IDM Travels

View Original

2021.08.29 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 8)

Kiedyś ten dzień musiał nadejść. Dzień z najdłuższym, najwyższym, największym hikiem na naszej wycieczce po Alasce. Jesteśmy obok Kenai Fjords National Park. 

Wczoraj oglądaliśmy ten park z łódki. Dzisiaj trzeba go troszkę od środka zwiedzić. Jak przystało na parki na Alasce, one nie mają za dużo szlaków. Ten ma 1 (jeden) szlak. Nie licząc oczywiście jakiś drobnych, krótkich spacerków. 

Większość parku znajduje się pod lodem największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield. Nie dość, że jest wielki (1,800 kilometrów kwadratowych!) to jeszcze grubość sięga ponad 1.5km. Posiada 38 lodowców i średnie roczne opady śniegu to 17 metrów!

Mimo, że taka ogromna ilość śniegu spada to niestety grubość lodu ubywa, średnio około 0.5 metra rocznie i przyspiesza. Po numerach widać, że lodu starczy na parę tysięcy lat, ale odradzam czekanie. Proponuję poczekać na dogodną pogodę i wpiąć się na ten ogrom. 

Wczoraj z łódki oglądaliśmy jego lodowiec Aialik, dzisiaj mamy w planie zobaczyć lodowiec Exit. Zostanie nam już „tylko” 36 lodowców do zwiedzenia tego ogromnego pola lodowcowego. 

Zanim jednak wyruszyliśmy na szlak to troszkę musieliśmy się nagłówkować jak to logicznie zorganizować. Parking jest oddalony od Seward 10 mil. Nie mając samochodu musieliśmy polegać na lokalnych przewoźnikach. Uber tu nie istnieje, a taksówki jak to taksówki czasami są, a czasami ich nie ma. Próbowaliśmy dzwonić na parę numerów, ale bez rezultatów. Nie chcieliśmy ryzykować hiku. Wynajęliśmy firmę, która organizuje wycieczki, a także transport ludzi w wyznaczone miejsca. Najbardziej nam zależało żeby ktoś po nas przyjechał po hiku na wcześniej umówioną godzinę. Tam nie ma serwisu na telefony i był by problem jak byśmy zostali na dole bez transportu. 

O 8 rano przyjechała po nas lokalna pani minivanem i nas zabrała. Powiedziała nam, że coś musi z firmy po drodze zabrać. Podjechała pod swoją bazę i zabrała ośmio miesięczne dziecko w nosidełku i pojechaliśmy dalej. Położyła na ziemi, nawet nie przypinała pasami. Za chwilę zabrała po drodze kolejnych ludzi i samochód był pełny. Okazało się, że to jest jej córeczka i ona też idzie dzisiaj na hike. Chodzi tak dwa razy dziennie. Mama przewodnik pewnie nie ma gdzie zostawiać dziecka a do pracy trzeba chodzić. Niestety nie jest łatwe życie na Alasce. 

Podjechaliśmy na parking. Każdy poszedł w swoją stronę, my prosto w góry, a przewodniczka z córeczką i grupą ludzi wolniej się zbierali więc zostali z tyłu i pewnie tak szli gdzie indziej. Zresztą myśmy nie płacili za przewodnika, więc nawet jak byśmy chcieli iść z nimi to pewnie byśmy nie mogli. Umówiliśmy się o 16 na parkingu. Niestety był to ostatni możliwy odbiór. Jak nie wrócimy to mamy problem z powrotnym transportem. 

Oczywiście ten lodowiec jak większość innych lodowców się roztapia. Średnio rocznie skraca się o 50 metrów. Zdjęcie pokazuje jak ubyło lodu przez ostatnie 80 lat. 

Początek szlaku szedł szeroką asfaltową drogą, która to prowadzi do punktu obserwacyjnego. Nam ten punkt nie wystarczy, więc szybko odbiliśmy w prawo na znacznie dłuższy szlak, Harding Icefield trail. 

Trasa ta wspina się gdzieś 1,300 metrów do góry na odcinku 7km. 

Pogoda była idealna. Słonecznie, chłodno i bez wiatru. Lepszej nie można było zamówić. 

Rozpoczęcie szlaku był w lesie, więc widoków nie było żadnych. Na szczęście na Alasce las się nisko kończy i wkrótce można było podziwiać piękno lodowca Exit. 

Im wyżej tym ładniej. 

Spotykaliśmy trochę ludzi. Nie za dużo, ale wystarczająco żeby Ilonka nie bała się niedźwiedzi i potężnych łosi z małymi. 

Niektórzy wracali z takimi plecakami, że myśle, że całe to pole lodowcowe przeszli. Pewnie spędzili z tydzień na lodowcu. 

Jest parę zejść na lodowiec wzdłuż naszej trasy. Im wyżej tym lodowiec ma mniej szczelin, jest bardziej płaski a co z tym idzie jest bezpieczniejszy. 

Najbezpieczniej jest zejść już wysoko w górach. Wtedy już nie schodzisz na lodowiec Exit, tylko na pole lodowcowe Harding. 

Jednak to jest długi spacerek żeby tam dojść. My wiemy, że najpóźniej musimy być na dole na parkingu o godzinie 16. Dalej chcemy oczywiście „pobiegać” po lodowcu (przecież niesiemy te cięzkie raki). 

