2020.08.29-30 Stowe, VT (dzień 1-2)
Tym razem nasze wpisy przybiorą inną formę. Po części odejdziemy od formatu pisania pamiętnika ale nadal będziemy się dzielić z wami naszymi przygodami. Myślę jednak, że będziemy konsolidować po kilka dni w jednym. A czemu tak? Głównie dlatego, że te wakacje są najbardziej leniwe jakie w życiu mieliśmy. Traktujemy to trochę jak Dziubdziuków wersja all-inclusive.
Z wiadomych powodów nasze wakacje w Szwajcarii, Szkocji czy na Wyspach Owczych nie wypaliły w tym roku. Postawiliśmy więc na zwiedzanie Stanów. Wahaliśmy się między dwoma stanami - Oregon czy Vermont. Postawiliśmy jednak lokalnie na wschodnie wybrzeże. W głównej mierze było to spowodowane dość drogimi noclegami w Oregon. Do tego Darek podsumował, że jak się wyprowadzimy na zachód to przecież do Vermont raczej nie przylecimy więc lepiej zwiedzić ten stan teraz. A mnie jeszcze przekonały przepyszne sery i inne produkty farmerskie które są tu produkowane.
Vermont bowiem słynie ze syropu klonowego, serów no i browarów. My do Vermont jeździmy często. Zazwyczaj około 10 razy w roku. Za każdym razem jednak destynacją są resorty narciarskie gdzie są inne atrakcje niż zwiedzanie farm. Tym razem mamy ponad tydzień wolnego więc pomimo, że jedziemy do Stowe które jest resortem narciarskim to oczywiście na nartach w lato tu się nie da jeździć więc będzie czas na zwiedzanie farm.
Stowe jest położone w północnym Vermont więc z NY jedzie się tam prawie 6h. Ze względu na odległość jest to mało odwiedzany przez nas resort, pomimo, że jest bardzo fajny. Jest tu jednak co robić również w lecie. Jest miasteczko - a jak jest miasteczko to od razu destynacja staje się ciekawa dla turystów więc i atrakcji się buduje dużo. Tak więc można wypożyczyć rowery i pojeździć po okolicznych dolinkach, można iść w góry i znaleźć szlaki od 30 min po 10h, można zagrać w tenisa (Yupi!!!), można odwiedzić lokalne browary i zrobić grilla na balkonie albo iść do restauracji. Można też pojeździć krętymi górskimi drogami i wyjechać nawet na szczyt wyciągów Stowe.
My postawiliśmy na wszystko. Na leniuchowanie i spanie do południa, na intensywną grę w tenisa, na hiki i pobudki o 6 rano, na rowerki, na browary, na farmy i labirynty w polach kukurydzy - miejmy nadzieję, że się nie zgubimy.
Sobota zeszła nam na organizacji. Wypożyczenie samochodu, zakupy, dojazd do resortu i pozałatwianie jeszcze innych rzeczy w NY. Tak więc w resorcie Mountainside Resort at Stowe, byliśmy dopiero po 22. Głodni, śpiący ale szczęśliwi, że zaczynamy kolejne wakacje i że wyrwaliśmy się z ciasnych czterech ścian. W niedzielę odespaliśmy wszystkie zaległości i przyszedł czas na wypróbowanie naszego autka. Mercedes GLS 450 - to nasza aktualna zabawka. Jak to Darek powiedział, takim drogim autem to chyba jeszcze nie jechałem. Udało nam się dostać Merola w cenie tańszego auta, które pierwotnie planowaliśmy wypożyczyć. Jednak Darka urok osobowy i stwierdzenie, że Nissanem to on jeździć nie będzie spowodowało, że dostaliśmy limuzynę. To naprawdę jest bydle. Nie dziwię się, że potrzebuje tak mocny silnik jak auto waży prawie 4 tony.
Jest wygodne, to trzeba przyznać. Jest też pakowne i nawet 4 osoby by się spakowały spokojnie, bagażnik ma olbrzymi. Może jest trochę duże i na parkingach trzeba szukać podwójnych miejsc albo parkować tam gdzie kampery ale po przełączeniu na sport można poszaleć po górskich drogach i zbiera się całkiem fajnie.Tak więc z każdym kilometrem Darek się zaprzyjaźnia z tym autkiem coraz bardziej. Choć nadal przebąkuje, że nie ma to jak BMW.
Mi najbardziej na tym wyjeździe chodziło o tenisa. Oboje z Darkiem lubimy grać ale zdecydowanie za mało gramy. Nie jesteśmy w tym rewelacyjni ale najważniejsze jest, że zaczęliśmy się uczyć w tym samym czasie i jesteśmy na tym samym poziomie. Dlatego nadal się uczymy i ćwiczymy ale jednocześnie mecze są dość wyrównane. Nie obyło się więc bez popołudniowej gry. Tym razem wygrał Darek… ale przed nami jeszcze parę dni i trochę meczy.
A jak sprawa się ma z browarami? Mamy duży balkon z pięknym widokiem na górki więc za bardzo nie musimy nigdzie chodzić. Mamy też lokalne piwko zakupione w browarze po drodze, no i przepyszne jedzonko.
Starając się jednak podreperować trochę gospodarkę i wspomóc lokalnych postanowiliśmy odwiedzić lokalny bar - padło na Matterhorn i piwko nad rzeczką. Fajnie tak usiąść w chłodzie, (nawet bluza dresowa się przydaje), zrelaksować się przy piwku i poczuć się jak na wakacjach. Cheers!