IDM Travels

View Original

2020.02.08-09 Sugarbush, VT

Przestaliśmy już pisać bloga z narciarskich wyjazdów na wschodnie wybrzeże. Po pierwsze nie chcemy się powtarzać, a po drugie cóż takiego fajnego może się tutaj wydarzyć żeby warte było wrzucenia do sieci.

Wyjątkiem są nowe resorty, albo jakieś fantastyczne warunki. Tym razem obie rzeczy dopisały. Wyruszyliśmy na weekend do nowego resortu, do Sugarbush. Zima też dopisała, w piątek spadło 20-25 cm śniegu. Może nie jest to jakieś wielkie WOW, ale w czasach zwariowanej pogody każdy centymetr białego złota jest bezcenny.

Sugarbush jest położony w centralno-północnej części stanu Vermont. Byliśmy w nim jakieś 10 lat temu, więc nie wiele z niego pamiętamy. Były to czasy kiedy nasz blog jeszcze nie istniał, więc obowiązkiem jest napisać o nim parę słów.

Niestety śnieg nie sypał tylko w górach, sypał też na drogach. Władze stanu Vermont postanowili utrzymać drogi na biało, nawet autostrady. Dawno nie widziałem takiej ilości samochodów w przydrożnych zaspach. Pomału, ostrożnie dojechaliśmy na miejsce.

Sugarbusz składa się z dwóch resortów połączonych najdłuższy wyciągiem krzesełkowym na świecie! Długość wynosi ponad 3km.

Niestety nie byliśmy jedyni którzy chcieli wykorzystać piękny weekend na nartach. Wyjechaliśmy z NY w nocy i w sobotę rano przyjechaliśmy już na super-pełny parking. Nie spodziewałem się tak ogromnej ilości ludzi w tym resorcie. Nie jest on tak bardzo popularny jak Killington czy Okemo. Nawet temperatura (-20C) na dole nie wystraszyła zatwardziałych narciarzy.

Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy w góry. Na dole były nawet spore kolejki do wyciągów (jakieś 10 minut), ale już wyżej było znacznie lepiej. Praktycznie bez kolejek, może 3-5 minut trzeba było czekać.

Już przy pierwszym zjeździe można było wyczuć, że coś tutaj posypało. Brak lodu i ciche zakręty w śniegu, prawie jak na zachodzie. Od razu też można było zauważyć, że jest to resort dla bardziej zaawansowanych narciarzy. Stromsze, mało ubijane trasy, mniej uczących się narciarzy, mało snowbordzistów.... ogólnie lokalna górka dla lokalnych.

W tym czasie Ilonka poszła odkrywać okolicę....

"Tak, głupio jest być w górach i nie iść na spacer. Najpierw Sugarbush mnie zdenerwowało. Weszłam na stronę i szukałam co i jak i....stwierdziłam, że masakra. Chodzić tylko można po zamknięciu tras i przed otwarciem, ale nie jak wszyscy jeżdżą. Dopiero jak poszłam do informacji to się dowiedziałam, że mają trasy na rakiety. Podeszłam do tego mega sceptycznie ale wybrałam trasę najtrudniejszą. I muszę przyznać, że mnie pozytywnie zaskoczyli. Szlak szedł ładnie do góry. Honor zwracam bo trasa szła lasem między trasami narciarskimi. Miała odcinki do góry i na dół. Tak, że bardzo mi się podobała i w jakąś godzinę doszłam na szczyt.

Śniegu tu trochę nasypało i niestety zapadałam czasem po kolana ale zapadanie to część ćwiczeń więc nie narzekałam tylko maszerowałam na górę. Zejście po moich śladach było już dużo łatwiejsze i o ile do góry szłam trochę ponad godzinę o tyle na dół zleciałam w pół godziny. Prosto do bazy i do baru na ciepłe Hot Toddy."

Nam zimno nie było. W ciągu dnia temperatura się podniosła, wiatr zelżał i po prostu było idealnie. Rozgrzani pojechaliśmy w ciekawe rejony. Wyciągiem Castlerock wyjechaliśmy na górę i tutaj już nie było za wiele opcji.

Jednak tutaj dalej można było wyczuć wschodnie wybrzeże. Wąskie, strome trasy z potężnymi i oblodzonymi muldami.

Nie było wyjścia tylko zjechać na dół i znowu wyjechać na górę, a potem ochłodzić się w barze. I tak była już 16 więc wyciągi zamknęli. Kolejny dowód, że ta górka jest w większości dla lokalnych. W barze dużo ludzi się znała i pewnie dlatego były tu potężne tłumy. Dzisiaj mogłem w 100% brać czynny udział w àpres ski. Nie musiałem prowadzić samochodu. Kolega nas zabrał swoim potężnym pick-upem.

Oczywiście jak po barze poszedłem po narty, to już tylko moje zostały. To się nazywa aktywne barowanie. Do hotelu mieliśmy daleko. Prawie godzinę samochodem. Niestety północne VT jest mało rozwinięte i infrastruktura hotelowa jeszcze tam nie doszła. Spaliśmy w największym mieście stanu Vermont, Burlington w przyjemnym hotelu Marriotta Delta. Hotelik czysty, dobre jedzenie, ale niestety daleko. W sumie to nic bliżej nie można było dostać. Wszystko zajęte, albo wymagali minimum dwie noce. Największe miasto tego stanu, a ludność nie przekracza 50,000.

W niedzielę rano też mieliśmy słoneczną pogodę. Natomiast gdzieś od południa chmury zaczęły nadciągać i około 13 idealnie pokryły całe góry.

Ludzi było znacznie mniej niż wczoraj, więc praktycznie bez przerw znowu zjeździliśmy cały resort. Nogi na maksa bolały, ale był to też dobry trening przed następnymi nartami. Za dwa tygodnie lecimy w duże góry. Miejmy nadzieję, że Zermatt w Szwajcarii przywita nas obfitymi opadami śniegu i przyjemnym klimatem.

Podoba mi się Sugarbush. Godzinka dalej niż Killington, ale jak jesteś dobrym narciarzem to opłaca się jechać. Obok jest Stowe, kolejny świetny resort. Chyba nawet lepszy niż Sugarbush. Niestety w tym roku Stowe nie jest na moim sezonowym bilecie, więc „musiałem” bawić się w Sugarbush.

Oczywiście powrót do NY też nie należał do łatwych. Dalej lokalne drogi były pokryte śniegiem/ lodem. Dopiero autostrada była czarna. Za bardzo nie znamy tego rejonu VT, więc zdaliśmy się na Google. Nie lubimy tego robić, ale nie mieliśmy wyjścia. Google jak każdy moloch-korporacja nie ogarnia wielu rzeczy i prowadził nas po nieasfaltowych bezdrożach.

Dobrze, że kumpel ma prawdziwy, wielki, amerykański samochód z potężnymi kołami który idealnie tłumił wielkie wyboje.