IDM Travels

View Original

2022.03.12-14 Los Angeles, CA (dzień 8-10)

Los Angeles, zwane w skrócie LA albo miastem aniołów. Aniołów to tu za wiele nie ma - a wręcz przeciwnie jest to miasto bogactwa, gwiazd filmowych, słynnych ludzi no i całego show biznesu. Od ponad 10 lat nie byliśmy w LA. Czasem tu lądowaliśmy, ale zawsze próbowaliśmy jak najszybciej stąd wyjechać. Powód - korki, tutaj nie da się jeździć autem. Autostrady po pięć pasów i wszystko stoi. Ilekroć chcieliśmy coś po drodze zobaczyć to korki nas zniechęcały i kończyło się na niczym.

Od jakiegoś czasu jednak chodził mi po głowie pomysł, żeby pojechać do LA, wynająć hotel w centrum miasta i na nogach albo taksówką pozwiedzać to miasto. Tak naprawdę poczuć miasto i zobaczyć czemu niektórzy lubią tu mieszkać.

Zdjęcie z grudnia 2010 roku

Najbliższe lotnisko (z dużych miast) dla Mammoth Lakes to właśnie LA. Skoro nasi przyjaciele musieli wyjechać z Mammoth już w sobotę, a mi się udało kupić dużo tańsze bilety jak powrót będzie w poniedziałek to nie pozostało nam nic innego jak spędzić 2 noce w LA i pozwiedzać trochę to miasto.

Znak Hollywood, wzgórze Hollywood, Aleję Gwiazd, Beverly Hills, Rodeo Drive… te wszystkie miejsca odwiedziliśmy w 2010 roku podczas mojego pierwszego pobytu w LA. Było to troszkę na szybkiego bo mieliśmy tylko dzień przed lotem na Hawaje ale i tak turystyczne punkty można było wykreślić z listy. I dobrze bo już trochę wyrosłam z tłumów i przepychania się między nimi.

Tym razem chcieliśmy poznać miasto. Przyzwyczajeni, że w wielkich miastach najwięcej dzieje się w centrum i tym razem postanowiliśmy spędzić parę nocy w Downtown LA. Czyli w tak zwanym centrum. Niestety (albo na szczęście) plany nam się zmieniły jak pogadałam z kolegą, który w LA parę razy był i zna tam wiele ludzi. Jego stanowcze pytanie “Dlaczego?” na stwierdzenie, że planuję mieszkać w downtown mówiło wszystko. Niestety centrum LA jest oblegane przez bezdomnych. Zrobili oni sobie tam swoje królestwo. Jak potem oglądaliśmy na Google Maps to gdzie nie skręciliśmy tam pełno było namiotów z bezdomnymi. Zdecydowanie nie zachwycało nas to do plątania się tam po ulicach. Dlatego w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na hotel Westrdift (Autograph Collection by Marriott) w dzielnicy Manhattan Beach.

Chyba to racja, że mieszkańcy LA wolą mieszkać bliżej plaży gdzie mogą sobie rano pobiegać, pojeździć na rowerze. O Manhattan Beach słyszałam dużo dobrego a hotel też wyglądał bardzo ładnie. Tak więc po pokonaniu mil najpierw po prostej drodze przez góry i pustynie a potem przez mniej mil ale podobną ilość godzin w korkach w sobotę wieczorem dojechaliśmy do hotelu Westdrift. Tutaj dołączyli do nas inni przyjaciele, oddaliśmy auta do wypożyczalni i mogliśmy zrelaksować się przy drinku pod palmą. Takim oto sposobem ze śniegu w jakieś 5h przenieśliśmy się w gorące klimaty i palmy.

W sobotę nie zwiedzaliśmy za dużo. Zanim się ogarnęliśmy to już robiło się dość ciemno więc wzięliśmy taksówkę na Manhattan Beach molo i tam w okolicznej restauracji (Rock’n’Fish Manhattan Beach) zjedliśmy przepyszne rybki. Obiad był pyszny ale droga powrotna Uberem wygrała wszystko. Chyba nigdy nie jechałam w takim klimacie, zresztą zobaczcie sami…

Dawno się tak nie uśmiałam. Kierowca był z Albanii ale mówi, że polski język trochę rozumie i lubi słuchać polskiej muzyki. Okazało się, że na swojej liście przebojów ma kawałki disco polo, było wesoło ale w duchu cieszyliśmy się, że droga z restauracji do hotelu trwała tylko 15 minut.

Po takiej jeździe uśmiech nie schodził nam z ust i w radosnych humorach, nucąc piosenkę zasnęliśmy. Trzeba zbierać siły na jutro. Jutro mamy wielkie plany - będziemy zwiedzać LA na rowerach. Jak tylko uda nam się wstać wystarczająco wcześnie, żeby je zarezerwować.

NIEDZIELA

Po spaniu przez tydzień na niewygodnym łóżku, z szumiącym grzejnikiem siłą nie można nas było wyciągnąć z łóżka. Ponieważ w hotelu było wesele to mieliśmy nadzieję, że goście za wcześnie nie wstaną. Udało się, pomimo, że odespaliśmy trochę to jeszcze przed śniadaniem udało nam się dostać klucze do rowerków i po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku plaży.

