IDM Travels

View Original

2022.03.19-20 Killington, VT

Sezon narciarski nie mógł by być w pełni zaliczony bez wyjazdu do Killington.

Killington jest to największy resort narciarski na wschodnim wybrzeżu Stanów. Położony w Vermont.

Jak to sobie obliczyłem na tym wyjeździe, jest to też resort w którym byłem najwięcej razy ze wszystkich resortów na świecie. Zacząłem jeździć w 1995 i dalej kontynuuje tą tradycję. Myślę, że byłem w Killington 100+ dni!

Kiedyś, jak były dobre zimy to zaczynałem sezon właśnie tutaj w październiku, a kończyłem go w czerwcu w krótkich spodenkach!

Ten weekend jest też wyjątkowym weekendem w Killington. Resort, jak wiele innych resortów się rozbudowuje. Widać to wszędzie. Nowe wyciągi, trasy, bezkolizyjne tunele, restauracje, bary… a także nowe bazy na dole i w górach.

Dzisiaj jest historyczny moment w Killington. Główna baza (aktualna jej nazwa to K1) jest otwarta ostatni dzień. Po 60 latach funkcjonowania narciarzom przestaje istnieć. Obok jej jest budowana o wiele większa, nowsza baza która ma zacząć obsługiwać narciarzy od następnego sezonu.

28 lat temu byłem w niej po raz pierwszy, czyli prawie przez połowę jej funkcjonowania.

Teraz ludzie dostali pisaki i mogli pisać po ścianach co chcieli. Były malowidła dzieci, napisy w wielu językach, różne daty ludzi kojarzące się z Killington.

Niestety pogoda na ten weekend nie zapowiadała się ciekawa. Miał padać deszcz. Tak, deszcz w Killington w Marcu!

Jak zapowiadali tak też było. Na szczęście nie lało cały czas. Może parę przelotnych opadów i tyle. Na szczęście wtedy albo byliśmy w gondoli, albo w jednej z baz, albo na zamykanym krzesełku.

Mimo nie najlepszej pogody, to większość tras była otwarta.

Na ten wyjazd pojechał z nami kuzyn ze swoim dziesięcioletnim synem, który już dobrze jeździ. Był to jego pierwszy raz w Killington, więc chłopak chciał oczywiście wszędzie jechać. Resort posiada 5 gór i 160+ tras. Było co robić!

Nie najlepsza pogoda ma też swoje zalety. Było mało ludzi. Żadnej kolejki do wyciągów (nawet do gondoli) i też puste trasy. Można było się wyjeździć. Piotruś lubi ciekawe trasy i skocznie i w ogóle się nie męczy, więc nogi nie miały za dużo odpoczynku.

Myśmy aktywnie wypoczywali, a dziewczyny w tym czasie….

A myśmy w tym czasie poszły zwiedzać Rutland. Miasto Rutland dla nasz często było tylko bazą noclegową dla Killington. Jak w Killington hotele były za drogie albo już nie było miejsca to zawsze pozostawało, stare poczciwe Rutland. Nigdy jednak nie byłam w starej części miasta i na tym wyjeździe postanowiłam to zmienić.

Rutland historię ma długą bo sięga 1770 roku. Pierwsi osadnicy dostali tu ziemię od gubernatora New Hampshire w latach 1770 - 1775. Pierwszym osadnikiem został James Mead który przybył to Rutland w 1769 roku aby w 1770 zostać permanentnym pierwszym mieszkańcem miasta. Oczywiście jak to w tamtych czasach bywa, różne konflikty bywały między dzisiejszymi stanami. Vermont dość mocno rywalizowało ze stanem NY , zresztą w sumie to nie dziwne bo na północy NY ma dość długą granicę ze stanem VT. Konflikty, konfliktami ale w końcu NY z VT się pogodziły aby zwalczyć wspólnego wroga podczas rewolucji amerykańskiej. Prawie 300 lat później i Vermont nie może żyć bez NY a NY bez Vermont. Vermont ma dość fajne resorty do których można dostać się autem. Dlatego większość narciarzy tu to właśnie jest z New York City.

Mnie do zwiedzania Rutland zachęciło graffiti. Lubię tak się powłóczyć po mieście i podziwiać artystów ulicznych. Większość prac wymaga nie małego talentu i naprawdę pięknie komponuje się w architekturę miejską. Tak więc dzięki muralom miałyśmy dość długi i interesujący spacerek.

Oczywiście nawet nie było mowy żeby skończyć jeżdżenie przed godziną 16. Piotruś musiał wsiąść na ostatnie krzesełko.

W sumie to mieliśmy prawie 45 minutową przerwę po południu ze względu na burzę. Tak, burza w Marcu!

Ponoć są takie przepisy, że jak jest wyładowanie atmosferyczne to wyciągi automatycznie są wyłączane na 30 minut. Tak też tu było. Popołudniowe piwko zawsze jest dobre, zwłaszcza w deszczu.

Cała niedziela też nam minęła na jeżdżeniu w Killington. My na nartach, a Ilonka postanowiła się wdrapać na sam szczyt. Szła już tam chyba z dziesiąty raz, więc wiedziała dokładnie w co się pakuje.

Na zakończenie weekendu wszyscy się zjechali do głównej bazy K1 i każdy chciał się osobiście pożegnać z bazą, która służyła nam wszystkim przez 60 lat. Ludzie dostali symboliczne kaski i pisaki, żeby na ścianach pisać co im do głowy przyjdzie.

Aż się łezka w oku zakręciła jak barman powiedział THE last call (ostatnie zamówienie). Często w barach w nocy przed zamknięciem mówią „last call”. Natomiast tutaj był THE last call. Już nigdy więcej nikt nic w tym barze nie zamówi!

Obok już jest prawie wybudowana większa baza. Jeszcze jest zakryta, więc jej nie widać, ale na pewno będzie służyła narciarzom przez wiele lat jak jej poprzedniczka.

Stara ma być zburzona i na jej miejscu ma być wielki taras. Znajdować ma się tam duży bar, grill i wiele miejsca do opalania. Za rok zdam relacje.

Był to nasz pierwszy i pewnie ostatni wyjazd na narty na wschodnie wybrzeże w tym sezonie. W planie jeszcze mamy dwa wypady, oba na zachód. Jeden do Colorado, a drugi do Kalifornii.

W tym roku udało się o wiele więcej wyjazdów zorganizować na zachodzie niż u nas, na wschodnim wybrzeżu. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to będzie 7:1.

Czy wschodnie narty są lepsze niż żadne narty? Oczywiście, że tak. Taki Killington, Sunday River, Sugarloaf, Okemo… to są fajne, duże resorty. Dalej będę je odwiedzał, ale jak mam wybór to wolę zachód. Znacznie lepszy śnieg, tereny, o wiele więcej tras i coś nowego. W Killington znam każdy zakręt, a tam dopiero wszystko odkrywam.

Te wielkie przestrzenie ponad lasami przyciągają na maksa.