IDM Travels

View Original

2020.10.03-04 Street & Nye, Adirondacks, NY (dzień 1-2)

Góry wzywają więc muszę iść… Znane każdemu górołazowi przysłowie sprawdza się i teraz. Dawno nie mieliśmy hiku z prawdziwego zdarzenia. Dawno nie narzekaliśmy, że nie możemy chodzić bo wszystkie mięśnie nas bolą. Dawno nie przeklinaliśmy gór a jednocześnie cieszyliśmy się, że zdobywamy kolejne szczyty.

Ostatni raz po górach chodziliśmy na początku września. Jednak szlaki w Vermont są dużo lepiej przygotowane niż w naszych ukochanych górach Adirondack. Już nie raz czytaliście o klubie 46er - klubie ludzi którzy zdobyli 46 najwyższych szczytów w Adirondacks. W tym roku nie udało nam się zdobyć żadnego, a że rok się kończy i niewiele czasu nam zostało to Darek na urodziny sobie zażyczył prezent - pojedźmy w góry i wyjdźmy na pięć szczytów.

Ambitnie muszę przyznać. Zdobyć więcej niż jeden szczyt w Adirondack zazwyczaj oznacza wyjście wcześnie rano albo powrót bardzo późno. A po nocy po lesie zawsze raźniej chodzić większą grupą. Na szczęście mamy znajomych, wariatów takich jak i my więc udało się zebrać grupę czteroosobową i w sobotę rano (5 rano) ruszyliśmy na północ prosto na szlak.

Wyjazd rano, ma swoje plusy w postaci braku korków, tak więc w miarę szybko (tylko 5h) zajechaliśmy na początek szlaku. I tu zaczęła się jazda. Niestety przy aktualnych restrykcjach podróżniczych wszyscy rzucili się na Adirondacks. Stany takie jak Main, New Hampshire czy Vermont, które też mają piękne góry wymagają kwarantanny dla ludzi z innych stanów albo testu. Tak więc większość ludzi wybiera stan NY. Słyszeliśmy o limitowanych parkingach, o tłumach na szlakach, i wariatach którzy już o 4-5 rano są na parkingu, żeby tylko miejsce zdobyć.

My o 5 rano dopiero z miasta wyjechaliśmy więc nie spodziewaliśmy się wiele szczęścia jeśli chodzi o zdobycie parkingu. Jak dojechaliśmy pod szlak to oczywiście w budce Pan nam powiedział, że nie ma miejsca. Jednak mój mądry mąż wpadł na genialny pomysł. Przecież zaraz koło szlaku jest pole biwakowe. Może w takim razie wykupimy pole na jedną noc i takim sposobem dostaniemy parking. Oczywiście spać tam nie będziemy ale pole namiotowe jest niewiele droższe od parkingu, więc czemu nie. W końcu dzięki temu zaoszczędzimy ok. 2h.

Niestety kemping był już wykupiony - kto śpi pod namiotem w październiku gdzie temperatury spadają do 0 C….hmmm… chyba trochę wariatów jest na tym świecie. No nic, nadal nie poddawaliśmy się i przeszliśmy przez parking. Udało się - akurat koło 11 w południe ktoś wrócił ze szlaku i zrobiło się miejsce. Szybka akcja przeparkowania i udało nam się zaparkować pod samym wejściem na szlak. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Jakby nam się nie udało to musielibyśmy zaparkować tak z 1h dalej i dreptać więcej na nogach.

Wiedząc, że późno zaczniemy się wspinać na dziś wybraliśmy stosunkowo łatwy szlak. W planie mieliśmy wyjście na szczyty Street i Nye. Oba szczyty należą do grupy słynnych 46ers. Są bardzo blisko siebie więc nie ma opcji zrobienia tylko jednego z nich. Albo 0 albo 2… myślę, że nawet opcja zero nie bardzo wchodzi w grę.

Nie tracąc wiele czasu ruszyliśmy na szlak. W góry te wychodzi się z bardzo popularnego parkingu przy Heart Lake. O ile większość szlaków na popularne szczyty Marcy itp. oddala się od jeziora o tyle szlak na Street i Nye idzie kawałek wzdłuż jeziora. Tak więc początek jest dość płaski i przyjemny. Dopiero potem jak szlak odbija w prawo na Street zaczyna się robić pod górę. Jest to typowy szlak w Adirondack, błoto, korzenie, skały. Oficjalnie szlak ten oznaczony jest jako nie konserwowany, ale jak nam Pan na parkingu powiedział, jest on w dużo lepszym stanie niż te które oficjalnie są utrzymywane w "dobrym" stanie.

