2022.03.09-12 Mammoth Lakes, CA (dzień 5-8)
Jeżdżąc codziennie, przez cały tydzień w jednym resorcie można go „troszkę” poznać.
Tak, też było tutaj, w Mammoth Lakes w stanie Kalifornia. Przez 7 dni intensywnie odkrywaliśmy jego zalety i wady. Trochę się przygotowałem to tego wyjazdu i czytałem blogi narciarzy, ale i tak odkrywanie na własną rękę ma swoje plusy i oczywiście minusy.
Mieszkaliśmy blisko głównej bazy. Jakieś 10 minut na nogach i już można było wsiadać na wyciągi. Natomiast ja, jako ciekawski odkrywca już w pierwszy dzień wyczaiłem trasę, która przechodziła tyłami naszego osiedla. W niecałe 5 minut można było dojść do trasy, zapiąć narty i idealnie zrobioną, bez żadnych śladów, jako pierwszy narciarz zjechać na sam dół do miasteczka.
Tam już czekała gondola, która to wyjeżdża do Canyon Lodge, czyli głównej bazy skąd wieloma wyciągami można jechać dalej.
Mieszkaliśmy w Mammoth West Condominiums. Może nie jest to najlepsze i najnowsze osiedle, ale ma swoje zalety i dobrą cenę. Jest blisko położone tras i koło smacznej, austriackiej knajpy.
Spanie w apartamentach a nie w hotelach ma swoje zalety. Jedną z nich jest pełna kuchnia i rano można zjeść pyszne i obfite śniadanie, które musi wystarczyć na prawie cały dzień białego szaleństwa. Wiadomo, że w plecaku mamy parę potrzebnych do przetrwania rzeczy, ale to są raczej przekąski i napoje na ciepłe popołudnia.
W ciągu tych siedmiu dni poznaliśmy Mammoth Lakes w całości. Może nie mieli najlepszej zimy w tym roku, ale wszystko było otwarte i pokrywa śniegu pozwalała wszędzie jechać i odkrywać te przepiękne tereny gór Sierra Nevada.
Brakowało tylko puchu. Niestety nie udało nam się tam być podczas żadnego zimowego sztormu, a szkoda! Bo nie ma nic piękniejszego jak zjechanie w śniegu po kolana albo i głębszym.
Były miejsca, gdzie dalej śnieg był głęboki, ale niestety to już marzec. Rano był zmrożony, a w godzinach popołudniowych mocne kalifornijskie słońce go podtapiało i bardziej przypominał ubite ziemniaki niż puch.
Na szczęście potrafię w takich warunkach jeździć. Trzeba tylko „trochę” więcej używać mięśni i wszystko będzie dobrze.
Resort posiada pięć dolnych baz i praktycznie nie ograniczoną ilość terenów. Wadą jest wiatr. Bliskość do Oceanu Spokojnego niestety powoduje, że wieje. Czasami ostro wieje i niestety większość górnych wyciągów jest zamykana.
Ma to też swoje plusy i wiatr często przyciąga chmury z potężnymi opadami śniegu. W tym sezonie wielkie opady były na początku. Teraz już zostało tylko słońce z przelotnymi opadami.
Z reguły rano po rozgrzewce próbowaliśmy szczęścia w ciekawych i trudniejszych terenach a po lunchu już spokojniej w niższych partiach gór.
Tak jak pisałem, nie jest to najlepsza zima, więc niektóre tereny zostały ominięte ze względu na cienką pokrywę śniegu.
Za dużo skał wystawało i mogło by się to źle skończyć podczas upadku na bardzo stromych EX odcinkach.
Jednak jeden rejon musiał być parę razy odwiedzony. Mowa tu oczywiście o Dragons Back.
Prawie każdy polecał ten rejon dla dobrych narciarzy szukających przygód i ciekawych terenów.
Żeby tam się dostać to trzeba czekać na dzień w którym nie ma wiatru i wyjechać gondolą na samą górę Mammoth, 11,059 stóp (3,370m.)
Większość ludzi ze szczytu kieruję się na prawo i następnie wieloma trasami o różnej trudności (od trudnych i stromych niebieskich do potrójnych diamentów) zjeżdża w dół. W większości przypadków tam się kierowaliśmy, ale parę razy pojechaliśmy w lewo.
