2021.08.30 Seward, AK (dzień 9)
Wczorajszy spacerek był piękny ale też szybki. Chcąc dojść do lodowca i spędzić tam trochę czasu wiedzieliśmy, że spowrotem trzeba będzie przyspieszyć. Tak więc po schodzeniu non-stop bez najmniejszej przerwy rano czułam to w mięśniach. Tak więc jak Darek powiedział, że na dziś jest mały spacerek i trzeba będzie zejść 3tys feet (900+ metrów) na odcinku jednej mili (1.6km) to podziękowałam. Stwierdziłam, że sobie pozwiedzam dalej miasteczko a on niech się ślizga w dół po żwirze. Tak potem relacjonował ten swój maraton…
Alaska nie ma litości dla górołazów. Taka piękna pogoda jak była wczoraj i dzisiaj nie wiadomo kiedy się znowu powtórzy.
Na zakwasy Ilonka wybrała miasteczko i jej ulubione Puffinsy a ja znowu górki. Trzeba rozchodzić mięśnie. Steward ma słynny szczyt górujący kilometr nad miastem, Marathon.
Wiedząc, że szlak idzie nasłonecznionym zboczem poranny start był obowiązkowy. Nawet na Alasce w górach w słońcu jest gorąco.
Start szlaku jest dokładnie w samym miasteczku i początek jest stromą, szeroką drogą, zwaną Jeep trail.
W niespełna pół godziny szlak wychodzi z lasu i… wchodzi w krzaki i wysoką trawę. Nie jest to park narodowy, więc trasa nie była najlepiej przygotowana. Stoma i zarośnięta. Misie lubią takie klimaty, więc musiałem czasami głośno myśleć.
Po kolejnej godzinie wyszedłem z zarośli i w końcu dotarłem na polany i jeziora. Widoki znacznie się polepszyły i nawet lekki wiatr zaczął powiewać.
Spotkałem parę osób na szlaku, ale bardzo mało, nie tak jak wczoraj. Może w sumie 8-10 ludzi. Jeden gostek schodził i powiedział, że wyżej widział dwa niedźwiedzie, ale były daleko. Szły w kierunku polany z borówkami i może je tam jeszcze spotkam. Niestety jak wyszedłem wyżej to już ich tam nie było.
Od polan szlak szedł ostro do góry i gdzieś około godziny 13 wyszedłem na szczyt. Oczywiście nie było pawie nikogo, jakieś dwie osoby tylko siedziały i odpoczywały.
Ciężko określić który to szczyt. Szlak, albo raczej ścieżka szła dalej, wyżej i wyżej. Na Alasce raczej nie ma końca szlaków. Jest koniec oficjalnej ścieżki, a dalej to już tylko wydeptana przez ludzi i zwierzęta ścieżka.
Poszedłem jeszcze z 15 minut dalej i na kolejnym szczycie usiadłem i tak chyba siedziałem z 30 minut. Siedziałem i podziwiałem Alaskę. Jaki to jest piękny, górzysty stan, z niezliczoną ilością gór. Raj dla górołazów.
Można było iść dalej i pewnie dojść do tego wielkiego pola lodowcowego co wczoraj zdobyliśmy z drugiej strony, od Exit Glacier. Nie wiem dokładnie ile bym musiał tam iść, ale pewnie z dzień, góra dwa. Nie miałem sprzętu ani czasu więc zawróciłem.
Do Steward mogłem wrócić tym samym szlakiem, albo iść ostro, prosto na dół.
Za bardzo to zejście nie było polecane, bo jest bardzo strome po piargach. Często jak chodzimy po górach to na podstawie dwóch parametrów wiemy jak ciężka i stroma jest trasa.
Jak na odcinku jednej mili trasa idzie do góry lub w dół 1,000 lub więcej stóp, to oznacza to, że będzie ciekawie.
Tutaj trasa na odcinku mili schodziła 3,000 stóp! Masakra. Było stromo, bardzo stromo. Dalej bezpiecznie, ale kamienie spod butów leciały ostro w dół. Byłem sam, ale jak jest tutaj więcej ludzi to trzeba bardzo uważać. Taki rozpędzony kamień może narobić kłopotów jak trafi w człowieka poniżej.
Całe schodzenie zajęło mi gdzieś 1:15. Kolana i łydki już dalej nie mogły iść. Chyba poddałem je niezłemu testowi.
Trasa zeszła w tym samym miejscu gdzie zaczynałem. Odnalazłem bezdomną Ilonkę siedzącą na krześle gdzieś obok naszego motelu i w końcu mogłem odpocząć.
No tak, ja bezdomna byłam cały dzień. Jak ten złówik z domkiem (plecakiem) włóczyłam się po miasteczku. Część rzeczy zostawiliśmy w siatkach w pralni koło naszego motelu ale wartościowe rzeczy jak sprzęt foto/video wzięłam do plecaka i pomaszerowałam w kierunku zatoki czyli w dół miasteczka.
Zaraz na wybrzeżu jest Alaska SeaLife Center. Jest to połączenie oceanarium z muzeum. Byłam bardzo ciekawa tego miejsca zwłaszcza po tym jak kapitan na statku zachwalał, czego tam nie można się dowiedzieć. Tak więc cała podekscytowana poszłam się uczyć o puffinsach (maskonurach) i innych wodnych stworzeniach.
Maskonury byly ale jakoś tak oglądając je w zamknięciu w czymś co przypomina zamknięty basen, jakoś mi się nie spodobało. Dużo bardziej wolę obserwować zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu.
Poza puffinsami mają też inne morskie zwierzątka. Głównie foki, ryby i żyjątka typu rozgwiazdy i inne nie zidentyfikowane cuda podwodnego świata.
