IDM Travels

View Original

2022.01.18 Copper Mountain, CO (dzień 2)

Kontynuując naszą podróż przez resorty Kolorado nie mogło obyć się bez odwiedzenia Copper. Darek ma bilet sezonowy na różne resorty w tym na parę w Kolorado (Arapahoe Basin, Copper, Steamboat, Aspen, Winter Park i Eldora). Copper poznaliśmy dopiero po raz pierwszy w zeszłym roku, i od razu nam się spodobał. Dziś jest to nasz czwarty raz w tym resorcie i w końcu przyszedł czas wypróbować ich uphill policy czyli chodzenie po szlakach.

Darek zapiął narty a ja zapięłam opaskę na rękę i poszłam w górę. W Copper jest parę tras którymi można wyjść dojść wysoko. Trzeba się trzymać określonych tras i mieć na ramieniu opaskę. Żeby móc chodzić po górach szlakami narciarskimi trzeba kupić opaskę, za $79 która pozwala ci chodzić przez cały sezon. Niby drogo ale i tak wychodzę z założenia, że mój sport chodzenia po górach jest tańszy od Darka jeżdżenia więc od czasu do czasu mogę zapłacić. Ale żeby jednak koszty rozbiły się na kilka wyjazdów będziemy musieli przyjechać tu jeszcze na wiosenne narty.

W Copper mieszkamy w centralnej wiosce. Do wyciągów mamy bardzo blisko, natomiast jeśli ja chcę iść wyznaczonym szlakiem to muszę przejść do zachodniej wioski, potem drogą przez Rancho (asfaltowa droga między domkami) do góry i w końcu wejść na trasy przy wyciągu Lumberjack wejść na trasę West Ten Mile.

West Ten Miles jest długą zieloną trasą, potem przechodzi w Roundabout i Soliloquy. Już od samego początku zdziwiłam się jak szeroka jest ta trasa. Nie dziwne, że pozwolili właśnie tędy wychodzić do góry. Jest wystarczająco miejsca dla każdego. Do tego trasa zielona więc mniej uczęszczana. Zazwyczaj najdłuższa trasa zielona, która idzie przy granicy resortu jest też najmniej stroma więc często jest używana do nauki. Dlatego nowicjusze i piesi mogą używać tych tras razem.

Dziś dodatkowo był wtorek po długim weekendzie więc ogólnie nie było za dużo narciarzy. Czasem tylko jakaś choinka stanęła na środku trasy.

Szło się bardzo przyjemnie. West Ten Miles jest dość płaska więc w miarę szłam bez przystanków. Jednak jak trasa przeszła w Roundabout a potem w Soliloquy to już zaczęło się robić stromiej. Jak w ogóle uważam, że oni trochę oszukali bo miejscami Soliloquy mi wyglądało bardziej na niebieską niż zieloną. Tutaj pomału czułam, że zostawiam płuca. Ale co się dziwić wychodziłam w końcu na 12,337 ft (3,760 m) z 9,712 ft (2,960 m). Teraz jak patrzę na te numerki i fakt, że po Covidzie i po siedzeniu w domu gdzie dystans jaki pokonuje to łóżko - komputer wyszłam 2,500 ft na tej wysokości to jestem z siebie dumna. Czasem trzeba się pochwalić!

Szłam jakieś 2,5h ale w takim słoneczku to sama przyjemność i w ogóle mi się nigdzie nie spieszyło. Na West Ten Mile prawie w ogóle nie było ludzi. Tylko czasem jakaś wiewiórka przestraszona próbowała przejść trasę. Im wyżej tym tłoczniej się robiło ale nadal znośnie. Od czasu do czasu podjechał Darek z Damianem ale oni woleli korzystać z faktu, że wszystkie trasy są otwarte i zwiedzać poważniejsze rejony.

