IDM Travels

View Original

2020.07.06 Grand Teton National Park, WY (dzień 3)

Ponad 90% ludzi odwiedzających Grand Teton National Park jedzie do jego wschodniej części i zwiedzanie tego parku rozpoczyna od miasteczka Jackson. My oczywiście tam też zamierzamy zajechać za parę dni, ale najpierw postanowiliśmy zwiedzić Teton od jego mało znanej zachodniej części.

Wczoraj była 9 milowa rozgrzewka, natomiast na dzisiaj zaplanowałem duży hike. Mamy zamiar wspiąć się na Table Mountain, 11,106 ft (3,385m). Na szczyt idą dwa szlaki. Pierwszy, Huckleberry idzie doliną, drugi, South Face prosto do góry. Decyzje jakim pójdziemy mieliśmy podjąć rano na parkingu.

Tak jak pisałem, w tej części parku jest bardzo mało ludzi, co z resztą było widać na parkingu. Ja wiem, że jest poniedziałek rano, ale żeby nie było nikogo? Trochę Ilonka się wystraszyła, bo miała nadzieję iść z jakąś grupą ludzi a nie samotnie ze mną wspinać się do góry.
Ze względu na dużą ilość czarnych i grizzly niedźwiedzi zalecane jest chodzenie minimum w 3 a lepiej w 4 osoby. Niestety nikt z naszych znajomych nie dał rady jechać z nami, więc nakupiliśmy więcej gazu pieprzowego na niedźwiedzie i to nam dało lepszy komfort psychiczny i bezpieczeństwo.

Wybraliśmy trasę South Face. Dużo ludzi ją odradzało na internecie (nawet tabliczki na dole tak informowały) ze względu na strome podejście do góry. Myśmy jednak ją wybrali. Dlaczego? Parę powodów:
- jak sama nazwa wskazuje, południowa ściana czyli nasłoneczniona, czyli mniejsza ilość śniegu niż na trasie doliną. Tam ponoć dalej leżało dużo śniegu i często ludzie gubili szlak.
- krótsza o parę mil.
- stromo, ale rano nie ma na niej słońca, więc nie jest gorąco.
- mniejsza ilość niedźwiedzi niż w dolinach. Pewnie mają stromo i nie chce im się wspinać.

Ze względu na częste, letnie, popołudniowe burze ruszyliśmy już z parkingu o 8 rano. Zalecane jest opuszczenie szczytu nie później niż 1-2 po południu. Górny odcinek szlaku prowadzi granią, na której nie chcesz być jak jest burza i silny wiatr.

Byliśmy pierwsi na szlaku. Ze względu na dużą ilość dzikiej zwierzyny zalecane jest być głośno na hiku. Śpiewać piosenki, klaskać, głośno rozmawiać, stukać butami, gwizdać.... cokolwiek, byle wydawać głośne dźwięki, które mają odstraszyć zwierzaki. Nawet nie wiedzieliśmy, że tyle znamy piosenek.

Dogoniła nas cztero-osobowa grupa z Pensylwanii. Mieli super tempo. Jak się później okazało, oni pracują w parku i często chodzą tutaj po górach, widać to było po ich tempie i umięśnionych nogach. Chwilę z nimi pogadaliśmy, a potem oni ruszyli swoim tempem do góry a my znowu zostaliśmy sami.

Na początku szło się gęstym brzozowym lasem z wysokimi trawami. Później brzozy ustępowały drzewom iglastym. Temperatura do wspinaczki była idealna 8-10C i niska wilgotność powietrza.

Parking jest na 7,000 stóp. Szczyt ma ponad 11,000, czyli musimy się wznieść o ponad 4,000 stóp. To już jest trochę.
Gdzieś na wysokości 8,000 stóp zaczęły się piargi. Było dalej stromo, a sypkie podłoże nie ułatwiało wspinaczki.

Pomału, noga za nogą, piosenka za piosenką osiągnęliśmy 9,000 stóp. Od tej wysokości teren z lekka stawał się bardziej płaski, a gęsty las zamieniał się w polany.

Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, jakieś 15 minut. Ściągnięcie kolejnych ubrań, uzupełnienie kalorii i ogólny odpoczynek.
Siedząc tak i odpoczywając słyszymy, że kamienie się ruszają. Co to może być? Na pewno nie wiewiórka. Albo człowiek, albo jakieś większe zwierze. Siedząc tak, ze sprayem na misie w ręce, widzimy wyłaniającą się parę z zakrętu. Uffff... odetchnęliśmy....!

Para jest z Colorado i tak jak my zwiedza zachodnie, mniej uczęszczane Tetons. Teraz już raźniej w czwórkę szliśmy dalej.