Tutaj znacznie mniej ludzi się wybiera. Po drodze są ostrzeżenia, że jest stromo, trzeba podchodzić, można pobłądzić i zjechać gdzieś w lasy…
Mimo lekkiego podchodzenia do góry to początek był łatwy z przepięknymi widokami bo obu stronach.
Większość ludzi jedzie, idzie granią do momentu aż im się znudzi, albo widzą fają ściankę którą chcą sobie zlecieć.
Jadąc w lewo z grani nie ma żadnego problemu i po jakimś czasie dojeżdżasz do resortowych tras i do wyciągów. Natomiast na prawo to już są tereny dla odważnych lokalnych co znają tutejsze góry. Było parę zachęcających śladów, ale niestety nie miałem ze sobą przewodnika ani też lokalnego.
Na wyciągu gadałem z lokalnym i mówił żeby jechać dalej granią aż do skał. Aktualnie na grani jest mało śniegu i wiatr wszystko zwiał, ale można te skały objechać z prawej strony i potem znowu wrócić na grań. Powiedział mi tylko żebym nie jechał za nisko bo już nie wrócę i będę musiał dużo podchodzić.
Posłuchałem rad doświadczonego i tak też zrobiłem. Objechałem skały z prawej i bez problemu wróciłem na grań. Tu już nie było nikogo. Całe przestrzenie były tylko dla mnie.
Za daleko już nie jechałem granią tylko znalazłem fajną ściankę i zleciałem nią w dół. Świetnie było tylko trochę męcząco na tej wysokości i w takim twardym, przewianym śniegu.
Niżej wjechałem w las.
Lubię jeździć po lasach. Nie mówię tutaj o super stromych gęstych lasach, ale o takich znośniejszych, rzadszych gdzie można w miarę rozwinąć prędkość i nie zastanawiać się czy się wjedzie w drzewo.
Kalifornia jest do tego idealna. Ma wielkie, potężne kalifornijskie drzewa co nie za gęsto rosną. Jeżdżenie między nimi to bajka. Traktuje to jak szybki hike na którym się w ogóle nie męczę. Czasami tylko wiewiórka sprytnie przeleci z drzewa na drzewo.
Resort posiada wiele barów i restauracji w górach albo w dolnych bazach. Z reguły lunch robiliśmy sobie we własnym zakresie. Siadaliśmy sobie w słoneczku i szukaliśmy w plecakach coś do jedzenia/picia.
Znacznie taniej to wychodzi i można w spokoju, bez ludzi, na świeżym powietrzu się posilić. Oczywiście przejeżdżając koło fajnych knajpek też trzeba na jednego wstąpić.
Natomiast na końcu dnia dziewczyny przychodziły do dolnych baz i wspólnie przy piwku każdy opowiadał swoje przeżycia.
W Mammoth Lakes spędziliśmy 6 pełnych dni. W miarę wystarczająco żeby resort dobrze poznać i zjechać większościom tras. Dalej to oczywiście za mało żeby się w pełni nasycić kalifornijskim słońcem. W ostatni dzień, w sobotę wyjeżdżaliśmy koło 11 rano, ale ja oczywiście jeszcze musiałem sobie parę razy zjechać.
Nigdy nie wiadomo kiedy tu następnym razem będę. Znajomi już w sobotę nie poszli, więc samotnie żegnałem się z górami.
Przy dolnej bazie byłem już parę minut przed otwarciem wyciągów. Praktycznie bez żadnych kolejek zjechałem kilkanaście razy. Nie musiałem oszczędzać sił, bo wiedziałem, że o 10:45 muszę zjechać do domu.
Puste, wspaniale przygotowane trasy! Było to idealne pożegnanie z jednym z największych resortów w Kalifornii.
Mamy już plan tu wrócić w maju na wiosenne, zakańczające sezon narty. Zobaczymy co życie wymyśli.
Jak na razie to mamy przed sobą 5 godzin samochodem na południe do ciepłego i słonecznego miasta aniołów.
Inni znajomi, którzy aktualnie zwiedzają pustynne rejony południowej Kalifornii już tam są i mamy przez dwa dni zobaczyć jak się Los Angeles zmienia.
Musimy już jechać bo nas lokalne Mamuty zaczynają gonić!