Za około 2:30h dotarłam na szczyt. Miałam odwiedzić grill-bar Flyer ale wyglądało, że jest zamknięta. Pewnie kolejny biznes który dopadł problem ze znalezieniem ludzi do pracy. Byłam na szczycie wyciągu American Flyer i “prawie” pod szczytem góry Copper, tutaj już dość mocno wiało a słoneczko pomimo, że było nie było w stanie ogrzać powietrza oziębionego przez wiatr. Tak więc po sprawdzeniu, że bar-grill jest zamknięty, wróciłam na trasę i zaczęłam schodzić. Byleby do mniej wietrznych rejonów i bardziej nasłonecznionych.

W między czasie Darek i Damian wrócili do rejonów gdzie mieli zasięg i spotkaliśmy się na trasie. Powiedziałam im o ławeczce i pomysł im się tak spodobał, że w niecałe 15 minut później siedzieliśmy na ławeczce, wycinaliśmy kabanosy, gadaliśmy z ptaszkiem (zwanym piesiem) i zdawaliśmy sobie relację jak nam się szło/jeździło.

A z ciekawostek to wiecie jak się otwiera paczkę zalaminowaną paczkę kabanosów jak się zapomniało noża? Jak to Darek powiedział - można iść do lasu, poczukać wilka i poprosić go żeby ostrym zębem rozerwał folię. Wtedy jednak ryzykuje się, że wilk zje kabanosy i co to będzie… Dobrze, że ja też mam zęby, takie duże metalowe zwane rakami… działają idealnie.

“Myśmy też nie próżnowali dzisiaj. Jest to mój trzeci raz jak jestem w Copper na nartach w tym sezonie, więc już trochę się zaznajomiłem z terenem.

W przeciwieństwie do A Basin (gdzie byliśmy wczoraj) w Copper prawie wszystko jest otwarte. Nawet tylne części, które ostatnio były zamknięte ze względu na duży wiatr.

Z samego rana jeździliśmy w głównej części resortu. Szybkie wyciągi w parę minut wywożą cię w góry z których masz praktycznie nieograniczone ilości tras.

Czasami ubijanymi a czasami ciekawszymi trasami na rozgrzewkę się zjeżdżało. Dobra znajomość resortu i brak ludzi (kolejek) pozwoliła nam w dwie godziny tak się zmęczyć, że piwko na ochłodę w słoneczku musiało polecieć.

W stanie Colorado, a zwłaszcza na wysokościach jest tak mocne słońce, że już o 11 rano w styczniu można się opalać. Trzeba tylko pamiętać o kremie z dobrym filtrem.

Wypoczęci i napojeni ruszyliśmy w tylną część resortu. Jej niestety tak dobrze nie znam. Jak byłem tu w grudniu to była jeszcze zamknięta, a na początku stycznia wiał tak mocny wiatr, że szybko ją zamknęli.

Teraz przy pięknej pogodzie w końcu mogłem ją odkrywać.

Po szybkiej rozmowie z patrolem, gdzie tu można najlepiej zjechać ruszyliśmy w dół.

W tej części resortu było znacznie mniej śniegu. Widać, że mocne słońce szybciej topi południowe stoki. Do tego znacznie bardziej tutaj wieje i śnieg jest zwiewany w niższe partie gór.

Zjechaliśmy na dół i dzięki informacji patrolu wsiedliśmy na Three Bears. Jest to wyciąg, który wywozi cię w najdalsze i ponoć najciekawsze rejony. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Na dole wyciągu była tabliczka z napisem, że ten rejon jest tylko dla ekspertów.

Wyjechaliśmy na Tucker Mountain (12,421 stóp, 3,786m). Ale tu wiało! Parę szybkich zdjęć i w dół. Za bardzo nie musieliśmy się zastanawiać którędy jechać, wszystkie trasy były czarne.

Na górze było twardo i lodowato. Widać, że wiatr tutaj często wieje. Natomiast niżej była bajka.

Potężnie szeroka dolina w której możesz jechać wszędzie. Po głębokim śniegu, po urwiskach, lasach…. gdzie tylko masz ochotę.

Tak nam się to spodobało, że oczywiście pojechaliśmy jeszcze raz. Ten sam wyciąg na górę, ale zjazd innymi rejonami. Też pięknie!

