IDM Travels

View Original

2021.02.06 szczyt Hunter, Catskill, NY

W tym roku wreszcie mamy zimę z prawdziwego zdarzenia. Co tydzień-dwa są nowe opady śniegu a nie jak jeszcze rok czy dwa lata temu częściej widuje się deszcz w górach zamiast śniegu. Nie wiem czy to COVID i ograniczona ilość spalin, samolotów i innych rzeczy wpływających na ocieplenie klimatu. Czy fazy słońca i ogólne oziębienie klimatu. Cokolwiek to jest to najważniejsze, że mamy śnieg w górach, że zima jest zimą i można pojeździć w białym puchu.

Ze względu na wszystkie obostrzenia postanowiliśmy spędzić weekend w resorcie Windham. To jest NY więc żadne testy, kwarantanny i inne obostrzenia nas nie dotyczą. Nie jest to jednak jakiś duży resort więc Darek stwierdził, że jeden dzień mu tam spokojnie wystarczy. Skoro tylko jeden dzień będą narty to jeden będzie spacerek w górach.

Tak nas nastraszyli ilością śniegu w górach, że postanowiliśmy wyjść na szczyt Hunter trasą dla koni. Znamy doskonale ten szlak, choć nigdy nie szliśmy nim zimą. Jest to dość szeroka trasa, która równomiernie idzie do góry, aż na szczyt Hunter.

Jeśli uważnie czytacie nasze blogi powinniście się teraz zainteresować, dlaczego ja właściwie wspominam o rakietach. Zgadza się, podczas wszystkich zimowych wyjść w góry używamy raków. Rakiety kupiliśmy lata temu ale jakoś nie do końca nam przypadły do gustu. Za szerokie, chodzi się w nich jak żaba, na wąskich trasach są mało praktyczne a na stromych raki są lepsze. No więc widziałam w nich same minusy. I dlatego zawsze raki wygrywały i to one jechały z nami na wycieczki. Tym razem spadło jednak za dużo śniegu. Wiedzieliśmy, że w rakach jeśli droga będzie nie przetarta to możemy się trochę zapadać. Dlatego sceptycznie ale daliśmy szansę rakietom. I takim oto sposobem po raz pierwszy zdobyliśmy szczyt w rakietach. 

Windham jest dość blisko NY. Tylko jakieś 3h samochodem. Wypożyczyliśmy autko w piątek ale wyjechaliśmy dopiero w sobotę. Tym razem dostaliśmy Subaru - takie samo Subaru jak mieliśmy, tylko nowszy model, ale nawet kolor ten sam. Bardzo rzadko zdarza się, że wypożyczalnia ma Subaru. To był chyba pierwszy raz kiedy to się stało. Tak więc z super autkiem (najlepszym) żadne śniegi nie były nam straszne i ruszyliśmy w sobotę z samego rana na północ do Catskills.

Zastanawialiśmy się czy szlak będzie przetarty, czy droga otwarta a tu pojawił się większy problem. Okazało się, że tak droga otwarta ale miejsca na parkingu już nie ma. Wow - zazwyczaj w Adirondacks trzeba walczyć o miejsce. W Catskill, zazwyczaj nie ma problemu z miejscem a tu taki zonk. 

Już Darek kombinował jak tu wkopać się w śnieg, bo przecież Subaru da radę. Jak tu się gdzieś przykleić ale na szczęście ktoś wrócił ze szlaku i zwolnił nam miejsce. Udało się! Najtrudniejsza część hiku (znalezienie parkingu) za nami. Wyjście na szczyt to pikuś w porównaniu z kombinacjami parkingowymi.

Założyliśmy nasze rakiety i ruszyliśmy do góry. Po ilości samochodów spodziewaliśmy się, że szlak będzie przetarty. Była dokładnie zrobiona ścieżka na szerokość rakiet tak więc rytmicznym krokiem ruszyliśmy do góry. 

Po drodze spotykaliśmy innych górołazów (wszyscy na rakietach) ale też narciarzy. No tak wyjdziesz w nartach biegowych a potem szybki zjazd i po sprawie. Trasa idealna na narty bo cały czas idzie się pod górę do tego jest dość szeroka więc i można zakręcać.

Darka tylko najbardziej ciekawiły ślady w las. Zwłaszcza takie jedno - widać było, że ktoś pojechał na nartach w las i to dość daleko. Po śladach widać było, że nie był to jeden zabłąkany narciarz. Wyglądało na co najmniej dwie trzy osoby, które doskonale wiedziały co robiły. 

No nic zostawiliśmy te ślady bez odpowiedzi i ruszyliśmy dalej miarowym krokiem do góry. Po około godzinie trasa zrobiła się stromsza. Nadal wystarczająco szeroka na rakiety. Na bardziej stromy teren w rakietach powinno się podnieść taką podstawkę. Wtedy pięta nie ucieka za bardzo do tyłu i mniej się człowiek męczy wychodząc po stromych odcinkach. Jednak jak się robi bardziej płasko to się czułam jakbym chodziła w obcasach. Powiedziałam to Darkowi, który też miał podniesioną podstawkę i od razu skomentował “o tak, to dlaczego ktoś w ogóle chodzi w obcasach” czyli tradycyjne “ale why?”. No właśnie - czemu my kobiety tak się katujemy i latamy w tych obcasach jak opętane. Hmm…

Idąc pod górę, będąc z samymi myślami, czasem przychodzą różne pomysły do góry. Na szczycie Hunter byliśmy już kilka razy, wiemy dokładnie co tam jest i jak wygląda. Nigdy jednak nie byłam na szczycie resorty Hunter. W ogóle nie pamiętamy kiedy ostatni raz byliśmy w tym resorcie. Do tego może w resorcie mają na górze lodge i może będą sprzedawać jakąś irish coffee albo hot cider. Oooo - taki ciepły napój na szczycie byłby spełnieniem marzeń. Nie że było zimno. Jak się idzie do góry to raczej człowiekowi jest ciepło ale wiadomo, że inaczej jest jak się robi przerwę. Dlatego zapach cynamonu, goździków i ciepłego cydru jabłkowego z rumem mnie kusił.

