IDM Travels

View Original

2021.11.11 Savannah, GA (dzień 1)

Girls trip!!! Yeah, minęło parę lat od ostatniego babskiego wypadu z przyjaciółkami. Chyba ostatni taki wyjazd był do Londynu w 2014 roku, oh wow. Kawał czasu. Ale tak to już jest jak życie się toczy i ciężko znaleźć parę dni żeby się od rodziny wyrwać.

Tym razem na babski wieczór wybrałyśmy Savannah w stanie Georgia. Chłopaki jakoś marudziły, że babskie, że po co tam itp. Jest coś takiego w Savannah, że kojarzy się ona bardziej jako romantyczna destynacja. Zdecydowanie jest to popularna miejscówka na branie ślubu. Zwłaszcza często widoczne parki przyciągają uwagę nowożeńców. Savannah jest też popularną lokalizacją na kręcenie filmów. Chyba najbardziej popularny jest Forest Gump, ławka na której siedzi i opowiada historię swojego życia znajduje się właśnie w jednym z takich parków.

Urok Sawanny jest ukryty w historii, w zachowanych zabudowaniach z 18 wieku. Każdy Europejczyk pomyśli, że to nic nadzwyczajnego i ma rację. Natomiast biorąc pod uwagę, że Ameryka jest “młodsza” od Europy a większość miast została zmodernizowana to Sawanna wyraźnie wyróżnia się na tym tle.

Pirates’ House - wybudowany w 1753

Europejski styl zabudowy zdecydowanie dodaje miasteczku uroku ale nic nie pobije drzew pokrytych oplątwą brodawkową. Ja tam osobiście wolę dosłowne tłumaczenie z angielskiego czyli hiszpański mech (spanish moss). Roślina ta pobiera wodę z powietrza więc najbardziej lubi klimat gorący i wilgotny. Właśnie taki klimat występuje w południowych stanach jak Georgia. Dodatkowo lubi on obszary z czystym powietrzem, gdyż wszystkie wartości odżywcze bierze z powietrza.

Hiszpański mech nie ma nic wspólnego ani z hiszpanią ani z mchem. Dlatego pewnie polska nazwa jest bardziej poprawna. Roślina ta została sprowadzona z Francji i początkowo zwana była “francuskimi włosami”, potem została nazwana “hiszpańską brodą”, aż ostateczną nazwę jaką przybrała to “hiszpański mech”. Rzeczywiście roślina przypomina jakby drzewa pokryte były mchem albo włosami. Dodaje to uroku tajemniczości i może troszkę opętania.

Sawanna bowiem jest też jednym z najbardziej nawiedzonych miast w Stanach. Miasto, które w dzień wygląda na słodkie, przyjazne i piękne w nocy przybiera całkiem inny klimat. Szczerze można powiedzieć, że Sawanna jest zbudowana na śmierci. Domy i budynki powstałe na ziemiach które były miejscem pochówku indian, drogi pokrywają zapomniane cmentarze niewolników. A deszcz zmywa krew rozlaną tu podczas rozlicznych bitew. Lata huraganów, pożarów, pandemii w tym żółtej febry zebrały żniwa pozostawiając wiele dusz błąkających się i próbujących zaznać spokoju. Podobno to właśnie tu znajduje się cmentarz z największą aktywnością duchów. Podobno istnieją sposoby na mierzenie freonu który uwalnia się z ciała człowieka po śmierci - i to właśnie są to te sławetne duchy.

Pierwszy dzień z dziewczynami spędziliśmy na włóczeniu się po mieście i odkrywaniu zakątków. To, że Sawanna nam się spodoba wiedzieliśmy już zaraz po wylądowaniu. Małe, kameralne lotnisko które można określić młodszą siostrą lotniska w Singapurze było zwiastunem czegoś fajnego. Potem gorąc jaki nas uderzył i ściągnięcie bluz dresowych było kolejną zapowiedzią udanego weekendu.

