IDM Travels

View Original

2020.07.05 Grand Teton National Park, WY (dzień 2)

Park Narodowy Grand Teton powstał w 1926 roku. Leży on na południe od słynnego Parku Yellowstone, który to z kolei powstał w 1872 i jest najstarszym parkiem narodowym w USA. Grand Teton nie jest może najbardziej popularnym parkiem i pewnie nie jest na pierwszym miejscu u wielu ludzi. Ale jak tylko wspominałam w pracy, że na Czwartego Lipca właśnie się tam wybieram to każdy mówił “podobno tam jest pięknie”. No i jest!

Jak tylko zobaczyłam kiedyś zdjęcie najwyższej góry (Grand Teton) w tym parku to od razu chciałam tam pojechać. Często Grand Teton NP kojarzy się z resortem narciarskim zwanym Jackson Hole. Nam się na narty nie udało tam jeszcze pojechać ale zdecydowaliśmy się odwiedzić ten park latem.

Nazwa parku jak już się zorientowaliście jest od najwyższej góry w tym parku (Grand Teton 4199m / 13,775ft). A czy samo Teton coś znaczy? Nie do końca można to przetłumaczyć, ale nazwa powstała dzięki trzem francuskim górołazom, zwanych "les trois tétons". Potem nazwa została zangielszczona i tak mamy teraz Grand Teton Park Narodowy.

My zwiedzanie tego wspaniałego parku zaczęliśmy od zachodniej strony. Oficjalnie nie jest to jeszcze park ale ma przepiękne szlaki które chcieliśmy zaliczyć. Na pierwszy dzień wybraliśmy lekki spacerek do Alaska Basin. Tak naprawdę nie jest to lekki szlak ale my nie planowaliśmy go zrobić w całości. Po pierwsze wczoraj poszliśmy dość późno spać więc dziś mieliśmy późny start a po drugie jutro czeka nas przepiękny i długi hike więc trzeba oszczędzać siły.

O 10 rano, pokonując wyboistą, żwirową drogę dotarliśmy na parking i od razu wskoczyliśmy w buty. Muszę przyznać, że trochę bałam się misiów. Podobno w Wyoming jest około 700 misiów grizzli, bardzo nie chciałam jakiego spotkać. Do tego dochodzą czarne misie których już nawet nie liczą. Zobaczyłam jednak tłum ludzi na parkingu i szlaku oraz biegające psy więc trochę się uspokoiłam. Przy takim ruchu to miś raczej ucieknie niż się zbliży do człowieka.

Alaska Basin Trail jest z początku dość łatwa. Delikatne podejścia, ładnie przygotowana trasa i przede wszystkim przepiękne widoki. Jak gdzieś po 30 minutach na szlaku zaczęliśmy rozmowę z jakąś Panią to powiedziała, że jest w niebie. I ma rację. Jeśli tak nie wygląda niebo to nie wiem co może być lepsze.

Dużo ludzi wychodzi tylko na polankę, żeby zobaczyć piękne widoki. Bardzo szybko na tym szlaku można dojść do pięknych widoków i to przy dość małym wysiłku fizycznym. My jednak chcieliśmy zobaczyć co jest dalej i dalej…

Im dalej się zapuszczaliśmy tym mniej ludzi było. W pewnym momencie nie spotkaliśmy nikogo chyba przez 45 minut. Czyli większość tych ludzi z parkingu robi tylko początkowe kilometry a potem zawraca.

My doszliśmy do jakiś 8700 ft.(2650 m). Widoki były przepiękne i w tym momencie doszliśmy do wniosku, że więcej nam dziś do szczęścia nie potrzeba.

Czas jednak mieliśmy dobry i stwierdziliśmy, że jeszcze trochę podejdziemy. Przeszliśmy jakieś 20 minut, śniegu już dość mocno przybywało. Czasem nawet gubiliśmy szlak a na koniec stanęliśmy przed strumykiem i okazało się, że będzie ciężko. Zima w tym roku była duża i długa. Śnieg nadal jest w górach a rzeki są rwące i lodowate. Gdzieś w końcu muszą spłynąć te niesamowite pokłady śniegu. Woda, która płynęła naszą rzeką niestety zerwała mostek i utrudniła przejście na drugą stronę. Przejście w butach nie wchodziło w grę. Można było ściągać buty i coś kombinować, ale to by zeszło trochę czasu w obie strony i wcale daleko byśmy nie zaszli. Tak więc obliczyliśmy, że zrobiliśmy 1700 ft wysokości (500 m) i ok. 9 mil (14-15 km) więc spacerek wcale taki mały się nie okazał.

Wiedząc, że jutro mamy zaplanowaną dość dużą wspinaczkę na Table Mountain postanowiliśmy olać strumyk i zawrócić do naszej pięknej dolinki. Widoki w drugą stronę były równie piękne więc aparat nie miał nawet chwili odpoczynku.

Im bliżej parkingu tym więcej ludzi się pojawiało. Dużo ludzi szło z pieskami - tak po prostu wzięła pieska na popołudniowy spacer, część wspinała się po skałkach, a część uczyła dzieci o roślinkach. Jednym słowem każdy robił to co lubi i super bo aktywność na świeżym powietrzu jest potrzebna.

Doszliśmy do samochodziku i zagnijcie co nam się najbardziej chciało. Pomyśleliście piwo? Nie - zła odpowiedź. Najbardziej nam się chciało banana. Dobrze, że Darek wrzucił parę do lodówki turystycznej i mogliśmy naładować kalorie, zimnym, miękkim i słodkim bananem.

Wracając do domu postanowiliśmy odwiedzić miasto Driggs. Największe miasto w naszej okolicy. Chcieliśmy obczaić czy mają jakąś pizzerię otwartą, żeby jutro po wspinaczce podjechać i odebrać coś na kolacje. Niestety miasteczko jest dość małe i nie ma wiele do zaoferowania - no nic będą resztki z wczoraj na kolację.

Na koniec wrzucę wam zdjęcie mlecza - niby nic dziwnego ale był to największy dmuchawiec jaki w życiu widziałam. A teraz można iść spać. Jutro wcześnie idziemy w góry - pobudka o 5:30 rano. Tak więc nie zastanawiając się długo po kolacji od razu wskakujemy do łóżka. Jutro zapowiada się wspaniały dzień.