Na końcu szlaku już mała chatka. Nie jest to oczywiście schronisko europejskiego stylu, ale malutki domek w którym można się schować jak pogoda się załamie. 

Od tego momentu już nie ma oficjalnego szlaku. Jest tylko ścieżka którą prawie każdy idzie dalej. 

Gdzieś po kilkuset metrach ścieżka wychodzi na przełęcz z której jest przepiękny widok na całe pole lodowcowe Harding i lodowiec Exit. 

Większość ludzi dochodzi do tego miejsca. Siada na skałach, wyciąga lunch z plecaków i podziwia piękno jakie ich otacza. 

Jest naprawdę pięknie! Otaczający cię ogrom lodów i gór jest tak cudowny i fantastyczny, że jedyne słowo jakie mi się nasuwa na myśl to…… petarda!!!

Myśmy też stanęli na chwilę i bez słów staliśmy wpatrzeni w ten piękny obrazek jaki nam natura namalowała. Za bardzo nie było czasu usiąść, bo przed nami jeszcze dojście do lodowca,  o godzinie 16 musimy być na dole. 

Zejście w dół do pola lodowcowego nie należało do łatwych. W sumie był to najtrudniejszy odcinek na dzisiejszym hiku. Teraz się nie dziwie ludziom, że nie schodzili na dół. W sumie może 10 -12 osób zeszło. 

Przynajmniej z 200 metrów w pionie trzeba było schodzić bez szlaku. Nie było to jakoś niebezpieczne, ale trzeba było ostrożnie nogi stawiać na skałach bo się kruszyły.

Gdzieś po 30 minutach zeszliśmy do największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield!

Ale to jest ogrom i potęga. Taki „ocean”lodu wytwarza swój własny mikroklimat. Szubko to poczuliśmy i cieplej się ubraliśmy. 

Ubraliśmy raki i ruszyliśmy przed siebie. Chodzenie po lodowcu jest relatywnie bezpieczne. To tak jak chodzenie po skałach. Tu i tu możesz spaść w dół. Na lodowcu jest ta przewaga, że masz ubrane raki i nie ma szans żebyś się poślizgnął. Na skałach czy korzeniach, zwłaszcza mokrych o poślizg nie trudno. 

Lodowiec ma bardzo twardy lód. Nawet paro-centymetrowa warstwa już spokojnie utrzyma człowieka z całym sprzętem. Najniebezpieczniej na lodowcach jest na wiosnę jak śnieg topnieje. Wtedy pokrywa śniegu jest cienka i tzw. mostki mogą się załamać. 

W lato lodowce są suche, nie mają śniegu, więc można chodzić po nich do woli. Można zaglądać w szczeliny, pić wodę z ich wewnętrznych potoków, podziwiać niebieskie jeziorka….zakładać na nich obozy na noc!

Niestety my wiemy, że jak zejdziemy na dół po godzinie 16 to mamy wielki problem. Musieliśmy przerwać zabawy w naszej „piaskownicy”, zjeść szybki lunch i zacząć schodzić w dół. Była już godzina 13, a przed nami jeszcze wyspinanie się na przełęcz, a potem 7km w dół i około 1,300 metrów. 

Jak tylko odeszliśmy od lodowca i zaczęliśmy się wspinać do góry odrazu zrobiło się ciepło. 

Wyszliśmy na przełęcz! Teraz już poleci, pomyśleliśmy. I poleciało….

Nawet się dobrze schodziło. 

Przy takich widokach i dobrze przygotowanej trasie schodzenie to sama przyjemność. 

Poza jednym mankamentem. Ilość ludzi jaka o tej porze szła do góry była przerażająca. Ja wiem, że jest weekend, piękna pogoda i że większość ludzi idzie tylko kawałek do góry. Pewnie do pierwszego punktu widokowego, ale i tak było tego za dużo. Coś jak w lato w Tatrach albo na popularnych szlakach w Alpach. Mijanie z nimi tylko nas opóźniało. Nawet nam się już nie chciało z nimi gadać, znudziło nam się mówić im cześć. 

Na szczęście na dole był już szeroki szlak, więc mijanki nie powodowały żadnych opóźnień. 

Zeszliśmy na parking o 15:50. Za chwilę przyjechał po nas samochód i już w spokoju i relaksie pojechaliśmy do naszego moteliku. Mieliśmy innego kierowcę, też dziewczynę z kontynentalnej części Stanów. Ona jak i większość ludzi przyjechała tu tylko na lato. W zimie na Alasce nie jest ciekawie. 

Zmęczeni i spragnieni marzyliśmy tylko o jednym (no dobra, dwóch rzeczach). Dobrym, zimnym, świeżym piwku i coś na ząb. Jak zwykle browar był najlepszą opcją. 

Jestem pozytywnie zaskoczony browarami na Alasce. Jest ich bardzo dużo i mają naprawdę pyszne jedzenie. Wiadomo, każdy dobry mikro-browar ma dobre piwko, natomiast z jedzeniem jest różnie. Tutaj jest inaczej. Restauracje są takie sobie, serwują ryby, ale są za suche, za bardzo wypieczone. 

Natomiast rybki w browarach są klasyczne (nie tylko ryby, pizza i hamburgery też). Nawet podają je surowe jak chcesz. Ogólnie klasyka. Smacznego….!