostało nam nic innego tylko dobiec na dworzec główny. Dobiegliśmy, ale przemoczeni na maksa, dobrze - jak nas będzie kichać po Szwajcarii to przynajmniej będziemy wiedzieć, że to z przemoczenia a nie jakiś COVID-19.

Na szczęście się nie przeziębiliśmy i na lotnisku nie kichaliśmy. Nie bardzo chcieliśmy być odłączeni od grupy i iść na jakieś badania czy kwarantannę. Wiadomo jak trzeba to trzeba ale lepiej unikać tłumów i się nie rzucać w oczy psikając czy kaszląc. W ramach unikania ludzi zaszyliśmy się w lounge na lotnisku i przeczekaliśmy aż przyszła godzina zapakowania się na pokład.

Lecieliśmy tą samą klasą co do Zurichu więc już wiedzieliśmy czego mogliśmy się spodziewać. Zastanawialiśmy się tylko czy załoga będzie w maskach i jakie będą nastroje ale ogólnie spoko. Wszystko przebiegało jakby nigdy nic i jak już myśleliśmy, że nic nas nie zaskoczy to jednak jak Darek dostał menu co serwują w samolocie to aż przecierał oczy z niedowierzania.

Na obiad jedna z opcji był tatar z łososia i steak. Z tatarem to różnie bywa i trzeba uważać ale i tak Darek się odważył. Na szczęście nic mu nie zaszkodziło i mógł się delektować daniem głównym czyli steak'iem.

No no Delta....muszę przyznać, że tym razem się popisałaś i dostałaś plusika.
Lot przeleciał nam spokojnie. Nie było, żadnych problemów, nic nie sprawdzali na JFK i ogólnie to wygląda, że nikt się niczym nie przejmuje. No ale cóż, kiedyś ta epidemia przyjdzie do Stanów - miejmy tylko nadzieję, że to nie my ją przywieziemy.