IDM Travels

View Original

2020.09.04-07 Stowe, VT (dzień 7-10)

W Vermont można zgubić się nie tylko w labiryncie kukurydzy. Można też zagubić się na szlakach górskich. Bez obaw….nie zgubić bo szlaki są bardzo dobrze oznakowane. Można za to zawsze odkryć inną, nową, może i ciekawszą trasę.

Na ostatni weekend naszego pobytu w Stowe przyjechali nasi przyjaciele. Jak to bywa, trzeba było się nagadać, nacieszyć towarzystwem….no sami wiecie… długie Polaków rozmowy do rana. Sami rozumiecie, nie? Zanim jednak oni dołączyli do nas i skupiliśmy się na pokazywaniu im Stowe w pigułce to my z Darkiem postanowiliśmy uderzyć na najwyższy szczyt w Vermont, Mount Mansfield.

Zapowiadał się ok 8h spacerek w góry ale zapowiadała się też piękna pogoda, więc idealnie. Zaparkowaliśmy samochód pod wyciągami i szlakiem Appalachów ruszyliśmy do góry. Pomimo, że resort nazywa się Stowe to największa góra w tym resorcie jak i w całym stanie Vermont to właśnie Mount Mansfield (4393 ft).

Szlak nie oszczędzał i piął się stromo do góry. W sumie to nie dziwota bo przecież idzie on tym samym zboczem góry co szlaki narciarskie a jak wiadomo po płaskim ciężko się jeździ na nartach więc nachylenie zbocza musiało być znaczne. Szło się dość fajnie. Szlak szedł lasem, było troszkę korzeni czy skał ale jest to nic w porównaniu do znanych na dobrze szlaków w Adirondack.

Wrzesień jest idealnym miesiącem na spacery górskie. Jest jeszcze w miarę ciepło ale nie za gorąco, jest długi dzień i aż się dziwiliśmy, że jest tak mało ludzi na trasie. Nam się szło bardzo przyjemnie i w niecałe dwie godziny doszliśmy do Taft Lodge na wysokości 3650 ft. Muszę przyznać, że jak Darek mi mówił, że idziemy do jakiegoś schroniska to sceptycznie do tego podchodziłam. Co prawda doświadczenie z Green Mountains (Zielonymi Górami) mamy małe ale nie spodziewałam się tu schronisk. I w sumie miałam rację. Schronisko jest ale bardziej to jest stara chatka, duszna, ciemna i służy tylko w ekstremalnych sytuacjach jak człowiek chce się schować przed deszczem czy zimnem. My na schodach przed chatką zrobiliśmy sobie małą przerwę na orzeszki i czekoladę i ruszyliśmy dalej w górę.

Stąd szlak już się robił ciekawszy. Wyszliśmy troszkę ponad lasy, zaczęły pojawiać się widoki a i szlak sam w sobie robił się bardziej stromy i było więcej skałek.

Po stromym szlaku szybciej ubywa wysokości więc nawet się cieszyliśmy, że szybciej wyjdziemy na szczyt. W około godzinę od chatki (a może szybciej) wyszliśmy na szczyt. Ale u wiało, ale tu było ludzie, ale tu było zimno….

Nie wiem co nas najbardziej zaskoczyło. Chyba jednak ilość ludzi. Jak szliśmy szlakiem to prawie nikogo nie spotkaliśmy. Może jeszcze 2-3 ludzi poza nami. Natomiast szczyt był pełny. Jak się potem okazało na szczyt można wyjechać autem i przejście dużo krótszą trasą (ok. 45 min) z parkingu na szczyt. Chyba 90% ludzi poszło na łatwiznę i wolało zapłacić $50, wyjechać wysoko i przejść się tylko kawałek. My też to zrobiliśmy w Niedzielę, z resztą ekipy.

Drugą rzeczą która nas zaskoczyła to wiatr. Wiadomo, że im wyżej tym zimniej, a im bardziej otwarta przestrzeń tym wietrzniej ale tu było dość ciężko ustać, nie mówiąc o zrobieniu sobie przerwy. Dlatego po obowiązkowym, pamiątkowym zdjęciu na szczycie ruszyliśmy na dół szukając jakiegoś miejsca w skałkach gdzie można usiąść i podziwiać widoki. Znaleźliśmy takie miejsce jakieś 10 minut niżej.

Pierwotnie myśleliśmy wracać tą samą trasą co wyszliśmy ale potem jak zobaczyliśmy, że tyle ludzi idzie z drugiej strony to zmieniliśmy zdanie. Stwierdziliśmy, że coś się wymyśli. Dojdziemy do parkingu, potem drogą do szlaków narciarskich a potem to już z górki na pazurki. Świetny plan nie?