Szybko sprawdziłam mapę i się okazało, że jest szlak w bok na szczyt gdzie wyjeżdżają wyciągi. Darka nie musiałam długo namawiać. Tamtędy jeszcze nie szliśmy więc nowa trasa, nowe widoki, wszystko nowe.

Około pół godziny przed szczytem odbiliśmy w lewo na trasę “Colonel’s Chair”. Na mapę tylko spojrzałam więc nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka. Wg. znaku pisało, że do przejścia mamy tylko 1 milę. Czyli mniej więcej tyle samo co na szczyt Hunter. Spodziewałam się bardziej płaskiego szlaku a tu szlak dość stromo poszedł w dół. O wow - ok, schodzi się fajnie ale z powrotem trzeba będzie wyjść. Z nadzieją, że jednak dolinka będzie mała szliśmy przed siebie. Okazało się, że w sumie zrobiliśmy dodatkowe 500ft (różnica wzniesień). Czyli nie tak źle.

Za to odkryliśmy totalnie nowy świat. Niby trasa była przetarta ale zdecydowanie mniej ludzi tędy dziś szło. Szliśmy przez las, nie wiedząc gdzie ale fajnie było tak odkrywać nowe miejsca. Tylko co jakiś czas mijali nas ludzie, którzy szli z nartami przyczepionymi do plecaka.

Hmm - dało to Darkowi dużo do myślenia. Wyglądało, że ludzie z poświęceniem, aż im parowało z czapek ciepło wspinali się w głębokim śniegu, żeby potem zjechać backcountry trasami. Dzikie trasy są zawsze kuszące bo często mają więcej puchu niż ubite trasy w resorcie. Trzeba tylko dobrze wiedzieć co się robi i gdzie skręcić, żeby potem nie było upss i nie trzeba znów wspinać się na górę bo się za daleko zjechało w dolinę.

Taki to już przewrotny jest ten człowiek. My górołazy zbliżaliśmy się z każdym krokiem do wyciągów a narciarze nieśli swoje narty byleby dalej, byleby bardziej do lasu, do puszku.

Po około pół godziny od rozgałęzienia doszliśmy na szczyt wyciągów. Fajnie tak wychodzi się z lasu, ludzie się patrzą skąd się tam znaleźliśmy a mi niczego sobie idziemy dalej przed siebie. Niestety moja wizja gorącego cydru czy kawy szybko się ulotniła. Lodge na górze był zamknięty więc musieliśmy się zadowolić zimnym piwkiem i kromeczką z prosciutto. 

Nawet nie było zimno. Czasem tylko zawiało ale ogólnie w słoneczku całkiem przyjemnie się siedziało. Aż zamarzyło mi się, żeby tak usiąść w słoneczku gdzieś w wysokich górach. Miejmy nadzieję, że nasz wyjazd do Colorado z początkiem marca dojdzie do skutku, pogoda dopisze i będę mieć narciarską opaleniznę od okularów.

Rozmarzyć się zawsze fajna sprawa ale trzeba czasem zejść na ziemię, wygrzebać się ze śniegu i ruszyć z powrotem na szlak. Od rozgałęzienia do wyciągów szło się fajnie, cały czas na dół. Teraz trzeba pokonać to do góry. Jak to się mówi - z każdym krokiem bliżej.

Nawet nie było tak źle i znów po 30 minutach znaleźliśmy się na rozgałęzieniu. Od razu zauważyliśmy, że śnieg na szlaku jest bardziej rozjeżdżony. Czyli tak jak podejrzewaliśmy narciarze wychodzą na drugą stronę góry a potem sru na dół.

My też sru na dół tylko na rakietach. Ale miejscami to na takich rakietach można się ślizgać prawie jak na nartach (pamiętajcie prawie robi dużą różnicę). Jak to bywa zejście na dół było szybsze niż wyjście i już koło czwartej po południu byliśmy na dole koło Subaru.

Fajnie tak spędzić dzień na świeżym powietrzu. Po tym siedzeniu w domu, głównie przed kompem to dobrze jest jak wzrok odpocznie, płuca dostaną zastrzyk świeżego powietrza a z mózgu ulotnią się głupie myśli. 

Do hotelu mieliśmy kawałek. Szczególnie, że zamknęli nam drogę i musieliśmy jechać trochę na około. Tak więc dojazd zajął nam ponad godzinę. Niestety jak chce się pojechać na narty tylko na jedną noc to trzeba spać ok. 40 minut od resortu. Tym razem postawiliśmy na Holiday Inn - oj dawno tam nie spaliśmy. Kiedyś to był nasz najcześciej wybierany hotel - ale to było zanim zaczęłam pracować w Marriocie. Marriott Marriottem ale jak bliżej jest lepsza opcja konkurencji to się mówi trudno i śpi się u konkurencji.