Szlak nie jest długi. Ma 14.5km w dwie strony i ok. 800 metrów w górę. Idealny na rozgrzewkę. Szło by się fajnie gdyby oczywiście deszcz nie padał. Na szczęście cały czas szlak prowadzi lasem więc drzewa trochę nas chroniły. Warunki pogodowe nie rozpieszczały ale zawzięci, że szczyt trzeba zdobyć wędrowaliśmy dzielnie przed siebie.

Pierwszy zdobyliśmy szczyt Street. Od odgałęzienia jest na niego ok 30-45 min. Natomiast na Nye tylko 15 min. Dlatego lepiej zacząć od trudniejszego. Nye to na deser można zrobić. Wyjście do góry zajęło nam ok. 5h. Byliśmy już troszkę głodni i marzyliśmy o przerwie. Niestety na szczycie Street dołapał nas deszcz z gradem. Chyba byliśmy centralnie w chmurze w której wszystko się kotłowało.

Pamiątkowe zdjęcie, że szczyt zaliczony i ruszyliśmy w dół. Znów po skałach, korzeniach, i błocie. Z rozpędu ruszyliśmy obrazu na Nye. Lepiej mieć już wszystko za sobą i wiedzieć że została już tylko trasa w dół. Wtedy od razu piwo lepiej smakuje.

Każdy mówił, że szczyt Nye to bułka z masłem i wyjście a niego o 5 minut. Rzeczywiście. Po szybkim zejściu do doliny trzeba się trochę wyspinać na szczyt ale za długo nam to nie zajęło.
Tu już nie było gradu ale i tak nie było za bardzo miejsca na przerwę. Szczyt dość mały zalesiony a do tego już następni włóczykije dołączyli. Tak więc obróciliśmy się na pięcie i ruszyliśmy w dół do rozgałęzienia. Dopiero tu zrobiliśmy zasłużoną przerwę.

Błoto otaczało nas wszędzie więc o siedzeniu można było zapomnieć ale udało nam się znaleźć skwar ziemi gdzie na stojąco można było zjeść orzeszki, czekoladę i oczywiście ugasić pragnienie zimnym piwkiem.

Po przerwie to już tylko w dół. Już jest jesień więc dni są niestety krótkie. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się jednak wrócić na parking za dnia ale niestety w lesie szybko się ściemnia i czołówki pod sam koniec poszły w ruch. Pomimo, że na parkingu było jeszcze masa aut to na naszym szlaku chyba byliśmy ostatni. To znaczy się widzieliśmy jedną parę która szła na górę. Trochę nas zaskoczyli bo już było koło piątek po południu, mieli jeszcze dużo przed sobą a nie wyglądali na wprawionych grotołazów. No nic każdy jest dorosły i uczy się na własnych błędach. Mam nadzieję, że bezpiecznie wrócili do auta.

Ale nie o tym chciałam pisać. Duża ilość aut na parkingu i stosunkowo mała ilość ludzi jaką spotkaliśmy na naszym szlaku jest dowodem ile ludzi poszło na super popularne szczyty Marcy Skylark, Algonquin itp. Cieszą się, że większość tamtych szczytów mamy już zaliczone bo iść w rzece ludzi nie jest przyjemnością.

Po ok. 8h łażenia po górach, kółko się zamknęło i dotarliśmy z powrotem do auta (tym razem Nissan Impala). Każdy odetchnął z ulgą, przebrał się w suche ciepłe ubranka i rzucił się na resztki jedzenia bo byliśmy wygłodniali o samym tylko śniadaniu. Z parkingu mieliśmy jeszcze ok. 30 minut do miasteczka Saranack Lake w którym tym razem się zatrzymaliśmy.

Wynajęliśmy czerwony domek. Posiadanie własnego domku z kuchnią pozwala zrobić pyszną kolację a po spaleniu tylu kalorii, zdecydowanie dobry posiłek nam się należał.

Padliśmy….w sobotę nikt nie miał siły długo siedzieć. Pobudka o 4 rano, długa jazda, godziny spędzone aktywnie w górach w końcu ścięły nas z nóg. Każdy padł do własnego łóżka i obudziliśmy się dopiero w niedzielę koło 10 rano. Sen po aktywności fizycznej jest najlepszy. Do tego w górkach jest cisza, nie budzą cię idioci co trąbią czy śmieciarki. Niedzielę i tak mieliśmy przeznaczoną na leniuchowanie. Musieliśmy nabrać siły bo w poniedziałek czeka nas dość ciężki szlak. Do przejścia mamy co najmniej 25 km i ponad tysiąc metrów w górę. Będzie się działo.

Tak więc w niedzielę wg. planu spaliśmy do południa, leniwie wypiliśmy kawę na ganku, pojechaliśmy do Lake Placid i przespacerowaliśmy się koło prawdziwego jeziora Placid (składającego się z Lake Placid i East Lake). Wiedzieliśmy jednak, że jutro czeka nas ciężki dzień i pobudka o 4 rano więc dziś też spokojnie po kolacji poszliśmy spać.