Plan świetny tylko nie wzięliśmy jednego pod uwagę, że na trasach narciarskich będą wysokie trawy i schodzenie nie będzie takie proste. Ale jak to się mówi, będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić. Ruszyliśmy najpierw w kierunku parkingu. Z każdą minutą zaskakiwała nas ilość ludzi aż w końcu zagadaliśmy do jakiegoś chłopaczka z pytaniem czy idzie z parkingu a one, że nie, że on tu z dołu….hmmm… okazało się, że jednak jest tu dużo więcej tras niż nam się wydawało. Darkowi tylko zabłysły oczka - aż tyle możliwości? Aż tyle szlaków…

My też w pewnym momencie odbiliśmy z głównego szlaku. Zobaczyliśmy trasę, przy znaku mały komentarz, że tędy do parkingu więc czemu nie...będzie coś nowego. Tędy to już chyba nikt nie szedł. Wąziutka trasa z jednej strony skały, z drugiej las iglasty ale bardzo ciekawa. Na szczęście żadnego misia nie spotkaliśmy bo szczerze bym się nie zdziwiła jakby się tam jakiś przyczaił.

Nie jest do główna trasa do parkingu a raczej obejście dla tych co chcą pewnego urozmaicenia. Główna trasa na parking jest szersza, po skałach i zdecydowanie bardziej uczęszczana o czym przekonaliśmy się dwa dni później jak ze znajomymi wyjechaliśmy na szczyt i jak większość ludzi poszliśmy popularnym podejściem na szczyt.

My auta nie mieliśmy na górnym parkingu więc zaczęliśmy schodzić w dół. Najpierw drogą, aż doszliśmy do miejsca gdzie z drogi można wejść pod wyciągi. A jak wyciągi to i trasy narciarskie. Ja chciałam iść prosto na dół trasami narciarskimi ale Darek wypatrzył jakiś znak szlaku więc poszliśmy tak jak znaki nas kierowały. Jak się potem okazało weszliśmy na trasę zwaną Haselton.

Było to kolejne zaskoczenie. Okazało się, że trasa ta prowadzi lasem i pomimo, że trasy narciarskie przebiegają obok, to narciarze nie zderzają się z górołazami. Idealne rozwiązanie, żeby każdy robił to na co ma ochotę. W lecie też się przydaje bo nie trzeba chodzić po wysokich trawach, które są na trasach narciarskich, tylko przez las.

Schodziło się bardzo fajnie i dość szybko. Przeszliśmy cały resort wzdłóż i znów znaleźliśmy się w bazie koło gondoli. I tak odpoczywając po fajnym hiku, pijąc piwko i wspominając tydzień pełen przygód doszliśmy do wniosku, że Stowe najlepiej zwiedza się na rowerach. Szybki telefon do wypożyczalni i udało nam się załatwić cztery rowerki na weekend.

Bo następne dni to już było Stowe po lokalnemu. Jak wspoinałam na początku dołączyli do nas przejaciele, a ponieważ była to ich pierwsza wizyta w Stow to my jak zasiedziali mieszkańcy podjęliśmy się pokazać im okolicę. Zaczęliśmy od rowerków i cały pierwszy dzień spędziliśmy w lesie jeżdżąc tam i spowrotem, z małymi przerwami na piwko.

Drugi dzień zaliczyliśmy ponownie szczyt Mansfield. Nawet nie spodziewałam się, że takie kolejki są na szczyt. Wybraliśmy szybszą wersje - czyli Subaru zamiast bucików ale chyba nie my jedni bo w kolejce do wjazdu trochę czekaliśmy. Szczerze to wolę wyjść o własnyc siłach, mijając zdecydowanie mniej ludzi i mając satysfakcję ze spalenia trochę kalorii. Czasem jednak nie ma na to czasu albo siły po wcześniejszym dniu i trzeba wybrać kolejkę lub samochód. Kolejką też można wyjechać choć troszkę niżej szczytu i na 4 osoby kolejka wychodzi drożej.

Cały wyjazd zwieńczyliśmy przepyszną kolacją u Van Trapp’a. Nie jest to byle jakie miejsce. Jest to miejsce z ciekawą historią o której nawet nie zdawałam sobie sprawy do póki go nie odwiedziliśmy.

Kojarzycie film Dźwięki muzyki z roku 1965? Jest to zdecydowanie historia o kopciuszku, bowiem główny bohater po śmierci swojej żony przyjmuje opiekunkę do dzieci w której się zakochuje. Wszystko pięknie tylko owy bohater jest wpływowym człowiekiem i niestety musi uciekać z Austrii. Akcja filmu dzieje się zaraz przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej. Film kończy się na ich ucieczce - jednak historia toczy się dalej. I tak więc rodzina Van Trapp’ów ucieka z Europy i ostatecznie osadza się w Stowe w Vermont. To właśnie tu wybudowali przepiękny hotel z niesamowitym widokiem na góry. To tutaj kolejne pokolenia nie tylko rozwinęły biznes hotelarski ale też zaczęli produkować sery (przepyszne) i warzyć piwo (bardzo dobre). Może jedna rzecz im nie do końca wyszła - kuchnia austriacka. Jakoś Winner Sznycel nie powalał i Daruś zdecydowanie robi lepsze. Ale przynajmniej serki i piwko było bardzo dobre a do tego atmosfera górskiego miasteczka i świeże powietrze. Szkoda, że kolejne wakacje dobiegają końca.