Oczywiście nie zabrakło łososiów. Łosoś jest najpopularniejszą rybą Alaski. Ma on jednak trochę przekichane w życiu. Ze względu na duże wartości odżywcze każdy chce go zjeść. Najpierw małe rybki chcą zjeść jajeczka łososia. Jak już jakimś cudem łosoś się urodzi to zaczyna być na celowniku człowieka i misia.
Oczywiście w Seward też łowiono bardzo dużo łososia. Niestety wszystko się zmieniło 27 marca 1964 roku, kiedy to na Alasce było potężne (9.2) trzęsienie ziemi. Było to drugie największe trzesienie ziemi na świecie. Silniejsze było tylko w 1960 roku w Chile i miało moc 9.5. Do dziś, na szczęście, rekord ten nie został pobity. Trzęsienie zniszczyło prawie doszczętnie Anchorage, a miasta jak Seward czy Valdez o mało nie zniknęły zalane przez tsunami. Nieszczęsne trzęsienie ziemi stało się w Wielki Piątek i od tego dnia, połowy łososia przestały istnieć w tych rejonach. Łosoś opuścił zatokę Resurrection i Aialik na 5 lat. Była to tragedia dla ludzi, którzy głównie utrzymywali się z połowów tej ryby. Na szczęście łosoś powrócił (co prawda nadal w mniejszej ilości), miasteczko Seward się odbudowało i nadal istnieje na mapie świata.
Bardziej indystryjne miasteczko zostało przekształcone na mekkę dla turystów. Zniszczone tereny zostały przekształcone w parki, pola namiotowe, centrum oceaniczne itp. Jedno z takich pól namiotowych (albo bardziej na kampery) jest zaraz przy centrum oceanicznym, z widokiem na zatokę. To właśnie tam usiadłam na skałach i patrzyłam jak skaczą srebrne łososie. Podobno w Seward, srebrne łososie które skaczą jak opętane są czymś normalnym. Dla mnie nie było w tym nic normalnego i przez dobrą godzinę próbowałam uchwycić na zdjęciu jak te wariaty skaczą.
W końcu udało mi się uchwycić skok w kadrze. Szczęśliwa z sukcesu odłożyłam aparat i podziwiałam zatokę. Tak bardzo to miejsce przypominało mi Nową Zelandię, że jak najdłużej chciałam tu być aby zapamiętać ten widok.
Darek jednak napisał, że już schodzi więc i ja się zebrałam i poszłam pod motel. Tam przy kawie czekałam aż mój najlepszy górołaz wróci. Wrócił… i to głodny. Tak więc po przepakowaniu się ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej. Dziś powrót do Anchorage. Nadaliśmy bagaże i poszliśmy szukać czegoś do jedzenia. Przy braku rąk do pracy, znalezienie jakiejś otwartej restauracji w poniedziałek o 2 po południu graniczyło z cudem. Znaleźliśmy jakąś smażalnię ryb i poczuliśmy się przez chwilę jak nad polskim morzem. Byle jaka ryba, usmarzona na głębokim oleju, podana z frytkami kosztowała $25 a porcja jak jakaś przekąska a nie obiad. No nic, czasem nawet doświadczeni turyści wpadają w pułapkę turystyczną i przepłacają.
Przyszedł czas na wejście na pokład pociągu. Jadąc do Seward pogoda nam nie dopisała ale dziś zapowiadało się slonecznie. I tak też się stało. Oczywiście na zewnętrznym tarasie wiało ale i tak przesiedzieliśmy tam trochę starając się uchwycić jak najwięcej piękna Alaski.
Człowiek często nie docenia małych rzeczy ale my bardzo się cieszyliśmy, że mamy kolejny dzień z piękną słoneczną pogodą. Na Alasce bardzo dużo pada a wrzesień jest najbardziej mokrym miesiącem. Juneau troszkę nam pokazało jak wygląda typowa pogoda na Alasce. Seward, natomiast pokazał że może być słonecznie i pięknie. Korzystając z ładnej pogody pstrykaliśmy zdjęcia jedno po drugim.
Po jakimś czasie wezwano nas na kolację. Pierwszą turę olaliśmy bo woleliśmy podziwiać widoki. Na drugą już pasowało się załapać. Na szczęście w drugiej było mniej ludzi i mieliśmy stolik tylko dla siebie. Warto było przeczekać. Ciężko tylko się jadło pstrykając zdjęcia bo znów co chwila coś ładnego się pojawiało.
Ominął nas też łoś. Podobno przez chwilę biegł przed pociągiem aż w końcu uciekł w krzaki. Niestety z mniejszych okien w wagonie restauracyjnym nie udało nam się go zobaczyć. Potem z góry widzieliśmy dwa ale były dość daleko a pociąg pędził.
Niestety nie mieliśmy szczęścia do zwierząt. Nie udało nam się zobaczyć misiów bawiących się na łące czy łosia chłodzącego się po kolana w wodzie. Udało mi się za to wypatrzyć deptak który może jutro odwiedzimy. Z deptaka podobno można zobaczyć jakieś zwierzaki.
Do Anchorage zajechaliśmy późnym wieczorem. Prawie do samego końca towarzyszył nam piękny zachód słońca.
To był długi dzień… tak jak i ten wpis. Dobrze, że Marriott jest tylko 15 min na nogach od stacji to szybko dostaliśmy się do niego, odebraliśmy bagaże, które zostawiliśmy tam parę dni temu i znów mogliśmy się wyspać w wygodnym łóżeczku. Jutro znów w drogę. Tym razem autkiem… tak od jutra już będziemy mieć autko!