IDM Travels

View Original

2022.08.27 Amsterdam, NL (dzień 1)

Nadrobiliśmy troszkę sen i ruszyliśmy na miasto. W Amsterdamie byliśmy w 2018 roku. Wtedy zwiedziliśmy Belgię i trochę Holandii, skupiając się głównie na Amsterdamie i okolicach. Zwiedzaliśmy wtedy młyny, pływaliśmy łódką po kanałach i robiliśmy wszystkie turystyczne rzeczy.

Tak więc bez pospiechu, bez zaplanowanych łódek, wycieczek, napiętego planu mogliśmy się powłóczyć po mieście i zapuścić się w uliczki mniej uczęszczane. Nasz hotel jest niedaleko lotniska, tam gdzie są pola i pasą się owce.

Z lotniska do centrum jeździ pociąg. Bardzo wygodne połączenie gdzie w 15-20 min można się dostać z lotniska nad dworzec główny. Z dworca przespacerowaliśmy się do browaru pod młynem…. młyny muszą być.

De Gooyer Molen, wiatrak jest najwyższym drewnianym wiatrakiem w kraju. Kiedyś produkował mąkę a aktualnie otoczony jest browarami i pełni funkcję atrakcji turystycznej.

Spróbowaliśmy lokalnych piwek, nawet Darek dał się pani namówić na sprobowanie owocowego piwa. Totalnie nie w naszym stylu więc cieszyliśmy się, że dostaliśmy tylko mały kubeczek na spróbowanie.

Po oficjalnym rozpoczęciu wakacji i wypiciu piwka postanowiliśmy trochę pochodzić. Szliśmy obrzeżami centrum i bardzo pozytywnie zachwycaliśmy się architekturą, czystością, spokojem, ilością rowerzystów a przede wszystkim brakiem turystów. Super było tak spokojnie przejść się ulicami nowego miasta.

Tak spacerując zawędrowaliśmy do francuskiej restauracji gdzie planowaliśmy zjeść kolację. Tak naprawdę restaurację znalazłam wcześniej i używając Google translator zrobiłam rezerwację. Prowadząc Darka do miejsca jego kolacji widziałam coraz większą konsternację. Wiedział że napewno będzie pysznie, ale pytanie czy uda nam się dogadać. Trauma po Japonii wróciła. W Japonii bowiem też poszliśmy do lokalnej, bardzo dobrej restauracji. Problem pojawił się, że była za lokalna i musieliśmy użyć Google translatora, żeby w ogóle coś zamówić.

Nie było źle, stolik na nas czekał, w środku pachniało pięknie serami, ludzi było trochę ale nie pełno a panie kelnerki mówiły ładnie po angielsku.

Poleciało raclette. Najlepsze jakie w życiu jedliśmy było we Francji. Wtedy dali nam połowę koła sera. Tym razem restauracja była Francuska ale raclette już było mniejsze bo tylko ćwiartkę dawali. Ogólnie się cieszyłam, że będę mieć okazję przetestować mniejszą lampę tylko na ćwiartkę sera. Myślałam kiedyś ją kupić do domu ale jednak lampa na połowę jest lepsza. Serek się fajniej topi. Tak że jak kiedys będę mieć domek w gorach to pierwszy zakup będzie lampa do raclette. Do połówki sera potrzeba tak z 4-6 osób więc mam nadzieję, że jacyś chetni się znajdą.

Kolacja była przepyszna. Objedliśmy się serkiem jak nigdy. Darkowie do szczęścia brakowało tylko Heinekena. Piwo Heineken jest holenderskim piwem i pomimo, że średnio za nim przepadamy to Darek bardzo chciał przekonać się, że lany prosto z fabryki jest tak samo niedobry.

Fajna knajpkę znaleźliśmy w hotelu L'Europe. Darek mógł wreszcie spróbować lanego Heinekena a ja znalazłam sobie coś na trawienie. Zmęczenie jednak dawało się nam we znaki i po kednym drinku wzięliśmy Ubera do hotelu. Jutro znów trzeba wcześnie wstać i znów na lotnisko. Taki jeden dzień przerwy w innym kraju jest jednak przydatny, zwłaszcza, jak się człowiek stęsknił za Europą.