Polany stawały się coraz to większe, ilość drzew ubywała, a śniegu przybywało. Doszliśmy gdzieś do 10,000 stóp, czyli do górnej granicy lasu w tym parku. Ponoć jeszcze dwa tygodnie temu było tu tyle śniegu, że bez raków by było ciężko.

Zafascynowani przepięknymi widokami i nie zwracając uwagi gdzie się idzie oczywiście zgubiliśmy szlak. Ciężko go było odnaleźć, bo większość terenu była przysypana śniegiem. A na dodatek nie wiem dlaczego, ale nigdzie nie był szlak namalowany. Na dole było łatwo, bo szło się po wydeptanej ścieżce. Tutaj na śniegu było wiele śladów w różnych kierunkach i nie wszystkie były człowieka.

Na szczęście mamy GPS i telefony z załadowanymi mapami, więc nawet szybko odnaleźliśmy szlak i ruszyliśmy dalej.

Im wyżej tym ładniejsze widoki. Byliśmy już ponad lasami, więc i wiatr zaczął o sobie dawać znać. Na szczęście nie był mocny jak na te wysokości i tylko nas przyjemnie ochładzał.

Tutaj gdzieś po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt, a zaraz za nim najwyższą górę w tym parku, Grand Teton 13,775 ft (4,199 m).

Do pokonania mieliśmy jeszcze trochę, ale dzięki sprzyjającym wiatrom ubywało. Trochę nas śnieg przytrzymał. Już prawie pod szczytem natknęliśmy się na dosyć spory odcinek głębokiego śniegu. Nie jest łatwo na tej wysokości iść do góry po ciężkim i mokrym śniegu.

Pod sam koniec jeszcze troszkę wspinaczki po skałkach nam się dostało i około godziny 13 stanęliśmy na szczycie Table Mountain, 11,106 ft (3,385m).

Tu już dobrze wiało. Bluza windproof była bardzo potrzebna. Znaleźliśmy sobie zaciszne miejsce za skałami i chyba z godzinę tam spędziliśmy.

Była idealna, słoneczna pogoda. Całe pasmo górskie mieliśmy jak na dłoni. Table Mountain znajduje się tak jakby w środku gór. Panorama 360 stopni jest cudowna. Widzieliśmy też wschodnie Teton gdzie za parę dni mamy zamiar też tam troszkę połazić.

Siedziało by się tak godzinami, ale niestety przed nami jeszcze dużo roboty, trzeba zejść na dół.

Cały czas zastanawialiśmy się jakim szlakiem będziemy schodzić. Czy tym samym stromym co szliśmy na górę, czy wrócimy przez dolinę. Wybraliśmy stromy w dół. Po pierwsze już go znaliśmy (wcale nie był taki straszny), a po drugie ilość śniegu i wielkie strumyki w dolinie przez które nie ma mostków tylko trzeba buty ściągać jakoś nas nie zachęciły.

Polanami to się prawie zbiegało. Później nastąpiło zwolnienie na piargach i na stromych leśnych odcinkach, ale w sumie w dwie godziny z lekkim hakiem zeszliśmy na dół.

Mięśnie nóg drżały ze zmęczenia, ale osoba która chodzi po górach i zna ten ból to wie, że jest to przyjemne zmęczenie. Udało się!!! Góra zdobyta!

W samochodzie już czekał na nas prezent. Najlepiej zainwestowana $18 na tym wyjeździe. Kupiliśmy lodówkę przenośną. Raczej jej nie zabierzemy ze sobą do NY, bo pewnie nadanie czy wysłanie by nas więcej wyniosło. Oddamy go chłopakom w wypożyczalni.
Lodówka spełniła swoje podstawowe zadanie i zaserwował nam zimne piweczko.... ale rarytas po takim dniu.

Nie chciało nam się za bardzo jeszcze wracać do mieszkanka, więc postanowiliśmy odwiedzić lokalny resort narciarski Grand Targhee.

Był to bardzo dobry wybór. Oczywiście nie ma już nart, ale w lato organizują rowery górskie. Była już godzina 18, więc wyciągi były zamknięte, towarzystwo przeniosło się do lokalnej knajpy gdzie podawali hamburgery i piwo.

Dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Na świeżym powietrzu, po wyczerpującym dniu bizon smakował wyśmienicie. A lokalne IPA ochładzało. Widać, że Idaho jest za rogiem, bo ziemniaków tu ładowali mnóstwo.

Na koniec przenieśliśmy się na wygodne drewniane leżanki, które nas prawie ukołysały do snu. Dobrze, że słońce zaszło i zrobiło się chłodno, bo inaczej pewnie byśmy tam zasnęli.

Spodobał nam się ten lokalny resort. Kiedyś jak będę jeździł w Jackson Hole, to postaram się tu na dzień (i pewnie wieczór) wstąpić. To tylko godzinka samochodem. Można jeździć wszędzie. Nawet są znaki na drodze o tym mówiące.