Długie zjazdy mają jedną wadę - są długie. Trochę nam tu zeszło i już wybiła godzina 13. Ilonka pewnie już dochodzi do umówionego miejsca, więc trzeba wracać w główną część góry. Oboja z kolegą doszliśmy do wniosku, że jest to ciekawy rejon i jak następnym razem będziemy w Copper to na pewno go odwiedziny. Miejmy nadzieję, że będzie otwarty…

Fajnie tak siedziało się na ławeczce, ale niestety słońce zachodziło za chmurkami i robiło się coraz chłodniej. Chłopaki, też chciały jeszcze trochę pozjeżdżać i wykorzystać dzień na maksa. Tak więc każdy poszedł w swoim kierunku.

Jak zwykle schodziło się szybciej niż wychodziło, zwłaszcza, że popołudniu już prawie nikogo nie było na trasach i nie musiałam za bardzo uważać na innych narciarzy. Tak więc po około godzinie byłam znów w miasteczku. Nic bardziej mi się nie chciało po tym hiku niż dobrej kawy. Znalazłam małą kawiarnię w miasteczku “Sugar Lips” i weszłam po kawę a wyszłam z tuzinem mini pączków. Pączki były tak pyszne, że musiałam dokupić bo co myślałam, że będzie do podziału na nasza trójkę wylądowało w moim brzuszku… ale w końcu spaliłam trochę kalorii więc mi się należało. Ale pączki były przepyszne, jeszcze takie cieplutkie, posypane cynamonowym cukrem. Do kawy - idealne!

Dziś już nie śpimy w Copper. Cały ten wyjazd był tak naprawdę zorganizowany pod kątem Steamboat. W Steamboat spędziliśmy w zeszłym roku dwa tygodnie. Miasteczko i resort strasznie nam się spodobały. Niestety Steamboat jest troszkę dalej od Denver. Trzeba do niego jechać około 3.5 - 4h. Nadal jest to nic w porównaniu do dystansu jaki musimy pokonać z NY do Vermont ale dla ludzi mieszkających w Denver to już jest daleko.

Skoro to jest daleko to na dzień czy dwa nie opłaca się tam jechać. Tak więc postanowiliśmy pojechać tam na cztery noce. Do Steamboat trzeba przejechać przez przełęcz “Uszy królika” (Rabbit’s Ears Pass), którą chcieliśmy pokonać za widoku. Tak więc nie tracąc wiele czasu jak tylko zamknęli wyciągi i chłopaki zjechali do auta to po szybkim przebraniu się w dresy ruszyliśmy w drogę.

Wracały wspomnienia, nie da się ukryć. Te przestrzenie, te pustynne tereny pokryte śniegiem, te wyschnięte jeziora… wszystko przypominało nam zeszłoroczną przygodę z Kolorado gdzie jechaliśmy w nieznane.

Kolega też był w szoku bo chyba nigdy nie widział aż tyle niezagospodarowanej przestrzeni. A tu naprawdę są ogromne tereny niezabudowane. I tylko od czasu do czasu pojawia się gdzieś jakiś domek, który wprawia w zdziwienie jak ktoś wogóle może tam mieszkać, na takim odludziu.

Do Stemaboat zajechaliśmy już po ciemku. Miasteczko przywitało nas jednak niesamowitą ilością oświetlonych choinek. Pamiętaliśmy je z zeszłej zimy ale teraz patrząc na Yampa Valley z naszego tarasu i widząc te wszystkie światełka byliśmy w małym szoku. Ale to pięknie wyglądało. Jak święta w styczniu… w sumie to święta w tym roku są przesunięte więc czemu nie mogą być w styczniu. My jak na święta przystało ugotowaliśmy garnek pierogów z kapustą i grzybami. Brakowało nam tylko barszczu ale pierogi ze skwarkami z boczku też smakowały wyśmienicie. Dzień był długi i intensywny więc dość szybko padliśmy spać. W końcu jutro kolejny piękny dzień na nartach a dla mnie - powrót do pracy i pobudki o 6 rano, bo przecież jest 2h różnicy czasu… a w NY dość wcześnie zaczynam pracę. Tutaj jeszcze wcześniej a w Kalifornii to najlepiej jak w ogóle nie będę szła spać.