Marzec w końcu, i ocean blisko to będzie wiało, nie? No i chłodno powinno być… nic bardziej mylnego. Bluzy dresowe ściągnęliśmy już po paru minutach na rowerze. Słoneczko świeciło jak w NY w lato.

Do plaży (Manhattan Beach) mieliśmy jakieś 2 mile (3.2km). Ten odcinek niestety musieliśmy pokonać głównie ulicą ale na szczęście nie jest to NY i samochody, rzadko tu jeżdżą a wydzielona ścieżka i tak była. To jednak był początek. Do zrobienia docelowo mieliśmy jakieś 11 mil w każdą stronę (czyli jakieś 35 km). Teren niby łatwy ale rowerki nie były za bardzo wypasione. No nic - dojedziemy dokąd się da.

Manhattan Beach była mi polecana przez parę osób. Wszyscy mówili, że jest dużo ładniejsza od Venice Beach. Venice jednak mnie intrygowała głównie ze względu na kanały, które podobno przypominają Wenecję. Ale kto powiedział, że nie można odwiedzić obu i porównać.

Plażą jechało się super i nawet nie czuło się ubywającej odległości. Wiatr we włosach, słonce nas opalało, a szum kół roweru przeplatał się z szumem fal. Pięknie! Rzeczywiście ładna ta plaża. No i te budki ratownicze - nie pytajcie co w nich jest ale jakoś mi się podobały. Typowo z Kalifornią mi się kojarzą, choć na innych plażach też są.

Manhattan Beach nie ma łatwego połączenia z Venice beach i trzeba trochę odjechać od plaży ale i tak ścieżki rowerowe są więc nie było najgorzej i można było spokojnie i bezpiecznie jechać dalej. Venice Beach nas jednak nie powaliła, jakoś tak za dużo ludzi, i to za dużo ludzi co cię zaczepiają i turystów plątających się bez większego powodu. Jakoś nie zachęcało nas to do zostania tam dłużej ani do robienia zdjęć. Szybko odbiliśmy w kierunku słynnych kanałów weneckich…

Ciekawe to - nie jest to za duża dzielnica i chodniki są dość wąskie. Dobrze, że nie było tłumów to jakoś rower udawało nam się prowadzić. O ile ładnie to wygląda i jest zadbane to nie chciałabym tu mieszkać, żeby mi tak każdy turysta do domu zaglądał. Jakoś tak mało prywatności tu mają odkąd zdjęcia stąd wylądowały na Instagramach, blogach podróżniczych i Google Maps. W Venice spodziewałam się jakiś knajpek przy plaży czy przy kanałach. Niestety nic takiego nie istnieje. Pewnie znów jakieś śmieszne przepisy. Udało nam się wypić po Coronie przy głównej ulicy i co… dalej w drogę. Tym razem powrotną. Zrobiliśmy dopiero 11 mil (16 km) i drugie tyle trzeba teraz zrobić z powrotem. Nie ma łatwo.

Trasa niby ta sama ale bardzo fajnie się jechało. W takich warunkach, nowe zakręty, nowe krajobrazy to aż miło się jeździ. Wcale nie żałowałam, że nie zwiedzamy downtown. Tutaj miałam prawdziwe Kalifornijskie przeżycie. Do tego trochę ruchu na świeżym powietrzu zawsze jest wskazane. Hotel dostał duży plus za te rowerki.

Dopiero jak odstawiliśmy rowery pod hotelem to poczuliśmy wszystkie mięśnie i tyłek. Bo siedzonka do najwygodniejszych nie należały. Ale jak mięśnie bolą to dobrze. To znaczy, że nie do końca się obijaliśmy. 32 km (22 mil) to w sumie nie tak mało jak na kogoś, kto ostatni raz na rowerze jeździł dwa lata temu.

My wylatujemy dopiero jutro ale nasi przyjaciele lecą nocnym lotem tzw. red-eye. Wylatujesz o północy i o 6 rano jesteś w NY, i prosto do pracy. Może ten dzień w pracy nie należy do najprzyjemniejszych ale jak się ma mało urlopu to trzeba kombinować i z takich okazji korzystać. Skoro mieli późny samolot to postanowiliśmy na kolację podjechać do Santa Monica, zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca i słynne molo.

Wow ile tam ludzi było. Myśmy ostatnio w Santa Monica byli 5 lat temu w drodze do Nowej Zelandii. To co się tam teraz działo przerosło nasze wyobrażenie. To był drugi Times Square. Jakoś od tyłu udało nam się dojść prawie na koniec mola. Rzeczywiście zachód słońca, kolory, chmury były piękne… gdyby tak jeszcze ludzi było mniej.

Dzień zakończyliśmy kolację w True Food Kitchen. Było pysznie i sympatycznie. Zdecydowanie polecam jak ktoś jest w okolicy.

W poniedziałek z rana mieliśmy już samolot powrotny do NY. Przynajmniej takie były plany - niestety Delta nawaliła (znowu!) i mieliśmy opóźnienie prawie 8h. Masakra. Nawet szkoda mi o tym pisać bo chcę wyrzucić to z pamięci. Dobrze, że przynajmniej jakieś tam punkty nam dali, oddali po $100 na osobę. Chyba naprawdę nie chcą mnie stracić… ale są blisko tego. Trzy razy pod rząd mamy coś z samolotem. Ich dni są policzone.