W miarę jak przyjaciele rozjeżdżają się po świecie. Spotkania w nowych miastach i na lotniskach stają się normą. Tak więc po spotkaniu z Beatką, która przyjechała z Północnej Karoliny ruszyłyśmy w miasto. Najpierw poleciało śniadanie w Churchill’s. I pierwsze zaskoczenie - czy nie tylko nasi faceci stwierdzili, że to jest babskie miasto? Przy stolikach było trochę ludzi ale w większości były to grupy kobiet.

Akumulatory naładowane kawą i krabami więc ruszyłyśmy zwiedzać. Plan miałyśmy luźny ale chciałyśmy odwiedzić dom Owens-Thomas. Wybudowany w latach 1816-1819 jako dom dla Richarda Richardsona, handlowca z Sawanny. W 1825 stacjonował tu jako gość Generał LaFayette. Później dom został zakupiony przez George W. Owens i oficjalnie przekazany przez jego wnuczkę (Markeret Gray Thomas) dla Telfair Akademii Sztuki i Nauki. Teraz znajduje się tam muzeum.

Chciałyśmy tam iść jak najszybciej bo podobno zdarzają się tu kolejki, a że nie można było kupić biletów wcześniej na konkretną godzinę to spóbowałyśmy naszego szczęścia. No i się udało. Bez kolejki, bez problemów kupiłyśmy bilety i mogłyśmy zwiedzać nie tylko tą wspaniałą willę ale też kwatery niewolników.

Wydawałoby się, że niewolnicy nie mieli źle ale trzeba zaznaczyć, że w małym pokoju spało tam czasem nawet po 10-15 ludzi. Łóżko, które dziś byłoby ciasne na dwie osoby dawało odpoczynek nie tylko dwóm dorosłym ale jeszcze dzieciom.

Dla odmiany po drugiej stronie ogrodu była willa właścicieli, gdzie nie tylko każdy miał swój pokój to jeszcze bywały pokoje do czytania, spotkań przy herbacie itp. Z ciekawostek dom Owens-Thomas słynie z faktu, że jako jeden z pierwszych (wcześniej nawet niż Biały Dom) miał system kanalizacyjny.

Po zwiedzaniu przyszła pora na odwiedzenie River Street. Idąc ulicą nad samą rzeką można sobie wyobrazić jak wieki temu przypływały tu łodzie, był gwar przy rozładunku a robotnicy znajdowali chwilę odprężenia w pobliskich knajpach i tawernach.

Zejście z górnej części miast do rzeki to pokonanie stromych schodów. Schody te odcinają świat parków, pięknych sukien, willi i wytrawnych kolacji i sprowadzają nas w świat kostki brukowej, doków, knajp gdzie leje się piwo i zapach ryb jest wszędzie. Teraz oczywiście River Street jest odnowiona, zaadoptowana pod turystów i wypełniona jest dobrej jakości restauracjami, sklepikami z pamiątkami i drogimi hotelami.

Jednym z takich hoteli jest JW Marriott, który to przejął znaczną część ulicy i zaadoptował stare budynki fabryczne na piękny hotel. Podobno zdemolowanie tych budynków było bardzo kosztowne więc miasto ogłosiło konkurs na projekt, który najlepiej wykorzysta te tereny i budynki. Muszę przyznać, że bardzo fajnie to wyszło. Fontanny, palmy, deptaki, kawiarenki… tak właśnie kończy się ulica a zmęczony turysta może przysiąść na ławeczce i podziwiać zachód słońca.

Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w The Emporium. Pyszne jedzonko było idealnym zakończeniem pierwszego dnia w tym mieście. Sawanna wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Chyba najbardziej mi się podoba z tych wszystkich mniejszych miast amerykańskich. Porównywałam ją do Nashville czy New Orleans. Sawannę odwiedzają ludzie starsi (to znaczy koło 40). Nie ma bydła na ulicach i budek gdzie kupuje się drinki gdzie im większy tym lepszy i im bardziej kolorowy tym na pewno smaczniejszy. Tutaj ludzie mogą pić alkohol na ulicy ale robią to bardzo kulturalnie, rzadko się widywało takich ludzi. Stosunkowo mało było też wieczorów kawalerskich czy panieńskich. Niestety nie można tego powiedzieć o Nashville czy Nowym Orleanie. Sawanna przypomina mi miasto europejskie dla starszej klienteli.